We mgle pozorów - Wolf Joan.pdf

(858 KB) Pobierz
10079711 UNPDF
Joan Wolf WE MGLE POZORÓW
Rozdział pierwszy
B yła trzecia po południu, pięknego, ale wietrznego dnia w połowie maja. Siedziałam jak zwykle w biurze
zarządcy stajni hrabiego Cambridge’a i rozmawiałam z jego głównym stajennym, rozpierając się na krześle
w sposób zupełnie nieprzystający damie. W pewnym momencie usłyszałam odgłos powozu wjeżdżającego z
pośpiechem na podwórze.
Clark zerwał się na równe nogi.
- Drogi Boże, panienko, czyżby to był jego lordowska mość?
- Nie znam nikogo innego, kto mógłby tu wjechać z taką pompą - powiedziałam bez emocji. - To musi być
on.
Clark zniknął w drzwiach. Zsunęłam się jeszcze niżej na krześle i zastanawiałam się leniwie, co mogło
sprowadzać hrabiego Cambridge’a do jego rodowej posiadłości w połowie sezonu.
Jasny promień majowego słońca wpadł ukośnie przez małe okno i spoczął na czubku mojej głowy.
Kwiecień był zimny, więc obecne ciepło przynosiło rozkosz. Zamknęłam oczy, delektując się nim.
- Jesteś tu, Deb? - spytał znajomy głos.
Uniosłam powieki, by spojrzeć na mężczyznę, który właśnie wszedł. Jaśnie pan George Adolphus Henry
Lamberth, hrabia Cambridge, Reeve baron Ormsby i Thornton baron Ware stał w drzwiach, spoglądając na
mnie swoimi osławionymi, ciemnymi oczami.
- Zawsze tu jestem - odpowiedziałam spokojnie. - Gdzież miałabym być, pielić z mamą grządki w
ogrodzie?
Błysnął zębami w uroczym uśmiechu.
- Jeśli tak stawiasz sprawę...
Wszedł do pokoju i usiadł na brzegu biurka.
- A ty czemu tu jesteś? - spytałam. - Przecież to pełnia londyńskiego sezonu.
- Jutro jadę do Newmarket obejrzeć Highflyera - powiedział. - Derby w Epsom już za kilka tygodni i
chciałem się upewnić, że trening idzie jak należy.
- Mogę pojechać z tobą? - spytałam, prostując się gwałtownie na krześle.
- Wiesz, że nie mogę cię zabrać. To zbyt niestosowne, żeby młoda, niezamężna dama przebywała cały
dzień sam na sam w towarzystwie dwudziestoczteroletniego kawalera.
- Co za bzdury - powiedziałam stanowczo. - Jesteśmy przyjaciółmi od zawsze, Reeve. Nikt się nie zdziwi,
jeśli pojadę z tobą obejrzeć konia.
- Czyżby? - parsknął. - Nie mam najlepszej reputacji, Deb, i nie chciałbym zszargać też twojej. Prze-
praszam, po prostu nie mogę wziąć cię ze sobą.
Spiorunowałam go wzrokiem.
- Ale tu jest tak nudno, Reeve. Miejscowe dziewczyny potrafią jedynie rozmawiać o chłopcach i o tym, kto
z kim weźmie ślub. Wystarczy, żeby doprowadzić człowieka do szału. Gdybym nie mogła porozmawiać
sobie czasem z Clarkiem, chyba rzeczywiście bym oszalała.
Siedząc na biurku, Reeve wyglądał jak ciemny anioł. Machał obutą nogą i spoglądał na mnie enig-
matycznie.
- Ty też powinnaś pomyśleć już o małżeństwie, Deb. Nie możesz przecież spędzić reszty życia jako stara
panna.
- Nikt nie chce się ze mną ożenić - powiedziałam, przybierając uparty wyraz twarzy.
- Co za niedorzeczność.
- To prawda. Przede wszystkim, jestem za wysoka.
Zmarszczył czarne brwi.
- Nie jesteś za wysoka. Wstań, to ci udowodnię.
- Nie.
Chwycił mnie mocno za nadgarstki i podniósł z krzesła.
- Widzisz? - powiedział. - Czubek twojej głowy jest na wysokości moich ust. To idealny wzrost dla kobiety.
- Reeve - fuknęłam zniecierpliwiona - masz ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Nie wiem, czy za-
uważyłeś kiedykolwiek, że większość mężczyzn nie jest aż tak wysoka. Większe powodzenie mają dziew-
czyny, na które można patrzeć z góry.
Otaksował mnie szybkim spojrzeniem.
- Mężczyźni lubią też dziewczyny, które ubierają się bardziej kobieco - powiedział. - W tych starych
kurtkach i spódnicach do konnej jazdy wyglądasz jak mieszkanka pobliskiego sierocińca.
Spojrzałam na niego gniewnie.
- Na Boga, przecież nie jesteś walkirią - powiedział. - Jesteś może odrobinę za szczupła. Prawdopodobnie
byłbym w stanie objąć cię w pasie dłońmi.
- Tylko spróbuj - warknęłam. Odsunęłam się od niego i założyłam ręce na piersi. - Dlaczego w ogóle
zaczęliśmy o tym rozmawiać?
- To ty zaczęłaś.
- Nieprawda.
- Ależ tak. Narzekałaś, że wszystkie miejscowe dziewczyny polują na męża.
Oparłam się o biurko, od którego on już odszedł, i wzruszyłam ramionami. Nie chciałam przyznawać, że
ma rację.
- To zupełnie naturalne, że dziewczyna chce wyjść za mąż - kontynuował Reeve. - Nie rozumiem, dlaczego
uważasz ten temat za nudny.
- Te rozmowy są nie tylko nudne, ale też kompletnie bezsensowne - powiedziałam. - Jestem zbyt wysoka, a
na dodatek nie mam pieniędzy. Nie zapominaj o tym. Panowie raczej nie są skłonni do ślubu z dziewczyną
praktycznie pozbawioną środków do życia. A właśnie w takiej sytuacji znajdujemy się wraz z mamą. Całe
szczęście, że posiadamy dach nad głową. Nie, chyba jestem skazana na staropanieństwo.
Muszę jednak przyznać, że sytuacja, w której się znajdowałam, nie zasmucała mnie jakoś szczególnie.
Może i moje długie nogi nie były obiektem zachwytu miejscowych amantów, ale dawały mi znaczną prze-
wagę w siodle. Właściwie to poza Reevem trzymałam się w siodle najlepiej z całego regionu. Z tego też
powodu pozwalał mi on na swobodne zarządzanie stajniami. Wiedział, że jego konie są w dobrych rękach.
Reeve stwierdził chyba wreszcie, że rozmowa o małżeństwie donikąd nie prowadzi.
- Wygląda na to, że Highflyer będzie faworytem na tegorocznych derbach - powiedział z zadowoleniem. -
Co o tym sądzisz?
- Myślę, że to wspaniale - odpowiedziałam. - A co na to lord Bradford?
Reeve zmarszczył brwi.
- Bernard zawsze psuje zabawę - powiedział. - Potrafi jedynie wygłaszać nużące pogadanki na temat
zgubnych skutków brania udziału w wyścigach. Zupełnie nie rozumie, że jest to coś, czym zajmują się
wszyscy prawdziwi gentlemani. Mieszka w tej nudnej posiadłości w Sussex i spędza czas, doglądając swoich
owiec. Niech tylko Highflyer wygra. Wtedy Bernard zobaczy, jaką wartość ma dobry koń wyścigowy!
- Skąd masz pieniądze na trenowanie Highflyera? - spytałam ostrożnie.
- Pożyczyłem od Bentona - odpowiedział beztrosko. - Oddam mu, jak tylko Highflyer wygra derby.
- A co będzie, jeśli nie wygra? - spytałam, tknięta złym przeczuciem.
Rzucił mi swoje słynne gniewne spojrzenie.
- Oczywiście, że wygra. Jest najlepszym koniem biorącym udział w tym wyścigu. Dlatego jest faworytem!
Reeve podniósł żelazny przycisk do papieru w kształcie konia i uderzył nim w egzemplarz „Księgi
stadnej”, którą wcześniej przeglądałam razem z Clarkiem.
- Zresztą, do diabła z Bernardem. Dlaczego zawsze musi mi tak utrudniać życie?
Na to pytanie nie umiałam odpowiedzieć.
Reeve przeczesał palcami długie, ciemne włosy.
- Uważasz, że nie powinienem był pożyczać pieniędzy od Bentona? - spytał wyzywającym tonem.
Spojrzałam na niego z namysłem. Nawet gniewne spojrzenie nie było w stanie zakłócić regularności rysów
jego twarzy. Jedyną rzeczą, która stanowiła dysonans w jego prawie perfekcyjnym wyglądzie, był guzek na
całkowicie kiedyś prostym nosie. Reeve złamał go w wieku dwunastu lat. Ktoś jechał zbyt blisko niego i po
przeskoku przez ogrodzenie naparł na jego konia z taką siłą, że oboje upadli. Reeve leżał wiele tygodni w
łóżku z połamanymi żebrami, obojczykiem i nosem.
Ja jednakże znałam go od czasu, kiedy skończył pięć lat, więc jego okazały wygląd nigdy nie przeszkadzał
mi w dostrzeganiu, co Reeve tak naprawdę czuje. Toteż zdawałam sobie sprawę, że pomimo swoich
zuchwałych wypowiedzi, tak naprawdę martwił się o pieniądze, które pożyczył. Wiedziałam też, że nigdy by
się do tego nie przyznał.
- Po prostu nie chciałabym, żeby stosunki między tobą a lordem Bradfordem jeszcze bardziej się po-
gorszyły - odpowiedziałam ostrożnie.
Reeve zaśmiał się bezbarwnie.
- To chyba niemożliwe, Deb - powiedział.
Nie mogłam nic na to powiedzieć, więc odsunęłam się od biurka.
- Czas już na mnie. Mama będzie mnie niedługo szukać.
Skinął głową.
- Żałuję, że nie możesz pojechać ze mną obejrzeć Highflyera. Ale nawet gdybyś znalazła sobie
przyzwoitkę, to ja i tak nie wracam tu z powrotem z Newmarket.
- Nie szkodzi, Reeve - powiedziałam z rezygnacją.
- Pozdrów ode mnie matkę.
- Pozdrowię.
I tak się rozstaliśmy.
* * *
Poczekałam do pory obiadu, który razem z mamą jadłyśmy w niedużej jadalni naszej malutkiej chatki, by
opowiedzieć o moim popołudniowym spotkaniu z Reevem.
- Nie powinien był kupować tego konia - powiedziała mama.
- Reeve wybrał Highflyera, kiedy ten był jeszcze roczniakiem, i wytrenował go na jednego z najlepszych
trzylatków tego sezonu - powiedziałam. - Moim zdaniem to wielka szkoda, że ten przeklęty testament jego
ojca psuje mu całą przyjemność.
- Deborah - zaprotestowała odruchowo mama.
- Przepraszam, mamo - poprawiłam się. - Ten nieszczęsny testament.
Mama westchnęła.
- To rzeczywiście pech, że ojciec Reeve’a postanowił pozbawić go możliwości przejęcia kontroli nad
majątkiem, dopóki chłopiec nie skończy dwudziestu sześciu lat. Zgadzam się, że zwracanie się o każdy grosz
do powiernika spadku, lorda Bradforda, musi być czymś upokarzającym. Ale musisz przyznać, kochanie, że
ojciec Reeve’a miał powody, by wątpić w dojrzałość syna.
- Hmmm - mruknęłam.
Zjadłam jeden ze szparagów, spiętrzonych na moim talerzu. Do dobrych stron powrotu Reeve’a do domu
należało to, iż na pewno nie omieszka przesłać nam kilku sporych szynek przed wyjazdem do Newmarket.
Miło byłoby znowu jeść mięso.
Mama łyknęła wody ze swojej szklanki.
- Widziałam dzisiaj w gazecie ogłoszenie o zbliżającym się ślubie twojego przyrodniego brata Richarda.
Jego narzeczoną jest córka wicehrabiego Swale’a. - Upiła jeszcze jeden łyk wody. - To dobra partia,
Woodly’owie muszą być zadowoleni.
Zesztywniałam.
- Mamo - powiedziałam groźnie - mówiłam ci, że im mniej słyszę o tej rodzinie, tym jestem szczęśliwsza.
A jeśli chodzi o mojego szanownego przyrodniego brata, to jak dla mnie może spokojnie sczeznąć w piekle.
Spojrzała na mnie, marszcząc lekko brwi.
- Chciałabym, kochanie, żebyś nie chowała już urazy do swojego brata. Zgadzam się, że rodzina po-
traktowała nas bardzo źle, ale nie sądzę, by można było o cokolwiek obwiniać Richarda. Miał tylko osiem
lat, kiedy zmarł twój ojciec.
Uderzyłam dłonią w stół.
- Potraktowała nas bardzo źle! Mój Boże, mamo, tak nazywasz wyrzucenie nas z domu ojca i skazanie na
klepanie biedy w tej malutkiej chatce?
Mama się wzdrygnęła.
Próbowałam się opanować. Wiedziałam, że sprawiam jej przykrość swoimi krzykami.
- Przepraszam - wydusiłam w końcu.
- Twój ojciec zostawił wszystkie pieniądze i posiadłość Richardowi. Spadkiem miał zarządzać brat ojca,
John - przypomniała mi mama. - Jestem pewna, że twój tata spodziewał się, że zajmą się nami w odpowiedni
sposób. Mamy szczęście, że John wynajmuje dla nas tę chatkę i płaci mi co kwartał rentę, za którą możemy
się utrzymać.
Tak właśnie John Woodly rozumiał nałożony na niego obowiązek - zapewniał nam dach nad głową. A to
też tylko dlatego, że w zamian mama obiecała nigdy nie używać swojego tytułu. I dlatego zamiast lady Lynly
wszyscy zwracali się do niej „pani Woodly”. John odarł ją z całej dumy, pozostawiając jej jedynie mnie.
Spojrzałam na mamę poprzez stół. Zatrudniono ją jako guwernantkę dla mojego przyrodniego brata i ku
zmartwieniu całej rodziny ojciec pojął ją za drugą żonę. Po jego śmierci Woodly’owie natychmiast wyrzucili
mamę (wraz ze mną, produktem jej związku z ojcem) z dworu Lynly.
- Nie chowaj urazy do brata, Deborah. To nie jego wina - powiedziała mama poważnie.
- Nigdy nie próbował nas odnaleźć - powiedziałam twardo.
- Ja też nigdy się z nim nie kontaktowałam - odpowiedziała.
To była prawda, a ja nigdy nie zdołałam zrozumieć jej postępowania.
- Zapomnij o dawnych animozjach, kochanie. Wtedy poczujesz się szczęśliwsza.
Promienie popołudniowego słońca wpadały skośnie przez okno i rozświetlały włosy mamy, w kolorze
srebrnoblond, splecione na czubku głowy. Jej błękitne oczy uśmiechały się do mnie z ufnością.
Mamy tę samą karnację, ale tak poza tym zupełnie się różnimy. Jestem wzrostu mojego ojca i po nim też
prawdopodobnie odziedziczyłam paskudny charakter. W przeciwieństwie do mamy ja nigdy nie wyba-
czałam.
Zmusiłam się do uśmiechu.
- Myślisz więc, że nie powinnam modlić się za wygraną Highflyera?
Zaśmiała się. Taka piękna, łagodna i delikatna. Od lat to ja się nią zajmuję, mimo że ona ma czterdzieści
cztery lata, a ja dwadzieścia jeden.
- Założymy się, że jutro dostarczą nam tu kilka szynek? - powiedziałam z uśmiechem.
- Kochany Reeve - odparła. - Jest taki miły. Wydaje mi się, że ja też będę się modlić za Highflyera.
* * *
Następne kilka tygodni minęło zupełnie zwyczajnie. Jeździłam na wspaniałych koniach Reeve’a uży-
wanych do polowania, żeby utrzymać je w formie. Jedyna pozytywna rzecz, jaką wiedziałam o lordzie
Bradfordzie, to fakt, iż nigdy nie odmawiał mu rzeczy, które powinien posiadać każdy gentleman. Jednak ze
względu na skłonność Reeve’a do uprawiana hazardu odmawiał mu pieniędzy.
Niestety, Reeve bardzo lubił hazard.
Posiadłość Reeve’a, Ambersley, także była utrzymywana w znakomitym stanie. Pracowała nad tym armia
służących i ogrodników. Reeve w każdym calu przypominał niesłychanie zamożnego, młodego szlachcica,
którym był.
Jednakże wszystkie rachunki płacił lord Bradford i to doprowadzało Reeve’a do szału.
Kilka tygodni przed derbami w Epsom wybrałam się z najbliższymi przyjaciółmi na parę wycieczek. Co
roku na wiosnę odwiedzaliśmy te same miejsca i zaczęło mnie to już trochę nudzić, ale nie mogłam przecież
spędzać każdej wolnej chwili w stajni. Także dzięki tym wyjazdom udawało mi się odciągnąć mamę na jakiś
czas od domu i ogrodu, co moim zdaniem miało na nią zbawienny wpływ.
Któregoś wieczoru kilkoro z nas postanowiło popływać łodziami po rzece Cam, w pobliżu uniwersytetu, z
którego pięć lat wcześniej spektakularnie wyrzucono Reeve’a. Ja znalazłam się w jednej łodzi z Cedrikiem
Liskeyem, nowym pastorem lokalnej parafii.
Dzień był piękny. Obserwowałam, jak brązowawa woda wiruje wokół łodzi, podczas gdy pan Liskey po-
rusza w niej wiosłami. Nie wiał nawet lekki wietrzyk, sitowie było zupełnie nieruchome. Wierzby moczyły
swoje długie gałęzie w wodzie, a rosnące na brzegu irysy wypuszczały pączki. Spokój tego dnia i rozleni-
wiające ciepło były niezwykle przyjemne. Wodząc palcami po powierzchni wody, uśmiechnęłam się do pana
Liskeya.
- Wszyscy są wobec mnie tacy mili, od kiedy się tu znalazłem - powiedział. - Wydaje mi się, że zaledwie
raz czy dwa razy jadłem obiad w domu.
Pewnie, że go ciągle zapraszają, pomyślałam cynicznie. Ma dwadzieścia cztery lata, nie jest żonaty i ma
zapewniony bardzo przyzwoity byt. Każda niezamężna dziewczyna w parafii musi ostrzyć sobie na niego
zęby. W istocie, zdziwiło mnie, że to właśnie ja dzieliłam z nim łódź. Myślałam, że Maria Bates już
upatrzyła sobie to miejsce dla siebie.
- Należy pan do rodziny Cambridge’ów? - zapytałam. Oczywiście, zakładałam z góry, że tak było.
Beneficjum w Ambersley należało do bardzo pożądanych, a lord Bradford nie przydzieliłby go nikomu spoza
rodziny.
Pan Liskey uśmiechnął się do mnie. Był dość przystojnym młodym mężczyzną o zdrowych zębach i ła-
godnych oczach.
- Tak, właściwie jestem drugim kuzynem Reeve’a. Nie znamy się zbyt dobrze, ale widywaliśmy się przez
pewien krótki czas na uniwersytecie.
- Aha - powiedziałam.
Przestał wiosłować i pochylił się w moją stronę.
- Moja kariera była dłuższa, ale znacznie mniej... sensacyjna.
Westchnęłam. Często wydawało mi się, że historię psikusa, którego zrobił Reeve dyrektorowi uczelni,
przemalowując jego dom w ciągu jednej nocy na kolor jasnożółty, znano już w całej Anglii. Rezultatem tego
przedsięwzięcia było wydalenie Reeve’a z uniwersytetu, o co, oczywiście, dokładnie mu chodziło.
Nienawidził Cambridge.
- Nie lubię stosować się do żadnych zasad - powiedział mi wyzywającym tonem, kiedy ojciec zesłał go,
skompromitowanego po wydaleniu z uczelni, do Ambersley. - Sam chcę kierować swoim życiem.
Jak na ironię, właśnie to wydarzenie zadecydowało o tym, że ojciec Reeve’a zmienił testament, zazna-
czając w nim, że jego syn może wejść w posiadanie rodzinnej fortuny, dopiero gdy skończy dwadzieścia
sześć lat. Tak więc swoim wybrykiem Reeve osiągnął coś dokładnie odwrotnego, niż zamierzał.
- Reeve nigdy nie lubił Cambridge - powiedziałam cicho.
- To prawda - zgodził się pan Liskey. - Od momentu, kiedy go poznałem, wiedziałem, że długo tam nie
wytrzyma. Był jak... kometa lecąca przez niebo nad Cambridge. Jaskrawe światło, które wokół siebie
roztaczał, fascynowało, ale każdy rozumiał też, że Reeve w końcu się wypali.
Pomyślałam, że pan Liskey bardzo dobrze opisał sytuację Reeve’a w Cambridge. Westchnęłam.
Biedny Reeve.
- Proszę mi powiedzieć, panno Woodly - odezwał się pan Liskey - czy będzie pani może na wieczorku
tanecznym, organizowanym w przyszłą sobotę przez Batesów?
Otrząsnęłam się z zamyślenia i spojrzałam na niego.
- Tak, zjawię się tam - odpowiedziałam.
Wyglądał na zadowolonego.
- A więc proszę, żeby zarezerwowała pani dla mnie jeden taniec.
Wieczorek taneczny wydawany przez Batesów należał do imprez zupełnie nieformalnych. Nie stosowano
tam karnetów i tańczyło się z kimkolwiek, kto o to w danym momencie poprosił. Nie chciałam jednak
umniejszać wagi wieczorku Batesów, toteż z uśmiechem przystałam na propozycję pana Liskey’a.
- Już nie mogę się doczekać - powiedział.
Podniósł wiosła i zaczął kierować łódź powrotem do brzegu.
Rozdział drugi
H ighflyer przegrał wyścig w Epsom. Potknął się na ostatnim wzgórzu, a kiedy wstał, dolna część jego nogi
zwisała bezwładnie. Złamał kość nadpęcinową. Zastrzelono go od razu, jeszcze na torze wyścigu.
- Mój Boże - jęknęłam po przeczytaniu sprawozdania z gonitwy w Morning Post. - To okropne. Biedny
Reeve. Co za straszliwy pech.
- Mogę zobaczyć? - mama sięgnęła po gazetę poprzez nakryty do śniadania stół.
- Rzeczywiście, niedobrze - powiedziała zmartwiona po przeczytaniu artykułu. - Lord Bradford bardzo się
zdenerwuje, kiedy się dowie, że musi zapłacić za trening, a Reeve nie ma już nawet konia, którego mógłby
sprzedać.
- Nie chodzi jedynie o pieniądze za trening - powiedziałam ponuro. - Myślisz, że Reeve nie obstawiłby
własnego konia? Faworyta na derby?
- Ojej - powiedziała mama.
Znała Reeve’a wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że mam rację.
Po tej katastrofie nie widziałam go dwa tygodnie. Zjawił się wreszcie pewnego mglistego, czerwcowego
poranka. Właśnie pomagałam mamie w ogrodzie, który żywił nas przez całe lato i połowę zimy. Reeve
podjechał faetonem od frontu chatki, zatrzymał się efektownie i zeskoczył na ziemię. Wytarłam ręce w
spódnicę i podeszłam, żeby się przywitać.
- Witaj Reeve - powiedziałam. - Jak się masz?
- Bywało lepiej - odpowiedział krótko.
Wyglądał na chorego. Stracił na wadze, co uwydatniło jego wysokie, klasyczne kości policzkowe. Pod
oczami miał wyraźne cienie.
- Przykro mi z powodu Highflyera - powiedziałam łagodnie. - To straszne stracić dobrego konia w taki
sposób.
Kiwnął zdawkowo głową. Reeve nigdy nie radził sobie zbyt dobrze ze swoimi uczuciami.
Podeszła do nas mama. Poklepała go delikatnie po ramieniu.
- Dobrze cię znów widzieć. Dziękujemy za szynkę.
Ona także wiedziała, że nie należy nadmiernie okazywać mu współczucia.
- Chciałem spytać, czy mogę zabrać Deb na przejażdżkę - powiedział Reeve do mamy. - Dobrze, pani
Woodly?
- Oczywiście - odpowiedziała. - Ale zmień najpierw sukienkę, Deborah. Nie możesz się przecież
pokazywać poza domem taka brudna.
- Nic nie szkodzi - powiedział Reeve niecierpliwie.
- Chciałabym przynajmniej umyć ręce, jeśli ci to nie przeszkadza - powiedziałam spokojnie. - To mi zajmie
tylko chwilę.
Spojrzał na mnie posępnie.
- W porządku.
Mój Boże. Musiało się stać coś naprawdę złego. Czyżby Bernard odmówił spłacenia jego długów?
Nagle zmroziła mnie inna myśl. Reeve nie poszedł chyba do lichwiarzy? Nie byłby aż tak głupi!
Umyłam ręce i twarz, wygładziłam sukienkę i w dziesięć minut byłam z powrotem na dole. Reeve stał
obok koni i rozmawiał z mamą. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego i spiętego.
- Jestem gotowa - powiedziałam i pozwoliłam, by pomógł mi wsiąść na wysoki faeton.
Potoczyliśmy się powoli wiejską drogą. Przez długi czas nie odzywał się, spoglądał jedynie na dobraną
Zgłoś jeśli naruszono regulamin