Robert Ludlum - Kryptonim Ambler.pdf

(582 KB) Pobierz
Robert Ludlum - Kryptonim Ambler
Robert Ludlum Kryptonim Ambler
Powieści ROBERTA LUDLUMA
w Wydawnictwie Amber
TOśSAMOŚĆ BOURNE'A
KRUCJATA BOURNE'A
ULTIMATUM BOURNE'A
DOKUMENT MATLOCKA
DROGA DO OMAHA
DZIEDZICTWO SCARLATTICH
ILUZJA SKORPIONA
KLĄTWA PROMETEUSZA
KOD ALTMANA
KRYPTONIM AMBLER
MANUSKRYPT CHANCELLORA
MOZAIKA PARSIFALA
OPCJA PARYSKA
PAKT HOLCROFTA
PLAN IKAR
PROGRAM HADES
PROTOKÓŁ SIGMY
PRZESYŁKA Z SALONIK
PRZYMIERZE KASANDRY
SPADKOBIERCY MATARESEA
SPISEK AKWITANII
STRAśNICY APOKALIPSY
TESTAMENT MATARESE'A
TRANSAKCJA RHINEMANNA
TREVAYNE
WEEKEND Z OSTERMANEM
ZDRADA TRISTANA
ZEW HALIDONU
ZLECENIE JANSONA
ROBERT LUDLUM
KRYPTONIM AMBLER
Przekład JAN KRAŚKO
Tytuł oryginału THE AMBLER WARNING
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBOFONIOK, ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna EDYTA DOMAŃSKA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOLANTA KUCHARSKA, RENATA KUK
Ilustracja na okładce WYDAWNICTWO AMBER
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza do własnej księgarni internetowej
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright (c) 2005 by MYN PYN LLC. All rights reserved.
For the Polish edition Copyright (c) 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 8324122737
Związek pozorny jest potęŜniejszy niŜ oczywisty.
Heraklit z Efezu, 500 rok p.n.e.
Część I
Rozdział 1
Budynek był niewidzialny, jak niewidzialne są wszystkie pospolite budynki.
Mógłby uchodzić za duŜą prywatną szkołę średnią albo za ośrodek przetwarzania
Strona 1
Robert Ludlum Kryptonim Ambler
danych podatkowych. Wyglądał jak niezliczone budynki z lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych, ot, zwalista, trzypiętrowa kamienica i wewnętrzne podwórze.
Przypadkowy przechodzień nie zwróciłby na niego najmniejszej uwagi.
Rzecz w tym, Ŝe przypadkowych przechodniów tu nie było. Nie tu, nie na tej
odciętej od świata wysepce połoŜonej siedem kilometrów od wybrzeŜa Wirginii.
Wyspa naleŜała oficjalnie do National Wildlife Refuge System, sieci
amerykańskich parków narodowych, dlatego kaŜdemu, kto o nią wypytywał, mówiono,
Ŝe ze względu na niezwykle delikatną równowagę miejscowego ekosystemu nikogo się
tam nie wpuszcza. Jej zawietrzna część rzeczywiście była lęgowiskiem rybołowów i
traczydługodziobów, drapieŜników i ich ofiar, którym zagraŜał największy
drapieŜnik: człowiek. Ale część środkową, starannie ukształtowane, tarasowate
wzgórza porośnięte misternie przystrzyŜoną trawą i wypielęgnowaną zielenią,
zajmował sześciohektarowy kompleks, na którego terenie stał ów nierzucający się
w oczy gmach.
Łodzie, które odwiedzały wyspę Parrish trzy razy dziennie, miały na burtach
napis NWRS, a z daleka trudno było dostrzec, Ŝe schodzący z pokładu ludzie w
niczym nie przypominają straŜników leśnych. Gdyby próbował tu dobić zepsuty
kuter rybacki, natychmiast przechwyciliby go męŜczyźni w brązowych panterkach,
osobnicy przyjaźnie uśmiechnięci, lecz o oczach zimnych jak stal. Nikt nigdy nie
dotarł tam na tyle blisko, Ŝeby zobaczyć cztery
wieŜe straŜnicze czy zastanowić się nad przeznaczeniem siatkowego ogrodzenia,
przez które płynął prąd o wysokim napięciu.
Zakład psychiatryczny na wyspie Parrish, choć niczym się niewyróŜniający, był
siedliskiem dzikości duŜo większej niŜ ta, która go otaczała: był domem
szaleństwa ludzkiego umysłu. Wiedziało o nim niewielu członków rządu. Jego
istnienie wynikało jednak z prostej logiki: był to ośrodek psychiatryczny dla
pacjentów, którzy weszli w posiadanie informacji chronionych najściślejszą
tajemnicą państwową. Ludzi takich jak oni, którzy postradali zmysły, naleŜało
umieścić i leczyć w wyjątkowo bezpiecznym otoczeniu. A tu, na wyspie Parrish,
ryzyko naruszenia systemu bezpieczeństwa zostało całkowicie wyeliminowane.
Zatrudniony w ośrodku personel, starannie wyselekcjonowany i dokładnie
prześwietlony, miał dostęp do najpilniej strzeŜonych informacji, a działający
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę elektroniczny system nadzoru,
audiowideo, zapewniał dodatkowe zabezpieczenie przed ewentualnym zagroŜeniem
zarówno z zewnątrz, jak i ze środka. śeby jeszcze bardziej zminimalizować ryzyko
i uniemoŜliwić zadzierzgnięcie emocjonalnych więzów między lekarzami i
pacjentami, personel medyczny ośrodka podlegał trzymiesięcznym rotacjom. Co
więcej, obowiązujące tu przepisy nakazywały, Ŝeby kaŜdemu pacjentowi przypisać
numer identyfikacyjny i Ŝeby nigdy nie zwracać się do Ŝadnego po nazwisku.
Rzadko kiedy leczono tu ludzi niebezpiecznych dla otoczenia czy to ze względu na
rodzaj zaburzenia psychicznego, czy na szczególną wagę tego, co ludzie ci
wiedzieli. Tych pacjentów izolowano na specjalnym, zamkniętym oddziale. Na
trzecim piętrze zachodniego skrzydła gmachu przebywał aktualnie jeden taki
pacjent. Pacjent numer 5312.
Pracownik ośrodka, który właśnie przeszedł rotację, trafił na oddział 4Z i
zobaczył go pierwszy raz, mógł być pewny tylko tego, co widział: Ŝe męŜczyzna ów
ma metr osiemdziesiąt wzrostu, około czterdziestu lat, krótko ostrzyŜone brązowe
włosy i pogodne niebieskie oczy. Gdyby jednak przypadkowo spotkali się wzrokiem,
pracownik ten musiałby natychmiast odwrócić wzrok: intensywność spojrzenia
pacjenta numer 5312 była niezwykle irytująca, samo spojrzenie zaś niemal
fizycznie przeszywające. Szczegóły jego profilu psychiatrycznego tkwiły w
aktach. Natomiast rodzaju drzemiącej w nim dzikości moŜna się było jedynie
domyślać.
Gdzieś na oddziale 4Z panowały chaos i nabrzmiały od krzyków zamęt, jednak były
to krzyki bezgłośne, zamknięte w niespokojnych snach, które przybierały na
wyrazistości nawet wtedy, gdy sen jako taki zaczynał juŜ pierzchać. Chwile tuŜ
przed powrotem do świadomości gdy śniący zdaje sobie
sprawę jedynie z tego, co widzi, gdy jest tylko pozbawionym "ja" wzrokiem
wypełniała seria obrazów zniekształconych jak te na taśmie filmowej, które
uwięzły przed rozgrzaną Ŝarówką projektora. Wiec w parny dzień na Tajwanie:
wielki plac, na placu tysiące ludzi, wiatru jak na lekarstwo. I mówca, któremu
wybuch przerwał w pół zdania, wybuch mały, skumulowany i śmiertelny. Chwilę
przedtem mówca przemawiał elokwentnie i Ŝarliwie; teraz zaś leŜał na drewnianym
podium w kałuŜy krwi. Podniósł głowę i jego wzrok po raz ostatni spoczął na kimś
stojącym w tłumie. Chang bizi, człowiek z Zachodu. Jedyna osoba, która nie
krzyczała, nie płakała ani nie uciekała. Jedyna, która nie okazywała Ŝadnego
zaskoczenia, gdyŜ wybuch ten był ostatecznie jej dziełem. Mówca umierał, patrząc
na człowieka, który przebył pół świata, Ŝeby go zabić. Obraz zachybotał,
Strona 2
Robert Ludlum Kryptonim Ambler
rozciągnął się, zniekształcił i rozmył w oślepiającej bieli.
Czyjś odległy głos, minorowy trójdźwięk i Hal Ambler otworzył zaspane oczy.
Czy to naprawdę ranek? W tym ślepym pokoju nie sposób było tego sprawdzić. Tak
czy inaczej, to był ranek, przynajmniej dla niego. Słabe światło wpuszczonych w
sufit jarzeniówek od pół godziny przybierało na sile, zapowiadając
technologiczny świt, tym jaśniejszy, Ŝe zarówno sufit, jak i wszystkie ściany
były białe. Zaczynał się kolejny sztuczny dzień. Podłogę dwa i siedem na trzy
i sześć wyłoŜono płytkami z białego winylu, a ściany białą pianką, gęstym,
gumowatym, elastycznym tworzywem przypominającym w dotyku matę do zapasów.
Wiedział, Ŝe z hydraulicznym westchnieniem rozsuną się zaraz podobne do luku
drzwi znał te szczegóły na pamięć, te i setki innych. Bez tego by nie przeŜył,
zwłaszcza tu, w tym ośrodku o zaostrzonym rygorze jeśli tylko moŜna było
nazwać to Ŝyciem i przeŜyciem. Były to raczej okresy posępnej świadomości
przeplatane okresami całkowitej amnezji. Towarzyszyło temu wraŜenie, Ŝe go
uprowadzono, Ŝe porwano nie tylko ciało, ale i duszę.
Przez prawie dwadzieścia lat pracował jako tajny agent: w tym czasie kilka razy
trafił do niewoli w Czeczenii i Algierii dlatego wiedział, co znaczy
całkowite odosobnienie. Wiedział, Ŝe nie sprzyja rozmyślaniu, analizie duszy czy
filozoficznym rozwaŜaniom. śe umysł wypełniają wtedy fragmenty reklam, popularne
piosenki z na wpół zapomnianymi słowami i dotkliwa świadomość drobnych niewygód
cielesnych. Świadomość ta wirowała i odpływała, lecz rzadko kiedy docierała
gdzieś, gdzie jest naprawdę ciekawie, bowiem zawsze krępowała ją i więziła ta
specyficzna agonia izolacji. Ci, u których przeszedł przeszkolenie do pracy w
tym zawodzie, próbowali przygotować go na taką ewentualność. NajwaŜniejsze,
twierdzili, to nie
dopuścić, Ŝeby umysł zaczął poŜerać sam siebie, niczym Ŝołądek trawiący własne
ścianki.
Jednak na wyspie Parrish nie był w rękach wroga: przetrzymywał go tu jego rząd,
rząd, któremu przez tyle lat słuŜył.
A on nie wiedział, dlaczego.
To, dlaczego mogli tu kogoś zamknąć nie jego, tylko kogoś nie było dla niego
tajemnicą. Jako pracownik amerykańskiej agencji wywiadowczej, znanej jako
Wydział Operacji Konsularnych, słyszał o ośrodku na wyspie Parrish. Rozumiał
teŜ, dlaczego ośrodki takie muszą istnieć: umysł człowieka jest ułomny, tym
bardziej umysł agenta, który posiadł pilnie strzeŜone tajemnice. Rzecz w tym, Ŝe
agentem takim nie mógł zajmować się byle jaki psychiatra. Nauczyli się tego na
własnych błędach podczas zimnej wojny, kiedy to okazało się, Ŝe ich urodzony w
Berlinie psychoanalityk, którego pacjentami byli między innymi wysocy urzędnicy
państwowi, jest wtyczką słynnego wschodnioniemieckiego Ministerium fur
Staatssicherheit.
Jednak nie wyjaśniało to wcale, dlaczego znalazł się tu on, Hal Ambler. Siedział
tu juŜ od... No właśnie, od kiedy? Podczas szkolenia nauczono go, Ŝe liczenie
upływających dni jest bardzo waŜne w niewoli. Tymczasem on, nie wiedzieć czemu,
to zaniedbał, dlatego pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Pół roku? Rok? DłuŜej?
Tylu rzeczy nie wiedział. Ale jednego był pewien: jeśli stąd nie ucieknie,
zwariuje naprawdę.
Rutyna: nie mógł się zdecydować, czy jej przestrzeganie jest dla niego
ratunkiem, czy zgubą. Najpierw gimnastyka, spokojna i wydajna, zakończona stoma
pompkami to na lewej, to na prawej ręce. Na kąpiel pozwalano mu co drugi dzień;
ten nie był dniem kąpielowym. Umył zęby nad małą białą umywalką w kącie pokoju.
ZauwaŜył, Ŝe rączka szczoteczki jest zrobiona z miękkiego gumowatego poliestru,
Ŝeby nie moŜna jej było zaostrzyć i uŜyć jako broni. Nacisnął przycisk i z
pojemnika nad umywalką wysunęła się elektryczna maszynka do golenia; wolno mu
było korzystać z niej dokładnie przez sto dwadzieścia sekund; po ich upływie
musiał ją połoŜyć na wyposaŜonej w czujnik tacce; gdyby tego nie zrobił,
natychmiast włączyłby się alarm. Skończywszy się golić, ochlapał twarz wodą i
przeczesał ręką włosy, Ŝeby je jakoś ułoŜyć. W pokoju nie było ani lustra, ani
niczego, w czym moŜna by się przejrzeć. Nawet szkło na oddziale pokryto warstwą
czegoś antyrefleksyjnego. Miało to bez wątpienia jakiś cel, zapewne leczniczy.
WłoŜył "strój dzienny", długą, luźną, białą koszulę i spodnie z gumką zamiast
paska.
Słysząc, Ŝe otwierają się drzwi, odwrócił się powoli i poczuł sosnowy zapach
środka dezynfekującego, który zawsze unosił się na korytarzu. Znowu
ten facet, ten sam co zwykle, krępy i napakowany, o krótko ostrzyŜonych włosach,
w jasnoszarym uniformie z identyfikatorem starannie zasłoniętym bawełnianą
patką: kolejny środek ostroŜności ze strony personelu. Sposób, w jaki wymawiał
samogłoski, wskazywał, Ŝe pochodzi ze środkowego wschodu, jednak jego znudzenie
i ewidentny brak jakiegokolwiek zainteresowania były zaraźliwe; Amblera teŜ mało
Strona 3
obchodził.
Rutyny ciąg dalszy: pielęgniarz trzymał w ręku grubą nylonową plecionkę, coś w
rodzaju pasa.
Rączki do góry mruknął, podchodząc bliŜej i opasując go nią. Bez tej
specjalnej plecionki Amblerowi nie wolno było stąd wyjść. Zamontowano w niej
kilka płaskich litowych baterii; po załoŜeniu, na wysokości lewej nerki pacjenta
sterczały z niej dwa metalowe zęby.
Urządzenia tego oficjalnie znanego jako pas reakcyjny TZKE, od Technologia
Zdalnej Kontroli Elektronicznej uŜywano zwykle do transportu szczególnie
niebezpiecznych więźniów; tu, na oddziale 4Z, był to element codziennego stroju.
MoŜna je było uaktywnić z odległości dziewięćdziesięciu metrów i porazić
pacjenta prądem o napięciu pięćdziesięciu tysięcy woltów. Tak potęŜna dawka
elektryczności powaliłaby nawet zapaśnika sumo wiłby się po ziemi przez dobre
dziesięć, piętnaście minut.
Zapiąwszy pas, pielęgniarz poprowadził go wyłoŜonym białymi płytkami korytarzem
na poranną porcję leków. Ambler szedł powoli, noga za nogą, jakby brodził w
wodzie. Ten specyficzny chód był rezultatem wysokiego stęŜenia leków
psychotropowych we krwi i wszyscy pracownicy zakładu psychiatrycznego na wyspie
Parrish znali go aŜ za dobrze. Ruchy Amblera stały jednak w sprzeczności z
płynną efektywnością jego czujnego spojrzenia. Była to jedna z wielu rzeczy,
których pielęgniarz nie zauwaŜył.
Natomiast on dostrzegał niemal wszystko.
Sam budynek miał juŜ kilkadziesiąt lat, jednak regularnie go remontowano i
unowocześniano: drzwi były wyposaŜone w elektroniczne zamki na kartę z
cieniutkim jak wafelek transponderem a w głównych przejściach zainstalowano
skanery i czujniki reagujące na obraz siatkówki ludzkiego oka, tak Ŝe korzystać
z nich mogli tylko upowaŜnieni pracownicy. Mniej więcej trzydzieści metrów od
jego celi mieścił się tak zwany gabinet oceny, pomieszczenie z oknem
zaopatrzonym w szybę ze spolaryzowanego szkła, dzięki któremu lekarz mógł
swobodnie obserwować pacjenta, podczas gdy pacjent nie widział lekarza. Ambler
chodził tam regularnie na "ocenę psychiatryczną", badanie, którego sens umykał
zarówno jemu, jak i badającemu go lekarzowi. W ostatnich miesiącach zaznał
prawdziwej rozpaczy, jednak rozpacz ta nie wynikała z jego stanu psychicznego,
tylko z oceny realnych szans na
uwolnienie. Wyczuł bowiem, Ŝe mimo cotrzymiesięcznych rotacji, wszyscy lekarze
patrzą na niego jak na kogoś, kto ma tu spędzić całe Ŝycie, kto pozostanie w
zamknięciu długo po ich odejściu.
Ale przed kilkoma tygodniami wszystko się zmieniło. Nie było to nic
obiektywnego, nic namacalnego czy nawet zauwaŜalnego. OtóŜ wreszcie nawiązał z
kimś kontakt i kontakt ten postawił na głowie cały jego świat. Kontakt, a
dokładniej mówiąc, ona, dziewczyna. Bo to dzięki niej zobaczył światełko na
końcu tunelu. Była pielęgniarką i nazywała się Laurel Holland. I co
najwaŜniejsze, była po jego stronie.
Kilka minut później pielęgniarz i jego powłóczący nogami pacjent dotarli do
półokrągłego pomieszczenia zwanego bawialnią. Bawialnia to wyraz pochodzący od
czasownika "bawić", lecz prawdziwego charakteru owego przybytku nie oddawało
Ŝadne z tych słów. Bardziej odpowiednim określeniem byłoby raczej "atrium
obserwacyjne". Na jednym końcu tego atrium stał sprzęt do ćwiczeń fizycznych i
półka na ksiąŜki zapchana tomami encyklopedii sprzed piętnastu lat. Na drugim
był punkt wydawania leków: długa lada, zaopatrzone w Ŝaluzje okienko, wzmocniona
metalową siatką szyba, ledwo widoczna za szybą półka, na półce plastikowe
buteleczki z pastelowymi naklejkami. Ambler zdąŜył się juŜ nauczyć, Ŝe
zawartością tych buteleczek moŜna obezwładnić i skrępować człowieka równie
skutecznie, jak stalowymi kajdankami. Przechowywane w nich pigułki wprowadzały
pacjenta w stan niespokojnego odrętwienia, wywoływały ocięŜałość i zabijały
pogodę ducha.
Jednak zadaniem personelu ośrodka psychiatrycznego na wyspie Parrish było nie
tyle dbanie o pogodę ducha podopiecznych, ile ich pacyfikacja. Tego ranka w
bawialni zgromadziło się sześciu pielęgniarzy. Nie było w tym niczego
niezwykłego, gdyŜ tylko oni czuli się tu jak w prawdziwym salonie. Oddział 4Z
mógł pomieścić dwunastu pacjentów obsługiwał tylko jednego. Skutek?
Pomieszczenie to stało się nieformalnym centrum rekreacyjnowypoczynkowym dla
pielęgniarzy z oddziałów, gdzie pracy było duŜo więcej. A to, Ŝe lubili
przychodzić akurat tutaj, do bawialni, podwyŜszało z kolei poziom bezpieczeństwa
na oddziale 4Z.
Odwracając się, kiwając głową dwóm pielęgniarzom siedzącym w niskich piankowych
fotelach i patrząc na nich tępym zamglonym wzrokiem, Ambler lekko rozchylił usta
i na brodę spłynęła mu struŜka śliny. Pielęgniarzy było sześciu, zdąŜył juŜ to
Strona 4
Robert Ludlum Kryptonim Ambler
Robert Ludlum Kryptonim Ambler
zarejestrować. Sześciu pielęgniarzy, lekarz dyŜurny i pielęgniarka, jego jedyny
sprzymierzeniec.
Pora na cukiereczki rzucił jeden z tych w fotelu; pozostali wykrzywili usta
w szyderczym uśmieszku.
Ambler podszedł powoli do lady, gdzie pielęgniarka o kasztanowych włosach
czekała z porannymi lekami. Przelotne spojrzenie, leciutkie skinienie głową
niedostrzegalny kontakt.
Jej nazwisko poznał przypadkiem; niechcący oblała się wodą z kubka i materiał
zasłaniający identyfikator stał się przezroczysty. Laurel Holland: litery
prześwitywały jak rząd zjaw. Przeczytał je półgłosem trochę się zdenerwowała,
mimo to wyczuł, Ŝe w tym zdenerwowaniu nie ma rozdraŜnienia. I właśnie wtedy coś
między nimi zaiskrzyło. Od tamtej chwili uwaŜnie obserwował jej twarz, chód,
sposób zachowania, wsłuchiwał się w brzmienie jej głosu. Miała trzydzieści kilka
lat, piwnozielone oczy i zgrabną figurę. Była bystrzejsza i ładniejsza, niŜ
myślała.
śeby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania ewentualnych obserwatorów,
rozmawiali cicho i krótko. Ale ileŜ moŜna przekazać zwykłym spojrzeniem czy
leciutkim uśmiechem? Dla systemu Ambler był pacjentem 5312. Jednak wiedział juŜ,
Ŝe dla niej jest kimś o wiele więcej niŜ tylko numerem.
Zdobywał jej sympatię juŜ od półtora miesiąca, lecz nie działaniem na aktywne
działanie miała przyjść pora później raczej odpowiednim reagowaniem na jej
osobę, na to, co robiła i mówiła, dzięki czemu z czasem i ona zaczęła zwracać na
niego uwagę. Z czasem teŜ coś do niej dotarło: odkryła, Ŝe Ambler nie jest chory
psychicznie.
Świadomość, Ŝe Laurel o tym wie, dodała mu wiary w siebie i jeszcze bardziej
zdeterminowała go do ucieczki.
Nie chcę tu umrzeć wymamrotał do niej któregoś ranka. Nie
odpowiedziała, lecz z jej zaszokowanej miny wyczytał wszystko, co chciał.
Pańskie lekarstwa rzuciła wesoło nazajutrz rano, kładąc mu na dłoni
trzy tabletki nieznacznie róŜniące się wyglądem od otępiających leków
neuroleptycznych, które codziennie dostawał. Tylenol dodała bezgłośnie.
Według obowiązującego w ośrodku regulaminu, powinien połknąć lekarstwa w jej
obecności, a potem otworzyć usta i pokazać, Ŝe ich tam nie ukrył. Połknął,
otworzył, pokazał i juŜ godzinę później zyskał namacalny dowód na to, Ŝe go nie
okłamała. Miał duŜo lŜejsze nogi, lŜej mu teŜ było na duszy. W ciągu kilku
następnych dni jego oczy odzyskały dawną jasność, poczuł się duŜo raźniej i
zaczął w końcu przypominać siebie sprzed lat. Musiał ciągle grać, udawać
odurzonego lekami, chodzić jak szympans, krokiem, do którego przywykli
pielęgniarze.
Ośrodek psychiatryczny na wyspie Parrish był szpitalem o zaostrzonym rygorze,
wyposaŜonym w najnowocześniejszy sprzęt. Ale Ŝaden sprzęt i technologia nie są
odporne na czynnik ludzki. I teraz, stojąc tyłem do kamery
wewnętrznego systemu bezpieczeństwa, Laurel wsunęła mu swój elektroniczny klucz
za gumkę białych bawełnianych spodni.
Słyszałam, Ŝe ogłoszą dziś dwunastkę szepnęła.
"Dwunastkę" kod sygnałowy numer dwanaście ogłaszano tylko w nagłych
przypadkach, gdy trzeba było przewieźć pacjenta do szpitala na lądzie. Laurel
nie powiedziała, skąd o tym wie, ale domyślił się: według najbardziej
prawdopodobnego scenariusza któryś z przebywających tu pacjentów skarŜył się na
bóle w klatce piersiowej, co mogło być zapowiedzią powaŜniejszych kłopotów,
choćby niewydolności serca. Lekarze nieustannie go obserwowali, wiedząc, Ŝe
gdyby doszło do nagłej arytmii, musieliby przewieźć go na oddział intensywnej
terapii na lądzie. Ambler pamiętał poprzednią "dwunastkę" starszego męŜczyznę
z wylewem pamiętał teŜ środki bezpieczeństwa, jakie wówczas podjęto. Choć
bardzo surowe, stanowiły odstępstwo od rutyny, odstępstwo, które mógłby teraz
wykorzystać.
Niech pan uwaŜnie nasłuchuje szepnęła. I będzie gotowy do działania.
Dwie godziny później dwie godziny szklistowzrocznego milczenia z jego strony
zabrzmiał elektroniczny sygnał i elektroniczny głos podobny do głosu z pociągów
kursujących wahadłowo między lotniskiem i centrum miasta czy z nowoczesnego
metra, miły i niepokojący zarazem.
Uwaga, kod dwunasty, oddział drugi wschodni.
Pielęgniarze natychmiast wstali.
To pewnie ten staruszek z 2W. Miał juŜ chyba ze dwa zawały, co nie?
Większość z nich skierowała się na pierwsze piętro. Elektroniczny sygnał
rozbrzmiewał w równych, częstych odstępach.
A więc jednak. Staruszek z atakiem serca, tak jak moŜna się było spodziewać.
Ambler poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Osiłkowaty pielęgniarz. Ten sam, który go
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin