Sandemo Margit - Opowieści 42 - Wymarzony przyjaciel.rtf

(251 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

 

MARGIT SANDEMO

 

 

 

WYMARZONY PRZYJACIEL

 

 

Z norweskiego przełożyły

IZABELA KREPSZTUL-ZAŁUSKA

MAGDALENA KWIATEK-SŁOBODA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

POL-NORDICA

Otwock

 

 


PRZEDMOWA

Tę krótką opowieść napisałam dawno, w roku 1963, może 1964, zanim jeszcze odważyłam się myśleć o wysyłaniu czegokolwiek do wydawcy. W owych czasach nie wypadało pisać niczego z gatunku science-fiction, dlatego zrobiłam to dla siebie, z samej potrzeby pisania.

Nigdy o niej nie zapomniałam, choć sądziłam, że albo już dawno gdzieś przepadła, albo zostały z niej jakieś fragmenty. Aż wreszcie, w roku 1995, przeprowadzaliśmy się. Wtedy ją znalazłam, po prostu jakby spadła z nieba na sam wierzch skrzyni pełnej maszynopisów. Pięć minut wcześniej na pewno jej tam nie było! Maszynopis był kompletny, jedyne, co pozostało mi do zrobienia, to drobne zmiany redakcyjne i uwspółcześnienie tekstu.

Opowieść przemówi być może najbardziej do młodzieży i tych, którzy zachowali młodzieńczy umysł i marzenia. Przyjmijcie ją łaskawie jako moją pierwszą, naiwną próbę pisarską!

 

Margit Sandemo

 


ROZDZIAŁ I

Dzień, w którym Lindis dowiedziała się prawdy, oznaczał dla niej koniec świata.

Już sam ranek był fatalny.

Nocna kłótnia rodziców, której nie starali się ukryć, nie dała jej długo zasnąć. Rano Lindis była niewyspana i poirytowana. Rzuciła jakąś kąśliwą uwagę w stronę swej przemądrzałej młodszej siostry, co natychmiast sprowokowało rodziców do wzięcia małej w obronę.

Lindis nie mogła się powstrzymać od złośliwego komentarza:

– Dziwne, że potrzebujecie wspólnego wroga, aby działać razem...

Ojciec przytrzymał ją mocno za ramię.

– Nie bądź bezczelna! Chodzisz do szkoły średniej, dostajesz od nas ubrania i jedzenie. Nie masz powodu nas o nic oskarżać!

– Nie rozumiem, co to ma wspólnego z całą sprawą – mruknęła nieco ciszej. – Dlaczego nigdy nie krzyczycie na Karin? Ona może robić, co jej się tylko spodoba!

Ojciec nieświadomie przybrał łagodniejszy wyraz twarzy.

– Przecież wiesz, że Karin...

– Wiem, że Karin ciężko chorowała jako dziecko. Było mi jej wtedy żal, musiałam mieć na nią wzgląd i być grzeczną dziewczynką. Ale teraz, u diabła, jest...

– Nie przeklina się w moim domu – rzuciła matka swym najchłodniejszym tonem. Była elegancką damą w tak zwanym kwiecie wieku, poważaną przez wszystkich i mocno przywiązaną do konwenansów. – Czy ja muszę zawsze się za ciebie wstydzić, Lindis? Jesteś najbardziej niewdzięcznym stworzeniem, jakie kiedykolwiek spotkałam. Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam!

Lindis nie chciała po raz kolejny wysłuchiwać znanego tekstu. Złapała teczkę i wybiegła z domu. Kątem oka dostrzegła jeszcze triumfalny uśmieszek siostry.

Ich troje. Trzymali się razem, wspierając nawzajem, a ją odsuwając na dystans.

Siedemnastoletnia Lindis przechodziła właśnie okres buntu i nie zawsze właściwie oceniała rzeczywistość. Chciała czuć się odrzucona i niezrozumiana, chciała cierpieć! Był to kolejny etap jej rozwoju, o tym jednak nie wiedziała.

Karin miała dopiero dwanaście lat i nie dosięgło jej jeszcze charakterystyczne dla nastolatków gwałtowne pragnienie samodzielności. Dokuczała Lindis po dziecinnemu, pewna rodzicielskiego wsparcia, często wykorzystując dawną chorobę. Była już zdrowa i silna, ale trzymała to w tajemnicy.

Wspaniale było czuć się uprzywilejowaną w stosunku do starszej siostry, wspaniale móc się wykręcać od nieprzyjemnych prac domowych, mówiąc cichutko: „Ale ja przecież nie dam rady... Lindis przejrzała jej fortele, dlatego tym bardziej cieszyło Karin, gdy starsza siostra obrywała burę.

Przepełniona buntem Lindis czekała na szkolny autobus. Nie zjadła śniadania, jak zwykle od czasu tej fatalnej lekcji wuefu. Nadepnęła wtedy na nogę Inger-Lise, która krzyknęła:

„Uważaj, gdzie leziesz, ty wielka, tłusta, niezdarna krowo!

Dla Lindis był to prawdziwy szok. Zawsze uważała, że ona jest normalnie zbudowana, a Inger-Lise jest niedożywioną szczapą. Jednak złośliwe słowa zapadły jej głęboko w serce i zupełnie się załamała. Nie miała już odwagi jeść. Porównując się z najszczuplejszymi dziewczynami o drobnych kościach, czuła się przy nich jak stodoła.

Nie miała racji. Doskonale mieściła się w granicach normy, jeśli chodzi o wagę. Była zdrową, zgrabną dziewczyną o żywym usposobieniu. Teraz jednak znajdowała się na drodze ku przepaści. Oczywiście, słyszała o anoreksji, ale sądziła, że jej to nie dotyczy. Uważała, że w pełni się kontroluje i że musi tylko schudnąć parę kilo. Jeszcze tylko parę. Fakt, że już dawno zeszła poniżej wymarzonej wagi, przeoczyła.

W domu zauważano czasem, że Lindis rezygnuje z obiadu i że jada bardzo mało, jednak fakt ten przesłaniały rodzicom ich własne zmartwienia. Wystarczało, że rzucili czasem: „No, jedz wreszcie!, albo: „Boże jedyny, dziewczyna niedługo skończy osiemnaście lat, najwyższy czas, żeby sama dbała o siebie! Przecież gorzej jest z Karin, która znów nie może wyjść z przeziębienia. Przy jej słabych płucach i niskiej odporności... Biedulka, chyba się znów nie rozchoruje?

Drogą nadeszły koleżanki z klasy Lindis, rozmawiając o czymś, co Anne Sofie trzymała w ręce.

– Co to jest? – spytała Lindis.

– Dostałam to! – promieniała Anne Sofie. – To zdjęcie mojego ukochanego. Och, nie mogę, jaki on jest piękny! Nie wiem, co mi napisał, ale to musi znaczyć, że mnie kocha! Bezgranicznie!

Było to zdjęcie angielskiego muzyka rockowego na tle grupy. Marit, chluba klasy, poprosiła o podanie jej zdjęcia tego ubranego w skóry i metal półboga.

– Napisane jest: „Best wishes. Najlepsze życzenia.

– Zawsze musisz wszystko popsuć – mruknęła Anne Sofie lekko zażenowana.

Nie należała do najlepszych, jeśli chodzi o języki obce, jakoś jednak udało się jej sklecić list do swego idola. Kirsten, przyjaciółka Anne Sofie, też nie należała do geniuszy, ponieważ jednak była skończoną pięknością, nie miała żadnych kompleksów.

– I tak masz szczęście – westchnęła Solveig, patrząc na Anne Sofie.

Solveig była mała i szara jak mysz. Trzymała się tych koleżanek, którym to akurat nie przeszkadzało.

Liderka grupy jeszcze się nie wypowiedziała. Miała na imię Tone i posiadała autorytet wynikający z urody, sprawnego umysłu, porządnego domu i wielu wielbicieli oraz wielbicielek. Podbudowywały go też wypowiadane przez nią sądy. Z wydaniem aktualnego zaczekała, aż wszystkie obrócą się w jej kierunku.

– Kochanie się w idolach jest nieszkodliwe i nieco dziecinne – orzekła. – Wykazuje tylko, że ma się małe szanse w kręgu znajomych.

Radość Anne Sofie wyraźnie minęła. Nadjechał autobus, dziewczyna wsunęła z westchnieniem zdjęcie do książki od matematyki.

Dlaczego ludzie są dla siebie tak okropni? pomyślała Lindis, wsiadając do autobusu. Choć w zasadzie ja też taka jestem w domu...

Muszę być trochę milsza, postanowiła.

Nagle dotarło do niej, że takie postanowienie podejmowała już wiele razy w ciągu tego roku. Bez specjalnego rezultatu...

Ojciec był wicedyrektorem w jej szkole. To nie była korzystna sytuacja dla niej jako uczennicy. Może właśnie to sprawiło, że odsunęła się od ojca, nawet nieświadomie?

Gdyby tylko mogła z kimś szczerze porozmawiać! Z prawdziwym przyjacielem. Z dziewczynami było dobrze tylko pozornie. Żadnej z nich nie odważyłaby się zwierzyć. Wątpiła, czy interesuje je to samo, co ją, poza tym wszystkie miały spokojne domy.

Bo ona nie miała, to było pewne. Wina w dużej mierze leżała po jej stronie, ale tak trudno jest być miłą i grzeczną, kiedy dusza wyraża sprzeciw! To minie, mawiała mama. To tylko dojrzewanie.

Skąd ona to wiedziała? Przecież nie mogła zajrzeć do wnętrza Lindis!

Lisbeth Lund, uśmiechnięta, niewysoka nauczycielka angielskiego, pewnie by ją zrozumiała. Z nią na pewno by się dobrze rozmawiało, choć to nie to samo, co przyjaciel chłopak...

Tego jednak nie było jej jeszcze dane zaznać. Durzyła się w kilku, lecz zachowywała się zbyt niezręcznie, aby któryś odważył się do niej zbliżyć.

Autobus zatrzymał się przy szkole w momencie, gdy zabrzmiał dzwonek. Gromada uczniów tłoczyła się przy drzwiach w przepychance, kto ostatni przekroczy główne wejście.

Na korytarzu Lindis napotkała ojca stojącego z Lisbeth Lund. Przyjeżdżał do szkoły samochodem, dlatego ją wyprzedził. Podwoził czasem Karin, gdyż, jak twierdził, Lindis stale zaśmiecała mu auto resztkami chipsów.

Skinęła na powitanie głową, lecz ojciec zatrzymał ją.

– Podobno coraz gorzej się uczysz, Lindis. Postaraj się bardziej skoncentrować. Został ci przecież jeszcze tylko rok.

– Ja nie mogę narzekać – odezwała się przyjaźnie Lisbeth Lund. – Jest dobra z angielskiego i uważa na lekcjach.

Kochana Lisbeth! Lindis ogromnie ją lubiła. Nauczycielka wstawiała się za nią i może dlatego dziewczyna na jej lekcjach starała się bardziej niż na innych.

Gdyby tak to ona była moją matką zamiast tej chłodnej, obojętnej bizneswoman, która zjawiała się w domu tylko wtedy, gdy robiła przyjęcie dla przyjaciółek... Nie, jestem niesprawiedliwa. Mama wspaniale prowadzi dom i to pewnie moja wina, że mnie nie lubi. Ojciec bywał w domu rzadko. Każde głupstwo tak go wyprowadzało z równowagi, że może to i lepiej. Także on miał słabość do Karin i traktował Lindis jak zło konieczne, które powinno możliwie najszybciej opuścić dom.

Co ze mną jest nie tak? pomyślała wojowniczo, wchodząc do klasy. W szybie napotkała swoje odbicie: owalną twarz o dużych, ciemnych oczach, z ostro zaznaczonymi kośćmi policzkowymi – zasługą lub winą intensywnego odchudzania, ładny nos i usta, ciemnobrązowe włosy obcięte domowym sposobem na pazia, kanciaste ramiona i biodra, ale ogólnie zgrabną figurę i ładne nogi.

Mogło być gorzej. Ale w domu i to nie wystarczało, by ją akceptowali. Może tylko jako opiekunkę Karin, gdy rodzice wychodzili.

Najlepiej schudnąć. Wtedy na pewno mnie polubią. Przecież jestem wielka i niezgrabna, tak powiedziała Inger-Lise.

Lindis udawała, że nie zauważa głodu. Najbardziej dokuczał przez pierwsze trzy doby. Teraz mogła nic nie jeść przez długie dni. Czasem jednak nadchodził i uderzał mocno. Starała się wtedy kłaść spać, aby przeczekać fantazje o jedzeniu dobrych rzeczy.

Była osłabiona. Na nic nie miała siły. Ale wydawało jej się to naturalne na przedwiośniu, gdy śnieg topnieje i wszyscy czekają na wiosnę.

W czasie ostatniej przerwy stała z dziewczynami, z którymi razem dojeżdżała autobusem i z którymi w związku z tym przebywała najczęściej. Anne Sofie, Marit, Kirsten, Solveig i Tone. Nie była im potrzebna, ale trzymała się ich, starając się być niezauważalna. Dzięki temu ją tolerowały.

Kirsten odwróciła się nagle w jej stronę z zaskakującym pytaniem:

– Co założysz na imprezę w przyszły piątek?

– W piątek?

– No tak! U Tone. B. R.

Zapadła niezręczna cisza. Lindis wiedziała, że B.R. oznacza „bez rodziców, ale jej nikt nic nie mówił o piątku...

Tone wyglądała, jakby miała zamiar odejść, lecz w końcu zmieniła zdanie. Posłała Kirsten pełne złości spojrzenie i rzuciła do Lindis:

– Nie dostałaś wiadomości? U mnie w domu, o ósmej. Musisz mieć ze sobą chłopaka, do użytku ogólnego. Ale musi być sensowny!

Potem odwróciła się na pięcie i odeszła w towarzystwie niezmiennie ją podziwiającej Solveig. Pozostałe dziewczyny zaczęły głośno o czymś rozmawiać i Lindis znów poczuła się wykluczona z ich kręgu.

Nie miała ochoty iść na imprezę, na którą właściwie nie zamierzano jej zapraszać! I to „weź ze sobą chłopaka. Tone wiedziała przecież, że Lindis nie mogła w nich przebierać. „Do użytku ogólnego... Brzmiało to dość brzydko, ale już wiedziała, o co chodzi: aby nie siedziała cały wieczór, trzymając tego chłopaka za rękę, ale żeby wszyscy bawili się ze wszystkimi.

Nie, na pewno nie chce tam pójść!

– Niestety, nie mam czasu! – zawołała w ślad za Tone i pozostałymi dziewczynami. Zdążyły już jednak wejść do środka, więc jej odważna odmowa nie wywarła na nich żadnego wrażenia.

Muszę o tym opowiedzieć...

Zatrzymała się. Czy jest ktoś, komu mogłaby o tym opowiedzieć?

Lisbeth Lund?

Nie, z jakiej racji? Po pierwsze, byłby to rodzaj porażki, że ma się tylko nauczycielkę za powiernicę. Po drugie... No właśnie, po drugie? Z pewnym niepokojem przypomniała sobie rozmowę sprzed kilku dni. Ktoś w klasie powiedział, że Lisbeth Lund chyba lubi Lindis, bo zawsze zwraca się do niej takim miękkim głosem. Gdy dziewczyna odparła z niedowierzaniem, zarumieniona: „Naprawdę?, inny uczeń powiedział ze śmiechem: „A co na to twoja mama?

Lindis nie zrozumiała aluzji, choć wyczuła, że coś chciał przez to powiedzieć.

Niechętnie powlokła się w stronę budynku szkoły.

Czuła się strasznie samotna.

Gdyby tak mieć przyjaciela!

 

Gdy wróciła do domu, zastała w nim tylko mamę. Najwyraźniej nie usłyszała, jak córka wchodzi, gdyż na jej widok szybko zabrała coś ze stołu i schowała. Lindis jednak zdołała dostrzec, co to było: bluzka, o jaką dopominała się Karin już od kilku dni.

Matka spostrzegła, że odkryto tę małą tajemnicę, i rzuciła z wymuszonym uśmiechem:

– Ojciec kupił ją dla Karin. Naprawdę na nią zasłużyła, biedna maleńka.

Lindis spostrzegła, że matka płakała, ale nie była w nastroju do współczucia.

– Dlaczego mnie ojciec nigdy nic nie kupuje?

Poniewczasie zrozumiała, że matka była na krawędzi załamania. Przypomniała sobie nieprzyjemną atmosferę ostatnio panującą w domu, drobiazgi umykające jej uwagi. Ostre sprzeczki rodziców, gwałtownie urywane, gdy wchodziła któraś z córek, trzaskanie drzwiami, wszystkie te detale, których Lindis, zapatrzona w siebie nastolatka, nie zauważała.

Jej agresywne pytanie zadziałało jak iskra powodująca wybuch.

Matka wstała z pałającymi policzkami i podeszła do okna. Nagle córka dostrzegła ją w nowym świetle. Nie była już tak młoda, elegancka ani pewna siebie. Na ułamek sekundy Lindis ujrzała jej nagą, bezbronną twarz.

Ale to trwało tylko moment. W następnej chwili matka przybrała swą maskę i powiedziała, nie patrząc na Lindis:

– Twój ojciec? Twój ojciec nigdy nie dbał o ciebie. Poszedł sobie i zostawił mnie z tobą na karku. Był tchórzem, zawsze uciekającym przed odpowiedzialnością. Dla mnie poczucie odpowiedzialności było najważniejszą sprawą w życiu. Sama zapracowałam na moją obecną pozycję mimo utrudnienia, jakim dla mnie byłaś. Tego mi nikt nie odbierze!

Lindis zmarszczyła czoło.

– Ojciec uciekł? Przecież widziałam go w szkole – bąknęła niepewnie. – Nawet ze mną rozmawiał, to znaczy mnie strofował, ale on tak zawsze. Dlaczego nigdy nie powie nic miłe...

Matka stała nadal przy oknie, znów chłodna i wyniosła, pomimo zapłakanych oczu, czerwonych plam na szyi zdradzających gorycz przekwitania i włosów choć raz nie uczesanych idealnie.

– Nie mówię o moim mężu – powiedziała lodowatym tonem. – Mówię o twoim biologicznym ojcu. O tym, który obiecywał mi złote góry i lata szczęścia. Niech to, musiałam do wszystkiego dojść sama. A on? Po prostu zniknął! Wiele, wiele lat temu. Mówił, że jedzie do Australii, ale nie wiem, dokąd go zaniosło.

Prawda powoli docierała do Lindis. Więc to dlatego ojciec prawie nigdy jej nie zauważał poza przypadkami, gdy jej robił wyrzuty!

Miała w głowie taki zamęt, że trudno jej było skupić się na tym, co mówi matka.

– Tak to już jest, gdy wychodzi się za mąż za czarującego wdowca z córką. Był aktorem podziwianym przez wszystkich, ale bez pracy. No, może tylko w reklamówkach. Na co mi był ten ślub? Dostałam rozwód po tym, jak dowiedziałam się, że utonął. Nie wiem, czy to prawda, ale nie dbam o to. Miałam go dosyć raz na zawsze! A gdy twój ojciec się oświadczył...

Lindis podniosła rękę.

– Chwileczkę! Ten, który się oświadczył, nigdy więc nie był moim ojcem?

Matka odwróciła się w jej stronę z zaciętą twarzą.

– Zajmował się tobą przez te wszystkie lata, zapewnił ci byt, więc nie uważam, że masz prawo narzekać.

– Przecież tego nie robię. Ale nie o to mi chodzi. Mówiłaś, że pierwszy mąż był wdowcem z córką. Ta córka to ja?

– No, a kto? Zostawił mnie z dzieckiem innej kobiety! Jakie miałam szanse na ponowne zamążpójście? Ale udało mi się!

Lindis nie była w stanie podzielać triumfu matki. Była zdezorientowana, nie mogła poskładać fragmentów w całość.

– Czy to znaczy, że nie jesteś moją matką?

Matka prychnęła.

– Nie, a widzisz jakieś podobieństwa? Ale uważam, że dobrze spełniłam swój obowiązek. Nigdy ci niczego nie brakowało, przyznasz sama!

Spojrzała na swą przybraną córkę, jakby widziała ją po raz pierwszy.

– Ależ ty jesteś chuda!

– Prawda? – rozjaśniła się na chwilę Lindis. I schudnę jeszcze bardziej!

– Lindis! – wykrzyknęła, wreszcie przestraszona, matka. – Chyba nie masz... nie jesteś...

Krótka chwila radości minęła. Lindis ujrzała nagle swoją sytuację w nowym świetle i poczuła, jak ogarnia ją zimna fala samotności i wyobcowania.

– Oszukaliście mnie! – krzyknęła, tracąc panowanie nad sobą. – Całe życie mnie oszukiwaliście! Nic nie mam wspólnego z waszym sztucznym domem lalek!

Wybiegła na dwór.

Musiała uciekać, uciekać od tego bólu!

 

 

ROZDZIAŁ II

Bardzo szybko Lindis zauważyła, że straciła swoją dawną dobrą formę. Była tak słaba i zmęczona, że niemal wlokła nogi za sobą, starając się wybiec spomiędzy domów. Musiała nawet zwolnić, żeby nie upaść.

Co się ze mną dzieje? pomyślała zirytowana.

W głębi duszy jednak znała odpowiedź na to pytanie. Po prostu nie miała w ustach porządnego posiłku już od kilkunastu dni.

No i co z tego, za to jestem szczupła, uznała buntowniczo. Nikt nie może powiedzieć, że jestem tłusta i niezgrabna, a już na pewno, jeśli jeszcze schudnę parę kilo.

Zatrzymała się, nagle bezradna. Na co się przyda to chudnięcie, jeśli nikt, nikt na całym świecie się nią nie przejmuje? Nawet nie ma już rodziny! Wszystko było kłamstwem od początku do końca.

Bezwiednie zaczęła iść wzdłuż skał nad morzem. Nie zwróciła uwagi na to, że lód ściął wodę w kałużach na skale, że śnieg już zdążył stopnieć na wrzosowisku, nie zauważyła czerwono zachodzącego słońca.

Szła zrozpaczona, zbuntowana, ze wzrokiem przesłoniętym łzami, nie widząc, gdzie stawia stopy. Nagłe poślizgnęła się na oblodzonym kamieniu i straciła równowagę. Zaciekle walcząc o jakieś zaczepienie dla nóg czy rąk, zsuwała się nieubłaganie na dół. Wylądowała na piaszczystym skrawku lądu, ponad którym wznosiły się strome, wygładzone skały. Fale uderzały o nie rytmicznie, mocząc jej buty i spodnie.

Upadek okupiła kilkoma otarciami, ale nie to było najgorsze.

Znalazła się w pułapce!

Próby wspięcia się po skałach spełzły na niczym.

Popatrzyła zdesperowana w morze. Któż jednak o tej porze, na przedwiośniu, wybiera się na ryby? Większe statki tędy nie przepływały, miały inną trasę. Pływali tu tylko niedzielni wędkarze.

Dopiero teraz spostrzegła, że słońce już niemal zaszło, było dokładnie na linii horyzontu. Musiała długo tak chodzić, pogrążona w ponurych rozmyślaniach.

Spojrzała na skały. Dostrzegła ślad, który przyprawił ją o kolejny szok. Linia przypływu!

Więc dochodził aż tak wysoko! Woda sięgałaby jej ponad talię. Ale czy to na pewno jest najwyższy poziom? Codziennie chyba aż tak ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin