4 - WSKRZESZENIE UMARŁEGO.doc

(90 KB) Pobierz
WSKRZESZENIE UMARŁEGO

WSKRZESZENIE UMARŁEGO

Mniej więcej godzinę drogi na, wschód od miasta stał otoczony rowem dom bogatego właściciela trzód. Zdarzyło się, że człowiek ten zmarł nagle na swym polu, niedaleko domu. Śmierć jego była doraźną karą za grzechy. Skąpiec ten bowiem uciskał podwładnych mu pasterzy, wydzierał podstępem ich mienie tak, że oni, nie chcąc dłużej znosić tego, przenosili się w inne strony. Właśnie niedawno zabrał jednemu niesprawiedliwie kawał pola i gdy je wyszedł obejrzeć, dotknął go Bóg nagłą śmiercią. Smutek wielki padł na cały dom, ale że śmierć nie ulegała wątpliwości, więc zarządzono przygotowania do pogrzebu. Rodzina posłała do Jezusa z prośbą, by wraz z innymi także przybył na pogrzeb. Jezus się więc tam wybrał, a z Nim trzej młodzieńcy, Salatiel wraz żoną i inni mieszkańcy, razem około 30 osób.


Zwłoki, gotowe już do pochowania, stały w wielkim, u góry otwartym krużganku przed domem. Jezusowi znane były postępki nieboszczyka, więc teraz wobec zwłok, przemówił do zebranych: „Na cóż przyda mu się teraz, że tak troskliwie dbał o ten dom i o swe ciało i tak im służył, kiedy teraz musi to wszystko opuścić." Obciążył duszę swoją dla tego ciała, które za życia nie płaciło powinności i teraz nie potrafi ich uiścić." Pogrążona w smutku żona, rzekła, że gdyby tu był król żydowski z Nazaretu, to może wskrzesiłby umarłego, lecz Jezus rzekł: „Tak, król żydowski potrafiłby to; lecz właśnie dlatego, że daje życie, prześladują Go, chcą zabić, a nikt nie chce Go uznać za Mesjasza" Słuchacze rzekli na to z pokorą: Gdyby On pojawił się u nas, to pewnie byśmy Go uznali."

Jezus wystawił ich jednak jeszcze na próbę. Ucząc bowiem o wierze rzekł, że i im pomógłby Król żydowski, jeśli zechcą wierzyć i czynić to, co On naucza. Następnie, oddaliwszy innych, zostawił tylko rodzinę zmarłego, Salatiela i jego żonę, i wtedy dopiero zwrócił się do żony, syna i córki zmarłego. Jeszcze gdy wszyscy byli, rzekła żona nieboszczyka do Jezusa: „Panie, mówisz tak, jakbyś sam był królem żydowskim!" Lecz Jezus skinął na nią, by zamilkła i dopiero, gdy oddalił tych, których uważał za słabszych w wierze, rzekł do pozostałych: „Jeśli wierzycie Mej nauce i chcecie iść za Mną, a przyrzekniecie zachować ścisłą tajemnicę, to zmarły ożyje; dusza jego bowiem nie jest jeszcze osądzona, i czeka tam na polu, gdzie popełniła niesprawiedliwość i z ciałem się rozłączyła." Obecni wszystko święcie przyrzekli, a wtedy Jezus poszedł z nimi na pole, gdzie człowiek ów zmarł.

Duszę jego rzeczywiście tam ujrzałam; unosiła się nad miejscem śmierci w kole, przedstawiającym jej obrazy wszystkich zbrodni, na ziemi popełnionych, i doczesne skutki tychże. Widok ten dręczył ją niewypowiedzianą skruchą. Widziała również ta dusza wszystkie kary, jakie miała ponosić, przewidując w tym stanie zadosyćczyniące męki Chrystusa. Dręczona tak niewczesną skruchą, miała już rozpocząć karę, gdy wtem Jezus, pomodliwszy się, zawołał na nią imieniem Nazor — tak bowiem zwał się zmarły — i kazał jej połączyć się na powrót z ciałem. Do obecnych zaś rzekł: „Gdy powrócimy do domu, będzie już Nazor żywy siedział w trumnie." Rzeczywiście na rozkaz Jezusa podążyła dusza zaraz do swego ciała, a zmniejszając się coraz bardziej, wpłynęła lekko w usta zmarłego, a tenże podniósł się natychmiast i usiadł w trumnie. Oprócz Jezusa i mnie, dusza zmarłego była dla innych niewidoczna. Ja widzę duszę ludzką, zawsze jakby nad sercem, a od niej jakby mnóstwo nitek prowadzi do głowy.

Wróciwszy do domu, ujrzeli z podziwem, że Nazor siedzi w trumnie owinięty jeszcze w całuny i ze związanymi rękoma. Żona rozwiązała mu ręce i zdjęła opaski, a on wylazł z trumny, upadł przed Jezusem na ziemię i chciał uścisnąć Jego kolana. Lecz Pan, cofnąwszy się, wzbronił mu tego, mówiąc, że musi najpierw oczyścić się i umyć, nim wolno mu będzie się Go dotknąć; kazał mu dalej ukryć się w swej izdebce i nie wspominać nic o swym wskrzeszeniu, dopóki tych stron nie opuści. Zaprowadzony przez żonę do skrytej izdebki, oczyścił się Nazor i przebrał, Jezus zaś, Salatiel, żona jego i trzej młodzieńcy posilili się nieco, bo mieli tu zostać do jutra. Trumnę postawiono w trupiarni.

Jezus nauczał aż do nocy, poczym wszyscy udali się na spoczynek. Nazajutrz rano umył Jezus Nazorowi nogi i upomniał go przy tym, by na przyszłość pamiętał więcej o duszy, jak o ciele i by zwrócił nieprawnie nabyte dobro. Następnie kazał zawołać dzieci jego, oznajmił im, jakiego miłosierdzia dostąpił od Boga ich ojciec, upomniał ich do trwania w bojaźni Bożej, a pobłogosławiwszy je, odprowadził do rodziców. Wziąwszy zaś żonę Nazora za rękę, oddał mu ją z upomnieniem, by pożycie ich wspólne było odtąd lepsze i cnotliwsze.

Dnia tego nauczał Jezus długo o małżeństwie w porównaniach o winnicy i zasiewie. Przy tym zwracał się często do młodej pary małżeńskiej; tak np. mówił do Salatiela: „Do ożenienia skłoniła cię piękność twej żony. Bacz jednak, jak piękną musi być dusza, kiedy Bóg Syna Swego zsyła na ziemię, aby ofiarą życia Jego ratować dusze. Kto służy ciału, nie może służyć duszy. Piękność rodzi żądzę, a żądza gubi duszę.

Pożądliwość jest jak pnąca roślina, która zadusza, dławi i stłumia pszenicę i winną latorośl". Z tej nauki zeszedł znowu na wskazówki co do uprawy wina i pszenicy; i tak upominał ich, by skrzętnie wypleniali z roli i z winnicy dwa rodzaje jakichś pnących się chwastów. Wreszcie oznajmił im, że w szabat nauczać będzie w szkole w Kedar, gdzie dowiedzą się, w jaki sposób mogą zostać uczestnikami królestwa Jego i kogo mają naśladować, potem opuści te strony i pójdzie na wschód przez Arabię. Na zapytanie, dlaczego idzie do pogan czczących gwiazdy, rzekł: „Mam tam przyjaciół, którzy szli niegdyś za gwiazdą, by pozdrowić Mnie przy narodzeniu. Chcę ich więc odszukać, by ich także zawezwać do winnicy i do królestwa Ojca Mego i utorować im tam drogę".

W Kedar zebrały się teraz niezmierne tłumy wkoło Jezusa, który jawnie uzdrawiał mnóstwo chorych. Nieraz przechodząc tylko mówił do poznoszonych chorych: „Powstań! chodź ze Mną!" a chorzy wstawali zaraz zdrowiuteńcy. Podziw tłumów przybierał coraz większe rozmiary. Gdyby Jezus nie był się uchylił w ustronie, to z powodu wybuchu radości, powstałby rozruch w całym kraju.

Salatiel z żoną poszedł także do Kedar; tu jeszcze raz mówił Jezus z nimi o małżeństwie i szczegółowo objaśniał im, jak mają żyć, by stać się dobrą, winnicą, tj. by małżeństwo ich wydało czyste, szlachetne owoce, z których mogliby kiedyś wyróść święci i uczniowie Jego Apostołów i męczenników. Kazał im przestrzegać skromności i czystości, a we wszystkich czynnościach zwracać przede wszystkim uwagę na czystość zamiaru; napominał ich do modlitwy i zaparcia się, i surowo nakazywał zupełne wstrzymanie się od społeczności małżeńskiej po poczęciu.

W małżeństwie — mówił — powinno panować obopólne zaufanie i posłuszeństwo ze strony niewiasty. Mąż niech nie zbywa żony milczeniem, jeśli się go o coś pyta; powinien ją czcić i oszczędzać jako słabe naczynie. Nie powinien jej nie ufać, jeśli widzi ją w rozmowie z innymi, a żona nie powinna wpadać zaraz w zapalczywość, jeśli mąż rozmawia z innymi niewiastami; lecz jedno i drugie powinno unikać dawania powodu do zgorszenia dla siebie i do wzajemnego podejrzewania. Małżonkowie nie powinni znosić żadnego trzeciego pośrednika między sobą, lecz wszelkie sprawy załatwiać sami między sobą na podstawie prawideł miłości. Jako wzór postawił Jezus żonie Salatiela pobożną Abigail. Dbając o ich powodzenie, wskazał im Jezus stosowne miejsce na uprawę pszenicy. Dodał jeszcze, że muszą winnicę otoczyć ogrodzeniem; przenośnie znaczyło to ogrodzenie wszystkie dane im rady i upomnienia.

Przed odejściem z Kedar miał Jezus jeszcze długą naukę w synagodze, w której zebrał ogólnie wszystkie punkty dotychczasowych poszczególnych nauk. Mówił przystępnie, obrazowo, jak do dzieci, o tajemnicy upadku grzechowego, o zdziczeniu i wzrastającym zepsuciu między ludźmi, o łaskawym rządzeniu Boga, prowadzącego wśród zepsucia naród wybrany przez ciąg wieków, aż do przyjścia na świat Najśw. Panny, o tajemnicy Wcielenia, o odrodzeniu się upadłych w Synu Dziewicy i śmierci do żywota wiecznego. Siebie nazwał przy tym ziarnem pszenicznym, które musi być zagrzebane w ziemię, by ożyć znowu i się rozkrzewić.
Słuchacze oczywiście nie rozumieli znaczenia tych słów. Dalej tak mówił Jezus: „Idźcie wciąż za Mną, nie krótką drogą, ale długą aż do sądu. Przyjdzie czas, że umarli zmartwychwstaną i nadejdzie sąd ostateczny, a więc czuwajcie." Opowiedziawszy przypowieść o leniwych sługach, mówił dalej: „Podobnie przyjdzie sąd jak złodziej w nocy, śmierć każdej godziny może nadejść. Wy Izmaelici jesteście sługami, więc pozostańcie wierni. Melchizedech był tylko przedobrażeniem; ofiara jego składała się z chleba i wina, ale we Mnie jest ofiarą ciało i krew." Wreszcie powiedział Jezus wyraźnie, że jest Zbawicielem. Różny to wywarło skutek na słuchaczach: jedni stali się przez to lękliwi i bardziej zaślepieni, inni odczuli to głębiej i żywszym zapałali ogniem. Kończąc naukę, upominał ich Jezus gorąco, by jako członki jednego ciała, kochali się wzajemnie, współczuli jedni z drugimi, dzielili wspólnie przykre i radosne chwile życia.

Nauki tej słuchali także z pewnego oddalenia poganie z pogańskiej dzielnicy miasta. Dotychczas byli oni wrogo usposobieni względem Żydów; odtąd jednak zacieśniły się ich stosunki z Żydami i nieraz wypytywali się ich uprzejmie o bliższe szczegóły co do nauki i cudów Jezusa.

JEZUS PRZYBYWA DO PIERWSZEGO MIASTA NAMIOTÓW, ZAMIESZKAŁEGO PRZEZ CZCICIELI GWIAZD

Z Kedar wyruszył Jezus z trzema młodzieńcami w dalszą drogę; arcybożnik Nazor, wywodzący swe pochodzenie od Tobiasza, Salatiel, młodzieniec Tytus i Eliud, odprowadzili ich spory kawał drogi. Przeprawiwszy się przez rzekę, przeszli pogańską dzielnicę, gdzie właśnie obchodzono obrzęd bałwochwalczy i składano ofiary przed świątynią. Droga wiodła z początku w kierunku wschodnim, potem zwróciła się ku południowi równiną między dwoma wyniosłymi pasmami gór.

Grunt był częścią zarosły krzakami, częścią pokryty był białym i żółtym piaskiem, lub białym żwirem. Wreszcie zatrzymali się podróżni na obszernej, zielonej łączce; naprzeciw widać było rozrzucone wśród palm namioty, z których jeden górował nad innymi wielkością. Było to miasto, a raczej osada czcicieli gwiazd. Teraz odprawił Jezus towarzyszy, udzieliwszy im błogosławieństwa, a sam poszedł z trzema młodzieńcami do miasta. Dzień zbliżał się już ku końcowi i wieczór zapadał, więc Jezus zatrzymał się przy wielkiej, pięknej studni, położonej w niewielkim zagłębieniu, a otoczonej w koło niskim wałem.

Przy studni przewieszony był czerpak. Jezus, napiwszy się, usiadł przy studni, młodzieńcy umyli Mu nogi, a On im nawzajem. Wszyscy czterej tworzyli miły wzruszający obraz, na tle uroczego otoczenia. Wkoło rozciągała się równina, urozmaicona grupami gajów palmowych i łąk kwiecistych. Na łąkach rozścielały się szeroko grupami namioty, gdzieniegdzie zaś sterczała na tym krajobrazie wieża lub schodowa piramida średniej wielkości, nie wyższa jednak jak zwykły kościół. Od czasu do czasu pokazywał się jakiś mieszkaniec, spoglądał z dala z trwogą i podziwem na Jezusa, ale żaden nie ośmielił się zbliżyć.

Zaraz w pobliżu studni stał namiot, przewyższający inne wielkością; bardzo obszerny, składał się z licznych komnat, poprzedzielanych oponami lub kratami, zewnątrz zaś przykryty skórami, w ogóle pięknie i sztucznie urządzony. U góry wybiegał w kilka szczytów, robiąc wrażenie kilku namiotów w jedno połączonych. Z tego to namiotu wyszło naprzeciw Jezusa pięciu mężów, trzymając w ręku różnego rodzaju gałązki; jeden niósł gałązkę z żółtymi listkami i takimiż owocami, drugi z czerwonymi jagodami, trzeci miał gałązkę palmową, czwarty winną latorośl, piąty winne grono. Ubrani byli w suknie wełniane sięgające od pasa do kolan, z boku rozcięte, górna część ciała okryta była buchastym kaftanem z leciutkiej, prawie przezroczystej tkaniny wełnianej; krótkie rękawy okrywały zaledwie czwartą część ręki. Cerę mieli białą, brody krótkie, czarne i takiegoż koloru długie włosy, wijące się w loki. Głowę okrywała czapka zwieszająca się w koło, u góry zakręcona jakby w węzeł.

Stanąwszy przed podróżnymi, pozdrowili ich uprzejmie i podawszy im gałązki, zaprosili ze sobą do namiotu. Jezusowi podano winną latorośl i takąż samą gałązkę miał ten, który Go prowadził. W namiocie posadzono ich na poduszki, ozdobione z przodu frędzlami, i podano owoce. Chwilę tak siedzieli w milczeniu, bo Jezus niewiele się odzywał, poczym uprzejmi gospodarze zaprowadzili gości korytarzykiem namiotu do innej komnaty, służącej jako sala jadalna. W korytarzyku znajdowały się po obu stronach oddzielne sypialnie; widać było wysokie posłania, zasłane obficie poduszkami.

W środku jadalni stała kolumna, na której wspierał się cały namiot. Kolumna cała pokryta była malowidłami, przedstawiającymi wieńce z liści i owoców, winne latorośle, winogrona, głowy ludzkie i zwierzęce, a wszystko to zrobione było z taką naturalnością, że sama nie byłam pewna, czy to rzeczywiste, czy sztuczne. Wprowadziwszy gości, rozstawiono na środku podłużny stolik do składania, wykonany z cienkiej deseczki. Noga była tylko jedna, rozsuwana na krzyż. Stolik zasłano barwnym kobiercem, na którym tkane były wizerunki mężów z ich plemienia, poczym poustawiano naczynia i kubki. Ściany jadalni, jak również innych komnat pokryte były pięknymi kobiercami.

Na zaproszenie gospodarzy zajął Jezus z towarzyszami miejsce przy stole na dywanie. Wniesiono ciasta z wyciskami w środku, różne owoce i miód. Sami gospodarze siedzieli z podwiniętymi nogami na okrągłych stołkach składanych, mających między sztalugą rodzaj czopka z umieszczoną na nim tarczką, na której stawiali miski. Obsługiwali oni na przemian swych gości, a słudzy stali w pogotowiu przed namiotem, by podać i przyrządzić, co potrzeba. Widziałam też, iż przyniesiono z sąsiedniego namiotu ptaszki pieczone na rożnie, w podziemnej, obmurowanej kuchni, z której dym wychodził górą. Ptaki przyrządzone były w dziwny sposób, sama nie wiem, jak to możebne, bo miały wszystkie pióra na sobie i wyglądały jak żywe. Po wieczerzy odprowadzono gości do sypialni. Gospodarze bardzo się zdziwili, widząc, że Jezus umywa nogi młodzieńcom, a oni Jemu nawzajem. Jezus więc ich pouczył, dlaczego powinno się tak czynić, a oni zaraz postanowili na przyszłość tak samo postępować.

NOCNY OBRZĘD RELIGIJNY CZCICIELI GWIAZD

Opuściwszy Jezusa, ubrali się gospodarze, wszyscy pięciu, w obszerne płaszcze, dłuższe z tyłu jak z przodu, a przy każdym płaszczu zwieszała się z tyłu od karku szeroka szmata. Tak ubrani poszli do bałwochwalnicy, leżącej w zagłębieniu, wznoszącym się w koło amfiteatralnie, z urządzonymi, stopniowo coraz wyżej, siedzeniami i przywałkami. Rzędy siedzeń poprzecinane były tu i ówdzie przejściami przystrojonymi po obu bokach w lekkie, ozdobne szpalery. Zebranych było na tym tarasie już kilka set ludzi. Niewiasty stały za mężczyznami, za nimi dziewice, a na samym końcu dzieci. Bałwochwalnica sama zbudowana była w kształcie wielkiej, czworobocznej piramidy, wyłącznie z lekkiego materiału, tj. z drzewa i skór. Z zewnątrz prowadziły schody aż na wierzch. Na schodach tych stały wielkie, sztucznie oświecone kule, naśladujące z wielkim złudzeniem gwiazdy, bo nawet podobnie jak gwiazdy migotały.

W jaki to sposób było urządzone, nie wiem. Kule ustawione były w tym porządku, jak pewne grupy gwiazd. Wnętrze bałwochwalnicy mieściło także wielki tłum ludzi. W środku stał wysoki filar, od którego wiązania poprzeczne, obwieszone gęsto światłem, prowadziły do ścian, a stąd dalej aż na wierzchołek piramidy tak, że i zewnętrzne kule otrzymywały stąd oświetlenie. Świątynia cała zalana była dziwnym, mrocznym światłem, podobnym do światła księżyca, sklepienie zaś wyobrażało sztucznie Niebo, zasiane gwiazdami; gdzieś z boku widać było księżyc, a na samej górze w środku — słońce. Całość zrobiona była łudząco sztucznie i naturalnie, więc czyniła na widzu wstrząsające wrażenie, które potęgował jeszcze mrok, zalegający dół świątyni. Około filaru stały trzy bałwany; jeden z nich postaci ludzkiej z głową ptasią i wielkim, zakrzywionym dziobem. Jako ofiarę wpychano mu do dzioba potrawy, ptaki itp., a to wszystko wypadało znowu dołem.

Drugi bałwan, wyglądający jak człowiek skulony w kuczki, miał głowę zupełnie podobną do głowy wołu. Temu znów wkładano w ręce ptaki, które on piastował jak dzieci. W całym ciele miał dziury, w których był ogień. Obok stał stół ofiarny, na którym zabijano i rozcinano na kawały zwierzęta ofiarne, a potem je palono; dym wychodził rurą podziemną poza obręb świątyni. Przy paleniu nie widać było płomienia, tylko bałwany szkaradne połyskiwały krwistym żarem, ponuro w mroku się przebijającym. Lud licznie zebrany, śpiewał w dziwny sposób; raz słychać było pojedynczy jakiś głos, to znów wszystkie głosy łączyły się w jeden wielki chór, zawodzący tęsknie, lub wybuchający potężnym finałem. Śpiew stawał się najgwałtowniejszym przy wschodzie księżyca i innych gwiazd. Cały ten obrzęd trwał, zdaje mi się, aż do wschodu słońca.

Wybierając się nazajutrz w dalszą drogę, udzielił Jezus przedtem tutejszym mieszkańcom niektórych nauk. Na zapytania ich, skąd jest i dokąd idzie, mówił najpierw o królestwie Ojca Swego; rzekł im, że idzie odwiedzić Swych przyjaciół, którzy nie omieszkali pozdrowić Go zaraz po narodzeniu, a potem ma zamiar wyszukać w Egipcie swych rówieśników z lat młodzieńczych i powołać ich za Sobą, bo wkrótce już wróci do Ojca Swego. Ganił ich za bałwochwalstwo, które im samym sprawia tyle kłopotu i wymaga tyle ofiar zwierzęcych; zalecał im więc, by raczej oddawali cześć Ojcu, który wszystko stworzył, a ofiar nie składali bałwanom przez siebie zrobionym, lecz raczej oddawali je ubogim współbraciom. Według zwyczaju miejscowego stały mieszkania niewiast osobno, oddzielone od namiotów mężczyzn; mimo to wielożeństwo było tu rzeczą zwyczajną.

Niewiasty nosiły długie suknie, głowy przykrywały wysokimi czapkami, a w uszach nosiły drogocenne kolczyki. Jezus pochwalił im to, że niewiasty mieszkają osobno, lecz z drugiej strony surowo ganił ich za wielożeństwo i stanowczo zalecał, by każdy miał tylko jedną żonę, tę zaś traktował jako podwładną, ale nie jako niewolnicę. Te i tym podobne nauki dawał im Jezus, a ze słów Jego przebijała się taka nadnaturalność, a zarazem życzliwość wielka, że mieszkańcy przywiązali się doń zaraz i gorąco Go prosili, by u nich pozostał. Jezus jednak wytłumaczył im, że to niemożebne i obiecał, że jak wróci już do Ojca, to w Swoim czasie da im znać, by poszli tamże w ślad za Nim. — Chcieli też przywołać jakiegoś starego, mądrego kapłana, ale Jezus kazał im tego zaniechać; przynieśli więc tylko jakieś stare pisma i zaczęli w nich szperać. Nie były to zwoje, tylko grube karty jakby z kory drzewnej, wyglądające jak gruba skóra. Zapisane były pismem wklęsłym, rytem.

Na pożegnanie wypisał im Jezus na kamiennej podłodze namiotu spiczastą pałeczką pięć Swych pokoleń rodowych. Jak mi się zdawało, było to tylko 4 lub 5 pojedynczych liter sztucznie poskręcanych, głęboko wyrytych; poznałam między nimi jedno M. Ludzie tutejsi z podziwem patrzyli na nie i wielce je czcić zaczęli, a później zrobili nawet z tego kamienia ołtarz. Kamień ten znajduje się teraz w Rzymie, wmurowany w węgieł kościoła św. Piotra. Nieprzyjaciele Kościoła nie będą także w stanie go usunąć.

Jezus nie pozwolił się nikomu odprowadzać, w czwórkę tylko, jak przyszedł, wyruszył w dalszą drogę, minąwszy bałwochwalnicę i rozstawione na równinie namioty. Po drodze zwracał młodzieńcem uwagę, jak to życzliwie przejęli Go ci poganie, chociaż nic dotąd nie doznali od Niego, podczas gdy niewdzięczni, zatwardziali Żydzi z taką złośliwością Go prześladują, pomimo iż ich obsypał dobrodziejstwami. — Cały dzień wędrowali nasi podróżni z wielkim pośpiechem. Zdaje mi się, że od kraju Trzech Królów dzieli ich jeszcze około 50 mil, to znaczy parę dni drogi.

JEZUS W OSADZIE PASTERSKIEJ

Tuż przed nadejściem szabatu przybył Jezus w pobliże grupy szałasów pasterskich. Pasterze nie byli tu stale osiadli i nie mieli nawet żon przy sobie; mieszkali oni gdzie indziej, a tylko tymczasowo wypędzali tu trzody na pastwiska. Potrzeby swe zaopatrywali w umyślnie wysławionej gospodzie. Jezus nie szedł do nich, lecz zatrzymał się z towarzyszami przy studni i tu umyli sobie nawzajem nogi. Zaraz potem zaczął modlić się z nimi i nauczać, by nawet tu na obczyźnie nie sprawdził się na Nim zarzut Faryzeuszów, że nie święci szabatu. Noc przepędzili wszyscy przy studni pod gołym Niebem. Nazajutrz rano nadeszli pasterze w liczbie około 40 i zaczęli przysłuchiwać się nauce. Jezus, zapytał ich, czy nie słyszeli co o ludziach, którzy przed 33 laty szli tędy za śladem gwiazdy do Judei, by pozdrowić nowonarodzonego Króla żydowskiego.

Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, oznajmił im, że On właśnie jest tym Królem żydowskim i że teraz nawzajem tych mężów idzie odwiedzić. Pasterze z dziecinną naiwnością zaczęli Mu okazywać swą radość i życzliwość, wyjęli długie kamienne czy też kościane noże, prędko zaczęli ciąć darnie i na placyku, otoczonym palmami, zrobili w okamgnieniu piękne tarasowate siedzenie z darni. Usadowiwszy na nim Pana słuchali z dziecięcą ciekawością Jego pięknych przypowieści i wraz z Nim się modlili.

Gdy nadszedł wieczór, rozebrali jeden namiot, złączyli z drugim w jedną wielką salę i zastawili wspólną wieczerzę, złożoną z owoców, jakiejś papki i mleka wielbłądziego. Widząc, że Jezus błogosławi Swe potrawy, zapytali ciekawie, dlaczego to czyni; otrzymawszy objaśnienie, poprosili zaraz, by i ich cząstki pobłogosławić raczył, co też chętnie uczynił. Nie poprzestając na tym, prosili Go, by na zapas pobłogosławił im więcej żywności, ale ponieważ przynosili same miękkie przedmioty, ulegające zepsuciu, zażądał Jezus trwałych, nie gnijących owoców, co też przynieśli. Pobłogosławił im także Jezus białe kule, ugniecione z ryżu, i nakazał, by zawsze, zjadłszy trochę, domieszali świeżego, a tak nie zgnije ryż i nie utraci mocy błogosławieństwa. Królowie wiedzą już przez sny prorocze o zbliżaniu się Jezusa.

CUDOWNA KULA

I znowu nauczał Jezus na siedzeniu darniowym. Mówił o stworzeniu świata, o upadku pierwszych rodziców i obietnicy odkupienia. Zapytywał ich, czy przechowali w podaniach pamięć jakiej obietnicy, lecz oni mało tylko wiedzieli o Abrahamie i Dawidzie, a i to pomieszane było z baśniami. W prostocie swej podobni byli do dzieci w szkole; jak tylko który co wiedział na zadane pytanie, zaraz się z tym wyrywał. Widząc ich niewinność i nieświadomość, uczynił Jezus Swą wszechmocą osobliwy cud. Opowiadając, nie pamiętam już co, zagarnął prawą ręką promień słoneczny i niejako wyjął z niego małą kulę świetlistą, uwieszając ją Sobie na promieniu, wychodzącym ze środka ręki. Kula ta powiększała się i to tak dziwnie, że słuchaczom i uczniom się zdawało, że sami się w niej znajdują i wszystko naocznie widzą, co Jezus im opowiada.

Więc też, zaparłszy oddech, czekali ze wzruszeniem, co dalej będzie. Przypatrywałam się i ja i ujrzałam w kuli Najśw. Trójcę. Ujrzawszy w niej drugą Boską Osobę, straciłam za to z oczu Jezusa; widziałam tylko, jak anioł unosił się w powietrzu koło kuli. Raz położył Sobie Jezus kulę na ręce, to znów zdawało się, że sama ręka Jego jest kulą, a wciąż rozwijały się w niej jeden po drugim niezliczone obrazy. Obiła się o moje uszy liczba 360 czy 365, jakoby liczba dni w roku, a równocześnie nawiązały się do tego obrazy w kuli.

Jezus tymczasem wciąż nauczał; i tak nauczył ich krótkiej modlitwy, zbliżonej nieco do „Ojczenasz", i podał im także trzy intencje, które miały być na przemian celem ich modlitwy. Jedna była podziękowaniem za stworzenie, druga za odkupienie, trzecia odnosiła się podobno do sądu ostatecznego. Kulę Jezus wciąż trzymał, a w niej rozwijała się powoli cała historia stworzenia, upadku i odkupienia i wszystkie środki, czyniące ludzi uczestnikami tegoż. Wszystko to w kuli połączone było cudownie promieniami z Najśw. Trójcą i z Niej się rozwijało, reszta zaś była oddzielona. Przez wyprowadzenie kuli ze Swej ręki chciał Jezus dać słuchaczom pojęcie stworzenia, przez zawieszenie jej na nitce — pojęcie łączności upadłego świata z Boskością i odkupieniem, przez ujęcie jej w rękę — pojęcie sądu. Nauczał ich o roku i o dniach, jako wyobrażających tę historię stworzenia, a dalej o nabożeństwie i pracy w ciągu tego czasu.

Równocześnie gdy Jezus skończył Swoje objaśnienia, znikła także i kula, tak nagle jak się była zjawiła. Słuchaczy wzruszył do głębi ten objaw Boskiej godności ich Gościa, poczuli zarazem jak nędznymi są wobec Niego, więc smutek przejął ich serca i z płaczem upadli twarzą na ziemię, oddając Mu cześć; to samo uczynili trzej młodzieńcy. I Jezus posmutniał bardzo i upadł obliczem na murawę. Młodzieńcy pospieszyli, by Go podnieść, a ludzie otoczyli Go wkoło nieśmiało, pytając, dlaczego się smuci; On zaś odrzekł: „Ze smutnymi smutny jestem." Następnie kazał Sobie Jezus urwać hiacynt, dziko tam rosnący, ale większy i piękniejszy jak u nas. „Czy znacie — zapytał — własność tego kwiatu? Gdy Niebo się smuci, to i ten kwiat podziela smutek, stula swe listeczki a żywe barwy jego bledną; tak też przez słońce Mego życia przeciągnęła chmura." Wiele jeszcze dziwnych rzeczy opowiedział im Jezus o tym kwiatku i jego znaczeniu. Nazwał go przy tym jakimś dziwnym obcym nazwiskiem, a ja osobno otrzymałam wskazówkę, że to jest hiacynt.

USUNIĘCIE BAŁOCHWALSTWA

Jezus wypytywał ich także o ich obrzędy religijne, chociaż jako Bóg o wszystkim dobrze wiedział. Postępował jak dobry nauczyciel, który stosuje się do dziecinnych pojęć. Oni też poznosili Mu swoje bożki, jako to: różne, dość dobrze naśladowane zwierzęta, owce, wielbłądy i osły. Bożki te wyglądały jakby zrobione z metalu, a obciągnięte były skórami; co zaś najśmieszniejsze i najosobliwsze, że wyobrażały one same samice, którym zamiast wymion poprzyczepiano długie worki, zakończone sutkami ze trzciny. Wymiona te napełniali mlekiem i w święta doili i spożywali je wśród tańców i skoków. Prócz tego przyprowadził każdy najpiękniejszą i najokazalszą sztukę ze swej trzody, którą żywiono osobno i uważano za świętą.

Podług tych to zwierząt odtwarzali oni bożki, i ich mleko wlewali do tych worków, naśladujących wymiona. Na obrzędy religijne znoszono wszystkie te bożki do strojnego namiotu, gdzie się schodzili mężczyźni, niewiasty i dzieci, zaczynając tam ruch i gospodarkę, jak w jaki jarmark. Dojono bożki, jedzono, śpiewano i tańczono, czcząc w ten sposób bożkizwierzęta. Jako święty dzień tygodnia obchodzili nie szabat, lecz dzień następny.

To wszystko opowiadali oni Jezusowi, pokazując Mu swe bałwany, a ja równocześnie widziałam rzeczywisty obraz takiego obrzędu. Jezus wykazał im, że takie ich obrzędy są tylko nędznym cieniem prawdziwej służby Bożej, i zeszedł w końcu na to, że On sam jest czystym zwierzęciem trzody i jagnięciem, z którego musi się wszelkie pożywienie i wszelkie zbawienie zyskać. Kazał im wszystkie bożki usunąć, żywe zwierzęta włączyć do trzody, a bałwany, o ile w nich jest co wartościowego, rozdać ubogim, by je mogli zużytkować. „Budujcie — mówił — ołtarze i jako dziękczynienie palcie na nich kadzidło wszechmocnemu Stwórcy, Ojcu niebieskiemu. Troszczcie się i proście tylko o odkupienie, a mienie wasze dzielcie z uboższą bracią; w pobliskiej puszczy bowiem mieszka tylu ubogich, którzy nic nie mają, nawet namiotów. Co nie spożyjecie ze zabitych zwierząt, spalcie jako ofiarę, tak samo część chleba, nie przeznaczoną dla biednych.

Popiół z tego rozsypcie na miejsca nieurodzajne, które wam wskazałem, a przez to wybłagacie błogosławieństwo Boże." Tak to pouczał ich Jezus, dodając zawsze objaśnienie, dlaczego tak mówi. Potem znów zaczął mówić o królach, którzy Go odwiedzili w żłóbku. Słuchacze powtórzyli znowu, że słyszeli o nich, jako szli tędy przed 33 laty szukać Zbawiciela z tym przekonaniem, że przyniosą od Niego szczęście i zbawienie; królowie także wrócili i od tego czasu zmienili nieco swą religię, ale więcej nie słyszano tu nic o nich.

Po nauce zwiedzał Jezus w otoczeniu pasterzy, ich szałasy i trzody, dawał różne, pouczające wskazówki, nawet co do użytku niektórych ziół. Wreszcie przyrzekł im, że przyśle tu później kogoś, który dokładnie pouczy ich o wszystkim. Objaśnił ich, że nie przyszedł na ziemię wyłącznie dla Żydów, jak oni w pokorze mniemali, lecz dla każdego człowieka, którego serce pragnie Go przyjąć. Mieszkańcy tutejsi, mało wiedzieli o Abrahamie, ale z tego, co wiedzieli, utkwiło w nich szczególnie poszanowanie i zamiłowanie do powściągliwości. Na trzech młodzieńców wywarł nowy cud Jezusa z kulą także osobliwszy wpływ. Stosunek ich do Pana był inny zupełnie jak Apostołów; byli zależnymi, więc cicho, z dziecięcą usłużnością spełniali wszystko, nie śmiejąc wtrącać się do niczego jak tamci. Apostołowie byli niejako urzędnikami, oni zaś biednymi sługami i zarazem uczniami.

JEZUS ZBLIŻA SIĘ DO SIEDZIBY TRZECH KRÓLÓW

W dalszej podróży przyłączyło się do Jezusa około 12 pasterzy, którzy podobno szli uiścić jakiś podatek; nieśli oni ze sobą ptaki w koszach. Droga była samotna, opuszczona, nigdzie nie było widać mieszkań ludzkich, ale szlak cały zaznaczony był wyraźnie i nie gubił się nigdzie wśród piasków pustyni. Znaczyły go z obu stron rzędy drzew owocowych, pokrytych jadalnymi owocami wielkości fig; tu i ówdzie rosły jagody. W kilku miejscach, gdzie mniej więcej wypadał od¬poczynek po całodziennej podróży, urządzone były umyślnie kryte studnie obsadzone drzewami ; gałęzie drzew złączone były u góry obręczą i opadały w koło, tworząc w ten sposób naturalną altanę. Na takich popasach nie brakło także miejsc stosownych do rozpalenia ognia, trafiały się i poddasza, służące do schronienia się na noc.

Jezus zatrzymywał się z towarzyszami przy takich studniach i to zwykle w południe, gdy upał był największy, posilając się owocami, poczym zawsze On i trzej młodzieńcy myli sobie nawzajem nogi. Komu innemu z towarzyszących nie pozwalał Jezus dotykać się. Młodzieńcy, wciąż z Nim obcując i mając na każdym kroku dowody Jego dobroci, przywiązali się doń z dziecięcą ufnością, a jednak czasem, wspomniawszy na zdziałane cuda i Boską moc Jego, z trwogą i lękiem spoglądali z boku na Niego, a potem patrzyli pytająco po sobie. Widziałam, iż nieraz cudownym sposobem znikał im Jezus na jakiś czas z przed oczu. Po drodze korzystał Pan z każdej sposobności, z każdego napotkanego przedmiotu i o wszystkim pouczał ich w przystępny, a zajmujący sposób.

Część nocy także przeznaczona była na podróż; wtedy młodzieńcy oświecali latarkę umieszczoną na drążku, u góry otwartą, której małe światło zrzucało daleko czerwonawy odblask i wtenczas widziałam spłoszone dzikie zwierzęta. Zatrzymując się na nocleg, rozniecali młodzieńcy ogień, trąc dwa kawałki drzewa o siebie. Nieraz trzeba było przeprawiać się także przez góry, dosyć wysokie, ale nie strome, tylko łagodnie się wznoszące. Raz weszli podróżni na pole zarosłe gęsto rzędami drzew orzechowych; jacyś ludzie zajęci byli właśnie zbieraniem orzechów we worki, a był to zapewne zbiór powtórny. Gdzieniegdzie widać było drzewa, z których liście już opadły, lecz owoce nie były jeszcze zebrane.

Na wzgórkach rosły brzoskwinie, to znów rzędy cienkich drzewek i jakieś drzewo, wyglądające zupełnie jak nasze drzewo laurowe. Nieraz miejsca popasowe obsadzone były gęsto jałowcami o pniu, grubym jak ramię tęgiego mężczyzny. W górze sztucznie złączone, zrastały się te jałowce we wspólne sploty, a dołem były równo wycięte, tworząc uroczy zakątek do spoczynku.

Przeważną część drogi trzeba było iść przez piaszczystą pustynię, poczym nadeszły miejsca pełne rozmaitych kamieni. Jedne były malutkie, białe, inne gładkie, okrągłe jak ptasie jaja, dalej był wielki pokład czarnych kamieni, wyglądających jak drobne skorupy potłuczonych czerepów, to znów kamienie wydrążone jak bańki. U niektórych otwory były wielkie, jak spore ucha naczyń, i takie zbierano umyślnie, używając ich jako mis lub garnków. Ostatnia góra, którą przebywali, zasiana była samymi szarymi kamieniami. Zszedłszy z tej góry, ujrzeli nasi podróżni gęsty szpaler drzew, a poza tym rwący strumień, spływający uprawną już ziemią. U brzegu przymocowana była tratwa z belek, pospajanych łoziną. Przeprawiwszy się na niej na drugą stronę, poszli wprost ku grupie chat, stojących w pobliżu.

Chaty te o dachach spiczastych, plecione były z gałęzi i wyłożone z zewnątrz mchem. W każdej z nich grupowały się, wokoło środkowej izby, sypialnie; posłania zaś i siedzenia zrobione były z mchu. Dopiero w pewnej odległości stąd stały wspaniałe namioty, większe i trwalsze od dotychczas spotykanych. Namioty te o podstawie kamiennej składały się z kilku pięter, do których wchodziło się po schodach, umieszczonych z zewnątrz, wyglądały pięknie, jakby jakie pałace.

Schodząc z góry, było je dobrze widać, ale stąd już nie. Ludzie tutejsi, poczciwi bardzo, ubierali się suto i okrywali się płachtami na kształt długich płaszczy. Jezus zatrzymał się zaraz obok pierwszych namiotów przy studni, a młodzieńcy umyli Mu nogi. Mieszkańcy zaprowadzili przybyszów do domu, przeznaczonego wyłącznie na gościnę dla obcych. Pasterze odprowadzający Jezusa, rozłączyli się tu z Nim i wybrali się z powrotem do domu. Otrzymawszy na drogę nowy zapas żywności. Okolica ta bardzo przeciągła, zasiana jest mnóstwem takich szałasów z mchu wśród pól, łąk i ogrodów. Urocza to ziemia, a nadzwyczaj urodzajna. Wzgórza pokryte są szpalerami krzewów balsamowych, które nacinają, a płynący, kosztowny balsam zbierają w wydrążone zbierane na pustyni kamienie podobne do garnków.

Pola pokryte są wspaniałą pszenicą o źdźbłach grubości trzciny, a także winnice się tam znajdują. Widziałam tu i kwiaty niezwykłej wielkości a między nimi róże, wielkie jak głowa dziecka. Ziemię użyźniają przejrzyste, bystre strumyki. Brzegi strumyków porosłe są krzewami pięknie ułożonymi w szpalery; gałązki ich łączą się górą, tworząc sklepienie w rodzaju altany. Kwiaty z tych krzewów zbierają mieszkańcy, a nawet spadłe do wody umyślnie wyławiają sieciami i przechowują. Nad brzeg strumyka dochodzi się przez umyślne przejścia w szpalerach, zwykle zamykane. Mieszkańcy pokazywali Jezusowi chętnie wszystkie płody swej ziemi.

Wypytując się o mężów, którzy szli za gwiazdą do Judei, otrzymał Jezus od tutejszych mieszkańców następujące o nich wiadomości: Po powrocie z Judei wybudowali Trzej Królowie w miejscu, gdzie po raz pierwszy ujrzeli gwiazdę, wysoką świątynię w kształcie piramidy, w koło niej postawili całe miasto namiotów i osiedlili się tu wszyscy trzej razem, podczas gdy przedtem mieszkali osobno, daleko od siebie. Pewni byli, że Mesjasz odwiedzi ich jeszcze i na to tylko czekali, bo potem mieli zamiar miejscowość tę opuścić. Obecnie było ich już tylko dwóch; najstarszy, Menzor, zdrów był zupełnie, Teokeno, osłabiony, nie mógł już chodzić ze starości, a trzeci, Seir, umarł przed kilku laty.

Zwłoki jego, dobrze zachowane, złożone były w grobowcu, zbudowanym w kształcie piramidy. W rocznicę śmierci otwierano groby i uroczyście je odwiedzano, przy grobach utrzymywano ciągły ogień. Ukończywszy opowiadanie, wypytywali się pilnie Jezusa o tych, którzy, poszedłszy z królami do Judei, na zawsze tam pozostali. Prócz tego wysłali posłów do siedziby Menzora, oddalonej o parę godzin drogi, z oznajmieniem, że według ich przypuszczenia przybył tu poseł Króla Żydów.

Z nadejściem szabatu, prosił Jezus, aby Jemu i uczniom osobny dom odstąpiono. Ponieważ zaś nikt nie miał tu lamp na sposób żydowski, więc młodzieńcy sami na prędce jedną zrobili, poczym wspólnie obchodzili szabat.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin