Anne McCaffrey - Ta ktora slyszala Smoki - opowiadania.doc

(1456 KB) Pobierz
Anne McCaffrey

Anne McCaffrey

 

TA, KTÓRA SŁYSZAŁA SMOKI

 

 

 

Spis treści

 

A więc to pani jest Annę McCaffrey?

Ta, która słyszała smoki

Aksamitne pola

Euterpe na wagarach

Obowiązek wzywa

Śpiąca Królewna Humpty Dumpty

Remedium „Mandalay"

Stado gęsi

Największa miłość

Cicha

Holomarzenie

Zulejka, Grace, Nimshi i przeklęci Jankesi

Elektrokopciuszek

Przyzwyczajenie jest starym koniem

Dama dworu

Kości kłamią

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A więc to pani jest Anne McCaffrey?

 

Nigdy nie jestem pewna, jak wyobrażają sobie mnie czytelnicy na podstawie moich książek. Ale, zasadniczo, gdy słyszę: „To pani jest Annę McCaffrey?" - nie śmiem zapytać, czego się spodziewali. Ich ton wyraża całą gamę znaczeń, od sceptycyzmu po głębokie rozczarowanie i niedowierzanie. Mimo to opiszę się: „Włosy mam srebrne, oczy zielone i jestem piegowata. Reszta podlega niezauważalnym zmianom" - „reszta" to cała prawdziwa ja.

Na szczęście twarze autorów nie są tak szeroko prezentowane jak oblicza sławniejszych osobistości. Czasami na skrzydełku obwoluty albo z tyłu książki znajduje się - często oficjalne - zdjęcie autora, którego niewielu ludzi kojarzy z osobą siedzącą obok nich w samolocie czy spacerującą w centrum handlowym.

Kiedyś, na promie z Nowego Jorku do Bostonu, zostałam rozpoznana. Tego dnia brałam udział w południowym talk show w Boston TV. Dobrze pamiętam program, ponieważ w czasie przerwy na reklamy siedziałam na widowni, czekając na swoją kolej, kiedy nagle wpadła Ethel Merman. Miała promować swoją autobiografię, co też zrobiła i równie szybko wypadła.

Wtedy, ku mojemu przerażeniu, poproszono mnie przed kamery. Nadal byłam w swego rodzaju transie (lubiłam śpiewać piosenki wylansowane przez Ethel Merman), kiedy redaktor zapytał mnie, skąd czerpię takie fantastyczne pomysły.

- Zapewniam pana, że wystąpienie po Ethel Merman jest znacznie trudniejsze - odparłam, wzbudzając śmiech i brawa.

Jakieś' dwie godziny później, gdy wchodziłam na prom, jakaś dziewczyna poklepała mnie po ramieniu i zapytała, czy jestem Annę McCaffrey.

- Jesteś fanką? - zapytałam, zadowolona.

- Nie, tylko wydawało mi się, że widziałam panią w programie z Ethel Merman.

Już na początku kariery nauczyłam się nie przyznawać współpasażerom w samolocie (szczególnie w czasie długich lotów), że zarabiam na życie pisaniem. Przyznanie się stanowi pewny wstęp do wysłuchania kolejnego „niezwykłego" pomysłu na bestseller, nieodmiennie zawierającego wątki autobiograficzne.

Pytana wprost, czym się zajmuję, zwykle odpowiadam:

1) jestem plantatorem ziemniaków,

2) hodowcą koni,

3) jadę odwiedzić wnuki.

To ostatnie na ogół skutkuje, wyłączając największe gaduły. Kto chce oglądać zdjęcia cudzych, zawsze nad wiek rozwiniętych dzieciaków?

Dwa razy towarzysze podróży dostarczyli mi znacznej satysfakcji. W 1980 roku, w czasie krótkiego lotu z Melbourne do Sydney, byłam okropnie przeziębiona i siedziałam pogrążona w rozwiązywaniu krzyżówki. Mając miejsce przy oknie, nie zwracałam większej uwagi na pozostałych dwóch pasażerów w moim rzędzie.

Kiedy podniosłam głowę, ze zdumieniem zobaczyłam, że siedzący obok mnie mężczyzna - po trzydziestce, atrakcyjny, elegancko ubrany w szary flanelowy garnitur, jedwabną koszulę i krawat od Counteśs Mara - jest pochłonięty lekturą książki z nadzwyczaj znajomą okładką: Dosiąść Pegaza. Zaczekałam, aż przewróci kartkę i sceptycznym tonem spytałam, czy książką jest dobra.

Spojrzał na mnie i przytaknął, zaraz potem dodając, że lubi wszystkie książki tej autorki.

- To dobrze - powiedziałam - bo siedzi pan obok niej!

Przedstawił się jako David Ogilvy, dyrygent z opery w Sydney, gdzie miał dyrygować Joan Sutherland w koncertowej wersji Łucji z Lammermooru. Gawędziliśmy przyjemnie do samego lądowania i odtąd zaliczam go do grona moich bardziej prestiżowych czytelników. Za każdym razem, gdy jestem w księgarni Andromeda w Birmingham, jestem proszona o podpisanie książki dla Boba Monkhouse'a.

- Musimy przestać się spotykać w ten sposób!

W kwietniu 1984 roku, w czasie jednego z tych niesamowicie zygzakowatych lotów z Nowego Jorku na Alaskę, w Dallas na pokład wsiadło dwoje nowych pasażerów: śliczna dziewczyna siadła na środkowym fotelu, a od strony przejścia usadowił się chudzielec, który natychmiast zaczął ją zagadywać. Dziewczyna była kosmetyczką i leciała do Seattle, a on właśnie skończył kurs pierwszej pomocy dla pilotów śmigłowców i wracał do Fairbanks na Alasce, mojego celu podróży. Przysłuchiwałam się ich rozmowie, nie odzywając się.

Kiedy dziewczyna wysiadła w Seattle, zapytałam go o pogodę w Fairbanks. Był dość uprzejmy, ale najwyraźniej chciał wrócić do lektury - czytał coś z science fiction. Zapytałam, czy lubi ten gatunek, a on na to, że lubi fantastykę, ale nudzi go fantasy. Z grzeczności zapytał, po co lecę na Alaskę, więc powiedziałam mu, że jestem plantatorem ziemniaków.

Jako pisarka spędziłam cudowne chwile w rezydencji w Fairbanks. Jeździłam psimi zaprzęgami, zajadałam się spaghetti z mięsem łosia, podziwiałam zorzę polarną - i psułam uczniów liceum i studentów University of Alaska - każdego, kto wpadł mi w ręce. Byłam tam w swoje urodziny i uczniowie miejscowej szkoły gastronomicznej upiekli błyskawicznie ciasto Biały Smok, tak wielkie, że starczyło dla wszystkich w bufecie Fairbanks Arts. W ostatnią sobotę rozdawałam autografy w jednym z centrów handlowych, kiedy wszedł mój znajomy z samolotu, obładowany książkami, z żoną i córkami. Zatrzymał się przede mną i rzucił na stół wszystkie moje powieści, łącznie z trzema romansami Dell.

- Nie powiedziała mi pani, że jest sławna - rzekł z wyrzutem.

- Nie zapytał pan!

Czasem na konferencjach ludzie nie zdają sobie sprawy, że mają do czynienia z gościem honorowym. Lubię siadać w recepcji, kiedy tylko pozwala mi czas, i obserwować ich reakcje.

W Baltimore w 1977 roku, (w którym odkryłam, że stałam się postacią kultową), siedziałam w recepcji, kiedy schludnie ubrana w sukienkę od Villager kobieta z dwiema ciężkimi torbami Lord & Taylor, zbliżyła się do biurka. Absolutnie nie wyglądała na miłośniczkę science fiction. Pomyślałam, że może pomyliła hotele. Zapytała, czy tego dnia ma się odbyć wykład Annę McCaffrey. Przytaknęłam. Zapytała, o której, więc powiedziałam jej (dwoje recepcjonistów starało się zachować poważne miny).

- Jest pani pewna?

- Tak, jak najbardziej, ręczę za to. Jest tutaj i wystąpi o drugiej.

Dopiero wtedy zapłaciła za bilet wstępu.

Po wykładzie podeszła do mnie, nadal taszcząc dwie torby. Zerknęła na mnie, a potem się uśmiechnęła.

- Nabrała mnie pani. - Wysypała z toreb wszystkie moje powieści, łącznie z romansami, i czasopisma, w których ukazały się moje opowiadania.

- A pani mnie - odparłam, wskazując torby. Wybuchnęłyśmy śmiechem.

Pamiętam, jak pewien chłopak zapytał mnie, czy znam Doris Pitkin Buck, autorkę poruszających opowieści, zdradzających wnikliwą znajomość natury ludzkiej oraz pogodnych opowiadań utrzymanych w lżejszym tonie. Gdy poznałam ją w Milford w Pensylwanii, była już po siedemdziesiątce. Kiedy przytaknęłam, zapytał, ile ma lat.

- A jak myślisz? - zapytałam.

- Dwadzieścia parę. - Najwyraźniej dla niego był to już wiek zaawansowany.

- Jak się domyśliłeś?

Ano, czemu nie? Doris pisała w młodzieńczym, romantycznym stylu współczesnym, i można powiedzieć, że podczas pisania faktycznie miała dwadzieścia parę lat. Rozdwojenie tożsamości (na fakty i fikcję) zaczęło się u mnie pod koniec lat sześćdziesiątych, niedługo przed masakrą studentów w Kent.

Mój syn Alec, który w tym czasie zaczął karierę demonstranta, poprosił mnie o pozwolenie na skorzystanie z powielacza SFWA, żeby odbić ulotki na marsz w Sea Chff na Long Island, gdzie mieszkaliśmy. Alec krzątał się po moim gabinecie, przedstawiając mnie studentom Columbii, którzy mieli wziąć udział w marszu. Jeden z nich zwrócił uwagę na tytuły książek na półkach.

- Słuchaj, kto tu czyta fantastykę? - zapytał.

- Moja matka - odparł Alec. W tym czasie nie był do końca przekonany, czy chce być synem autorki dzieł science fiction.

- Czemu twoja matka ma po kilka egzemplarzy książek Annę McCaffrey? - pytał dalej chłopak.

- Bo to ona jest Annę McCaffrey - odparł Alec z irytacją.

- Bez jaj! - zawołał student nie bez podziwu.

Myślę, że wtedy Alec uświadomił sobie, że bycie synem autorki SF wcale nie jest takie tragiczne. Alec nigdy nie był namiętnym czytelnikiem i z pewnością nie tak oddanym fantastyce jak jego brat, Todd. Prawdę mówiąc, przeczytał Jeźdźców Smoków dopiero wtedy, gdy został zawstydzony przez klientów w księgarni 100 Flowers, którą kierował w Cambridge. Dziś jest dumny z moich sukcesów. Skrupulatnie liczy, ile moich książek jest wystawionych w lokalnych centrach handlowych, i gdzie tylko może, reklamuje moje utwory.

Pewnego dnia szukałam egzemplarza pierwszej opublikowanej książki Todda, Slammers Down (W potrzasku), powieści przygodowej wzorowanej na wojennych opowieściach Davida Drakę'a. Kierownik sklepu The B. Dalton poznał mnie i z dumą wskazał moje tytuły na wystawie.

- Szukam powieści Todda Johnsona - powiedziałam, zbijając go z tropu. - Jest moim synem, to jego pierwsza powieść! - dodałam, puchnąc z macierzyńskiej dumy.

- Przecież pani nazywa się McCaffrey... - zaczął kierownik.

- Co nie przeszkadza mi być matką Todda Johnsona!

Todd też spotykał się z podobnym niedowierzaniem.

To zrozumiałe, bo po rozwodzie wróciłam do panieńskiego nazwiska. Pewnego wieczoru Todd pełnił dyżur w szkole w Lehigh, umilając sobie czas czytaniem Białego Smoka, który dopiero co się ukazał. Jeden z uczniów zapytał:

- I co, dobre?

- Niezłe, ale ma mnóstwo literówek. - Todd zawsze był szczery do bólu.

- Tak? Powiesz wydawcy?

- Nie, powiem Annę McCaffrey.

- Ośmielisz się?

- To moja matka.

- Trudno mi w to uwierzyć - odparł student i odszedł.

Po tym zdarzeniu powieść Decyzja w Doone, z bohaterem wzorowanym na niesamowitej postaci Todda zadedykowałam „Toddowi Johnsonowi, rzecz jasna". Kiedy później tego samego roku przybyłam do Lehigh, podpisałam wszystkie egzemplarze Decyzji w tamtejszej księgarni, zapewniając:

- Tak, jestem jego matką!

Todd wstąpił do wojska, by służyć w Boblingen w zachodnich Niemczech. Kiedy raz buszował po księgarni, wypatrując nowych tytułów, z zaskoczeniem zobaczył swojego kapitana w dziale science fiction. Wdali się w rozmowę o autorach i nowych tytułach. Kapitan wybrał powieść Moreta, polecając ją Toddowi.

- Dziękuję, panie kapitanie, już czytałem.

- Przecież dopiero co ją dostali.

- Czytałem rękopis.

- Jakim cudem, Johnson?

- Ona jest moją matką!

- Bez jaj! - (Znowu)

Fani w użytecznych miejscach to zjawisko, które zdarza się, gdy się go najmniej spodziewa i najbardziej potrzebuje.

Najlepsze „na przykład" miało miejsce w 1979 roku, w czasie męczącej trasy promocyjnej Białego Smoka - dwadzieścia dwa miasta w trzydzieści dwa dni. W Toledo w Kansas miałam tak podniesiony poziom adrenaliny, że nie spałam od pięciu nocy. Mojej ochronie udało się załatwić, by podczas lunchu z prasą siedział ze mną lekarz (również był czytelnikiem). Przepisał mi środek uspokajający, który rzeczywiście zmniejszył napięcie, ale, niestety, nie pomógł mi zasnąć. Wieczorem miałam ruszyć do Minneapolis, a o wpół do czwartej nad ranem jeszcze nie zmrużyłam oka. Zadzwoniłam do recepcji, żeby zapytać o pogotowie. Recepcjonista wezwał taksówkę, którą pojechałam do najbliższego szpitala.

Byłam jedyną pacjentką, więc zostałam od razu przyjęta. Wyjaśniłam pielęgniarce, która zmierzyła mi puls, temperaturę i ciśnienie, na czym polega mój problem i na dowód pokazałam jej napięty plan podróży. Zostawiła mnie w gabinecie i poszła po dyżurnego lekarza. Usłyszałam jej szept:

- Nie wie pan, kim ona jest?

Może nie wiedział, ale ona wiedziała, i dostałam pigułki nasenne - tylko dlatego, przypuszczam, że „byłam, kim byłam", nie tylko zmęczoną podróżą panią w średnim wieku. Wróciłam do hotelu i zatopiłam się w cztery godziny błogosławionej nieświadomości.

Przeprowadzka do Irlandii oszczędziła mi wielu wizyt niespodziewanych gości, choć to zdumiewające, ilu ludzi zadaje sobie trud „znalezienia" Dragonhold (Smoczej Warowni) podczas podróży po tym kraju. Wolę być uprzedzana o wizycie - wtedy mogę uporządkować salon, w którym zwykle panuje miły memu sercu rozgardiasz, i sprawdzić, czy mam dosyć ciastek do kawy czy herbaty.

Pamiętam młodego człowieka, który zjawił się w czasie, gdy narowi sta klacz uciekła z zagrody i pogalopowała drogą. Młodzieniec przytomnie rozłożył ręce, żeby nakłonić ją do powrotu. Przybył w dzień Smoczej Warowni - kiedy dosłownie wszystko idzie nie tak, jak trzeba. Z reguły goście, których chce się zatrzymać na obiad, po godzinie spieszą do wyjścia, a nudziarze siedzą i siedzą bez końca. Na szczęście, moja bratowa Sara Brooks, która ze mną mieszka, w mig rozpoznaje sytuacje i podsuwa odpowiedni pretekst do zakończenia wizyty.

Kiedyś odbyłam bardzo gorącą dyskusję z dziewczyną, która uparła się, że na Pernie musi być religia. Nie wyobrażała sobie, by kolonia mogła istnieć bez wierzeń. Próbowałam ją przekonać, że Pern jest moim światem i mogę z nim robić, co mi się podoba. Oszczędziłam Pernowi religii, żeby wyeliminować zbrodnie popełniane w imię takiego czy innego bóstwa. Niestety, z pewnymi ludźmi po prostu nie można dyskutować. Na dany znak Sara „przypomniała" mi, że niebawem zjawi się mój księgowy i powinnam przygotować dokumenty.

Istnieje też kategoria gorliwych i nadgorliwych reporterów, niektórych bardzo młodych. Ponieważ niedawno pojawiły się w prasie błędne informacje na mój temat - z rodzaju tych, których sprostowanie jest wielkim problemem, gdy się je kwestionuje - poprosiłam pewną miłą, bardzo młodą reporterkę, żeby pozwoliła mi przeczytać swój artykuł przed opublikowaniem. Zgodziła się, tryskając dobrą wolą. W czasie wywiadu posiłkowała się dwoma książkami, miała włączony magnetofon i robiła notatki. Nazajutrz zadzwoniła do mnie z informacją, że materiał natychmiast idzie do druku, więc nie będę mogła go przejrzeć, ale zapewniła, że nie ma w nim błędów. Były koszmarne. Ani razu nie napisała poprawnie mojego nazwiska, pomieszała dwa tytuły, zmieniła zawód mojej bratowej. Jakby tego było mało, kazała mojemu ojcu umrzeć w czasie wojny krymskiej. Kiedy zadzwoniłam z prośbą o sprostowanie, stwierdziłam, że dziewczyna nie ma bladego pojęcia, ile lat dzieli te dwie wojny. Obie zaczynają się na „k": koreańska czy krymska, co za różnica? To wojna i to wojna, prawda? Z tej bzdury i jej podobnych wynika, że mam 134 lata, a moja matka urodziła mojego młodszego brata pośmiertnie. Kiedy powiedziałam o tym Kevinowi, usłyszałam, że zapewne dlatego miał w życiu tyle kłopotów!

W Boże Narodzenie 1991 roku wybrałam się w odwiedziny do rozrzuconych po całym kraju członków mojej rodzin...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin