Zbigniew Żakiewicz - Ciotuleńka.pdf

(580 KB) Pobierz
124003459 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
124003459.001.png 124003459.002.png
ZBIGNIEW ŻAKIEWICZ
CIOTULEŃKA
OPOWIEŚCI ŻARTOBLIWE
Pamięci Anny Kamieńskiej,
wielkiej i mądrej miłośniczki życia,
te opowieści poświęcam.
Autor
Gdańsk, w maju 1986 roku
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
ZAŚLUBINY
Wyszliśmy z ciotuleńką za wieś, na wysoki garb uwieńczony lasem, aby mając u stóp wio-
skę, a za nią dalsze okolice, rozfalowane i lesiste, zamknięte wałem Wieżycy, wychylić za
zdrowie tego świata i nasze własne po kuśtyczku słodkiej śliwowicy.
Lubiliśmy z ciotuleńką piękne widoki, a cóż dopiero, gdy się we krwi poczuło ciepły,
krzepiący prąd idący od dojrzałych gdzieś tam pod Sączem, czy Limanową śliwek. Wybrali-
śmy więc ten widok z pełną świadomością, a i miedza podeszła nam jak należy: mięciutka,
pachnąca macierzanką i koniczynką, i na tyle wysoka, że można było siąść na niej jak na ła-
weczce, stopy wspierając o pochyły dywanik.
Ciotuleńką odwiecznym zwyczajem wyjęła z torby lnianą, ściereczkę, strzepnęła zgrabnie
i rozłożyła w prostokątny obrusik. Na to parę jaj na twardo, chlebek z masłem, sól, ogóreczek
małosolny i już uczta była co się zowie.
A kieliszek mieliśmy wciąż ten sam: z jakiegoś takiego górskiego kryształu, że ani rusz nie
można go było rozbić.
– Musi to być jakiś kryształ wysokiej próby. Ten jak pęka, to na drobny mak – powiedziała
ciotuleńka, której nigdy nie było dość zdziwień z kieliszka.
I akuratnie nalewając po szlifowaną falbankę, z głębokim westchnieniem, wypiła.
– Pij synók i zakąsywaj – rzekła po swojskiemu, co oznaczało, że wstąpił w nią dobry
duch. Co też i uczyniłem, bo już Hemingway rzekł, że to pierwsze kopnięcie jest najlepsze i
warte picia, a co potem – jest zwykłą mordęgą.
– Ot tak i przeleciało życie – rzekła ciotuleńka, ale oczka jej się śmiały, bo świat, rzeczy-
wiście, był piękny: słońce stało nam za plecami, już bliżej ku zachodowi i ziemia zrobiła się
pulchna, puszysta, pełna łagodnych zaokrągleń i aksamitnych cieni, które niebieskawo, błę-
kitnie i wrzosowe podmalowywały całą krainę, aż po garb Wieżycy.
– Świętą żydowską liczbę przekroczyłam, a to znaczy, że trzeba tobołki wiązać i wnukom
rozdawać – z pewnym wyrzutem powiedziała ciotuleńka.
– Mówię przecież, żeby ciotuleńka rzuciła ten swój Lipnisz i zjechała z dobytkiem do mia-
sta – wróciłem do starej śpiewki, choć wiedziałem, że za żadne skarby nie zostawi ona swego
domku, ani sadu, jaki skłaniał się ku Czarnej Wodzie, której powolny strumień zasilał nieda-
lekie Kaszubskie Morze.
– At tam, gadasz, że hadko słuchać! – żachnęła się ciotuleńka i akuratnie odmierzywszy,
wypiła następny kieliszek.
– Twój dziadunia zostawił był majętność i oparł się w Leonpoliszkach. Ja uszła z Pucia-
towszczyzny i oparła się aż o ta ziemia, wypisz wymaluj jak nasza. Tak gdzie mnie teraz szu-
kać miejsca? W Paryżu?! – wyłożyła srogim głosem.
A uspokoiwszy się nieco, nalała moją kolejkę, bo ciotuleńka w Lipniszu zawsze czuła się
panią, choćby nawet na polnej miedzy.
– Co, już zbrzydło do mnie przyjeżdżać? – spytała ciszej. – Siedź sobie na swojej górce i
rób co chcesz. Okolica tu nie gorsza jak w Leonpoliszkach. Laseczki, górki, a wśród nich
jeziorka i rzeka! Tylko ludzie nie te... – westchnęła głęboko. – Tak widać sądzone było, żeby
na tej ziemi przecierpieć wszystkie grzechy. Widać prosto do nieba pójdę...
Znając na pamięć ten ciotczyny zaśpiew, szybko podałem obrane jajo i ośmieliłem się się-
gnąć po butelkę, ale ciotuleńka sama zrobiła co do niej należało, i rozpoczęła się kolejna
4
opowieść o sąsiedzie przezwanym Pisztoletem. Wyżaliwszy się solennie, ciotuleńka zadu-
mała się nad czymś długo i westchnęła z głębi piersi.
Od jej głębokiego chuchu zerwał się aromatyczny wiaterek i zaszeleścił krzaczkiem łozy,
nieopodal którego siedzieliśmy. Nie raz byłem świadkiem cudów, jakich sprawczynią była
ciotuleńka, ale tym razem chuch ciotczyny przekroczył wszelkie granice. Zakotłowało się,
zagwizdało, utworzyła się trąba powietrzna, która zaczęła wędrować po górkach jak zbłąkany
słup Mojżesza, kędzierzawiąc łąki i zboża.
Ale ciotuleńka swoim zwyczajem, nie przyznając się do żadnego udziału w cudowno-
ściach, łyknęła następny kuśtyczek z niezniszczalnego kieliszka i z pełnym przekonaniem
rzekła:
– Nastała już tobie pora przestać szwendać się po świecie. I gdzież ty już nie był... – tu za-
częła wyliczać wszystkie miasta jakie objechałem i obmieszkałem przez dwadzieścia przeszło
lat, gdy ciotuleńka twardo zahaczyła się o Lipnisz, aby tu już pozostać.
– Teraz znów siedzisz w tym całym Trójmieście, siedzisz i czekasz Bóg wie na co. Przy-
jeżdżaj do mnie, tu też możesz skrobać te swoje książeczki. Dom tobie zapiszę z sadem, aż po
Czarną Wodę... – kusiła ciotuleńka, przewrotnie się uśmiechając, bo ciotuleńka była chitreńka
i miała w tym jakąś swoją kalkulację, żeby tak mnie kusić nieustannie.
– Cóż ja będę robił w tym ciotczynym Lipniszu? –rzekłem machinalnie przekręcając ob-
rączkę, która raz była akurat na palec, a drugi raz za luźna: w zależności od pory dnia i roku.
– Nudnawo tu. Chyba, że latem, bo zimą błotnisto i wietrznie, i ciemno choć oko wykol.
Ciotuleńka aż zaniemówiła od tej zniewagi. I zamaszyście gestykulując, zaczęła peroro-
wać:
– Patrzę ja na ciebie i nadziwić się nie mogę. Szukasz ty tam, gdzie znaleźć nie możesz.
Patrzysz, kiedy trzeba słuchać, a znów nadstawiasz ucha, kiedy trzeba mieć oko otwarte. Tu-
taj człowiek jak karasek na patelni: piszczy, skwierczy i nigdzie się nie schowa, a tobie nud-
no!
Na zamaszyste przywoływania ciotuleńki, słup Mojżesza zboczył z rozgrzanego ugoru i
boskie tchnienie koniczyny, macierzanki, kwitnących ziemniaków i słodkiej gryki owionęło
nas jak trzepocący płaszcz uperfumowanej damy.
– Poszedł ty do lasu, ot durny! – zawołała ciotuleńka, której trąba powietrzna rozwiała
resztki soli, a obrane jajko cisnęła na ziemię.
I słup Mojżesza posłusznie powędrował do chłodnego lasu, czyniąc szumu wiele, ale
szkody żadnej. Mnie zaś w tym całym zamieszaniu obrączka ześliznęła się z palca i odmie-
rzonymi skokami potoczyła się po niedużej pochyłości ugoru. Puściłem się w pogoń, ale złote
kółko, mignąwszy złudnym blaskiem, znikło bez śladu. Trawa w tym miejscu była wypasiona
przez łaciatą kozę uwiązaną do ciężkiego łańcucha, ziemia twarda, spieczona przez słońce i
ani śladu mysiej, czy kreciej nory...
– Prawaliłaś skwoź ziamlu – zadecydowała ciotuleńka, czyniąc jakiś nieokreślony gest.
– Przecież to moja ślubna obrączka! – zaprotestowałem, gdyż zabrzmiało to jak groźne za-
klęcie.
– Jak była ślubna, tak i ślubną jej pozostać. Taka już dola obrączek – mruknęła ciotuleńka,
spokojnie zwijając swój obrusik.
I nic, ani cienia współczucia, nie mówiąc już o pomocy, bo lewym okiem ciotuleńka wi-
działa jak przez mikroskop, gdy prawe było dalekowzroczne i dostrzegało z paru kilometrów,
czy Pisztolet jest pijany, czy tylko podchmielony troszkę.
Od tego czasu coś nieodpartego zaczęło ciągnąć mnie do Lipnisza. Jakbym nagle przejrzał
i w przysadzistej dziewce odkrył królową, albo w mętnych oczach Pisztoleta ujrzał odblask
nieba. Jakieś tajemne sprawy zaczęły się dziać na morenowych wzgórzach porosłych osza-
działą ze starości sosenką. Ze świerkowych borów ciągnęło odurzającym aromatem ziół, po-
rostów i wszelakiej grzybni. W złotoskórych sośniakach tężały żywice, a w upał wylewały się
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin