Legendy polskie.doc

(56 KB) Pobierz
O Piaście i Popielu

O Piaście i Popielu
(fragment Kroniki polskiej)

Był w mieście Gnieźnie książę imieniem Popiel, mający dwóch synów. Przygotował on zwyczajem pogańskim wielką ucztę na ich postrzyżyny.
Zdarzyło się zaś, że przybyli tam dwaj goście, którzy nie tylko że nie zostali zaproszeni na ucztę, lecz nawet odpędzeni od wejścia do miasta. Uchodząc i kierując się na przedmieście, przybyli przed domek oracza. Ów zaś biedak zaprosił przybyszów do swej chatki. A oni wchodząc do gościnnej chaty, mówią mu: "Ciesz się, żeśmy przybyli, abyś z naszego przybycia zyskał obfitość dóbr, a z potomstwa honor i sławę."
Mieszkańcami gościnnej chaty byli: Piast i żona jego Rzepka. Gdy wedle zwyczaju rozmawiali o bardzo wielu rzeczach, przybysze zapytali, czy mają jaki napój. Gościnny oracz odpowiedział: "Mam beczułkę piwa, które przygotowałem na postrzyżyny jedynego syna, jakiego mam. Jeżeli chcecie, to pijcie!"
Goście każą Piastowi nalewać piwo, o którym dobrze wiedzieli, że nie ubędzie go, lecz przybędzie. I istotnie, piwa tak ogromnie przybywało, iż napełniono nim wszystkie naczynia.
Polecają też zabić prosiaka, którego mięsem napełniono dziesięć naczyń, zwanych po słowiańsku "cebry".
Zobaczywszy więc Piast i Rzepka te cuda, co się działy, domyślali się w tym jakiejś wróżby dla syna i już zamierzali zaprosić księcia i jego biesiadników, lecz nie śmieli wpierw, nim się o to poradzą wędrowców.
Po cóż zwlekać? - za radą więc gości i ich poleceniem pan ich książę i jego wszyscy współbiesiadnicy zaproszeni zostają przez kmiotka Piasta, a zaproszony książę wcale nie uważa sobie za ujmę zajść do chaty swojego wieśniaka. Jeszcze bowiem księstwo Polski nie było tak wielkie ani też książę kraju nie nadymał się jeszcze taką pychą i dumą, ani też nie występował tak okazale, otoczony tylu rzędami towarzyszącej mu klienteli.
Urządziwszy zwyczajową ucztę i pod dostatkiem przyrządziwszy wszystkiego, goście owi postrzygli chłopaka i nadali mu imię Ziemowita na wróżbę przyszłych losów.
Gdy się to stało, młody Ziemowit, syn Piasta Chościszkowicza, wzrastał w lata i siły i z dnia na dzień postępował i rósł w poczciwości do tego stopnia, że Król królów i Książę książąt zgodnie go księciem Polskim ustanowił, a Popiela z potomstwem doszczętnie wytracił z królestwa. Opowiadają też starcy sędziwi, że ów Popiel z królestwa wypędzony tak wielkie cierpiał prześladowanie od myszy, iż z tego powodu przewieziony został przez swych towarzyszy na wyspę, i tak długo w drewnianej wieży broniony był przed owymi rozwścieczonymi zwierzętami, które tamże przepływały, aż opuszczony przez wszystkich z powodu smrodu wytępionej masy zabójczych stworzeń, wyzionął ducha śmiercią najhaniebniejszą, bo pożarty przez te potwory.
Ziemowit tedy, osiągnąwszy godność książęcą, młodość swą spędzał nie na niedorzecznych rozrywkach, lecz oddając się pracy i służbie rycerskiej, zdobył sobie rozgłos zacnością i zaszczytną sławę oraz granice swego księstwa rozszerzył dalej niż ktokolwiek przed nim.
Po jego śmierci na tronie zasiadł syn jego, Leszek, który cnotami rycerskimi dorównał ojcu w dzielności i odwadze.
Po śmierci Leszka nastąpił Ziemomysł, jego syn, który pamięć rodziców potroił i potomstwem, i dostojnością.
Ten zaś Ziemomysł spłodził wielkiego i sławnego Mieszka, który pierwszy obcym nazwany imieniem, przez 7 lat od urodzenia był ślepy.
Gdy zaś dobiegała siódma rocznica jego urodzin, ojciec zwoławszy wedle zwyczaju zebranie, urządził obfitą i uroczystą ucztę na cześć syna, lecz sam wśród biesiady skrycie z głębi duszy wzdychał z powodu ślepoty chłopaka. A kiedy inni tańczyli, ślepy chłopak odzyskał wzrok. Lecz ojciec nikomu z donoszących mu o tym nie uwierzył, dopóki matka nie pokazała wszystkim siedzącym patrzącego już dobrze chłopaka.
Wówczas książę Ziemomysł starszych i roztropniejszych, wypytuje, czy nie oznacza to jakiej przepowiedni. Oni zaś tłumaczyli, że ślepota oznaczała, iż Polska przedtem była tak jakby ślepa, lecz odtąd przez Mieszka ma być oświeconą i wywyższoną ponad sąsiednie narody.
 

 

Legenda o Piaście i Popielu to najstarsza zapisana polska legenda. Historycy są zgodni, że musi być w niej zawarte ziarno prawdy, choć spisana została wiele lat po opisywanych wydarzeniach. Przyjmuje się, że prawdziwe są imiona podane przez Gala Anonima i informacja, że zanim Polska pojawiła się na europejskiej arenie była już niemałym państwem, które narodziło się na terenach dzisiejszej Wielkopolski. Potwierdzają to odkrycia archeologów.





 

Mysia wieża w Kruszwicy 

Książe Popiel, władca Kruszwicy od dzieciństwa bardzo źle rokował. Hulał, pił, leniuchował, a walki unikał jak ognia. Przezywali go "Chwostkiem", czyli nikczemnikiem.

Jego żona, niemiecka księżniczka Gerda, była piękna i chciwa. Tak przekabaciła męża, że ten słuchał tylko jej, a nie dobrych doradców. Kiedy na świat przyszli dwaj synowie, Lech i Popiel, książę w ogóle stracił głowę.

Wielka nienawiść zrodziła się między stryjami Popiela, a jego żoną. Gerda chciała ich zgładzić, obawiając się, że zamiast jej synów na tron wybiorą kogoś innego.

A że była sprytna, to przygotowała straszny plan. Zawiadomiła stryjów o ciężkiej chorobie Popiela i zaprosiła ich do grodu, żeby się pożegnali. Posłuchali jej prośby i u wezgłowia czekali na śmierć kuzyna.

Książę poprosił ich, aby na pożegnanie wypili z nim czarę miodu. Trunek był oczywiście zatruty, a Popiel tylko udawał, że pije. Po paru chwilach stryjowie padli bez tchu, a książę ogłosił, że chcieli go zrzucić z tronu i spotkała ich słuszna kara. Zakazał też wyprawiać im pogrzebu.

Popiel świętował, a w pobliżu porzuconych ciał wylęgły się roje myszy. W poszukiwaniu jedzenia ruszyły w kierunku grodu. Bez przeszkód przypuściły szturm i zdobyły zamek. Przerażony Popiel uciekł z rodziną wyspę, na której schronił się w wieży.

To mu jednak nie pomogło – myszy dostały się do środka po murach, zjadły całą rodzinę i zniknęły... Od tej pory kruszwicka wieża nosi miano Mysiej Wieży. A gryzonie ponoć skryły się gdzieś w pobliżu i czekają, aż w okolicy pojawi się następny morderca.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Legenda o Wawelskim Smoku

    Dawno, dawno temu w grodzie Kraka zamiast kròla panował wielki strach. Pod zamkiem zamieszkał bowiem olbrzymi i okrutny smok. Każdego dnia okoliczni mieszkańcy musieli przynieść mu kilka kròw, bykòw, owiec a ostatecznie drobiu.  W końcu znudziło mu się zwierzęce jadło i zażądał ofiar z ludzi.

    Najodważniejsi śmiałkowie próbowali rozprawić się z żarłocznym potworem, ale w pojedynku ze smokiem stawali się jego obiadem lub kolacją. Ani mądry kròl, ani jego najmądrzejsi doradcy nie potrafili znaleźć wyjścia z tej sytuacji.

   W tym czasie w okolicach Wawelu żył młody szewczyk imieniem Skuba. A że był dobrym chłopcem, to postanowił znaleźć sposób na zniszczenie smoka. Pewnego dnia stanął przed królem i rzekł:

- Pozwól królu, że pokonam smoka.

- Ty? - zdziwił się Krak, bowiem żal mu się zrobiło dzielnego chłopca.  Nie mając innego wyjścia  zgodził się na jego prośbę.

    Skuba nie marnował czasu. Od razu zabrał się do roboty. Wypchał skòry baranie siarką i smołą, a następnie zaszył je i podrzucił pod smoczą jamą. Żarłoczny smok, gdy tylko zobaczył zwierzęta, natychmiast je połknął. Jak po każdym porządnym posiłku i tym razem odbiło mu się ogniem, a wtedy w jego brzuchu buchnęły gorące płomienie. Smok szybko pobiegł do pobliskiej rzeki Wisły i zaczął zachłannie pić wodę w nadziei, że ugasi wewnętrzny pożar. Pił i pił, a jego brzuch był coraz większy i większy…. Aż wreszcie pękł.

    W ten to sposób w państwie Kraka znowu zapanowała radość. A dzielny szewczyk Skuba stał się ulubieńcem mieszkańców krainy Kraka.

 

 

 

 

O DWÓCH WIEŻACH KOŚCIOŁA MARIACKIEGO

 

 

Dawno, dawno temu, za panowania Bolesława Krzywoustego, Kraków był znanym i bogatym miastem. Krakowscy mieszczanie postanowili ufundować swemu miastu wspaniałą świątynię pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny. Pragnęli, aby dorównywała ona wielkością kościołom europejskim i żeby u jej wejścia stanęły dwie smukłe wieże. Biskup krakowski, Iwo Odrowąż, postanowił powierzyć budowę wież dwóm słynnym budowniczym z Wrocławia. Budowniczowie byli braćmi. Obaj ukończyli włoskie uniwersytety i zdołali już wznieść niejedną zachwycającą budowlę.

              Gdy prace nad częścią główną kościoła miały się ku końcowi, bracia przystąpili do wyznaczania placów pod fundamenty wież. Starszy brat miał stawiać wieżę południową. Zakreślił większy teren pod fundament, by jego wieża trzymała się mocno i mogła osiągnąć odpowiednią wysokość. Młodszy brat poświęcił fundamentom mniej uwagi, za to szybciej przystąpił do budowy. Wierzył, że im prędzej ukończy pracę, tym większą okryje się sławą.

              Mieszkańcy Krakowa przychodzili podziwiać budowę. Nie mogli się nadziwić szybkości robót i temu, że wieże rosną niemal równocześnie.

              Starszy brat doglądał prac z uśmiechem, poklepywał przyjaźnie robotników i powtarzał:

              - Dobrze zrobiłem, stawiając szerokie fundamenty. Nasza wieża sięgnie chmur, a dach udźwignie nawet najbardziej misterne ozdoby.

              - I ja tak myślę – odpowiadał posępnie młodszy brat, bo już wiedział, że jego wieża nie będzie tak okazała.

              Starszy brat wspinał się często na sam szczyt swojej budowli i spoglądał z góry na Kraków. Podobało mu się miasto, rynek i uśmiechnięte dziewczęta, których nie brakowało.

              - Może po skończeniu pracy zamieszkam w Krakowie na zawsze – powiedział pewnego dnia do młodszego brata.

              A młodszy tylko odburknął coś niegrzecznie, a pod nosem ze złości ą mruknął:

              - Zamieszkasz albo nie, jeszcze zobaczymy…

              Minęło kilka pracowitych dni, wieże znowu wzniosły się ku niebu o kilka metrów. Młodszy brat musiał kończyć budowę, bo fundamenty, które postawił, nie mogły unieść ogromnego ciężaru i wieża runęłaby na rynek. Zły był na siebie i na cały świat. Wzbierała w nim zawiść wobec brata. Wszyscy widzieli ponurą minę młodszego budowniczego, ale nikt nie śmiał pytać o przyczynę jego gniewu.

             

 

 

Pewnego dnia starszy brat nie pojawił się na budowie. Po prostu zniknął. Nie było go  w domu, nie było w kościele, nie zajrzał do ulubionej gospody na rynku. Gdy minęły dwa dni i się nie odnalazł, wszyscy zaczęli się martwić. Rozpoczęto poszukiwania, ale nigdzie nie było starszego budowniczego. Co dziwniejsze, razem z nim zniknęły także plany wieży południowej, które tak starannie narysował.

              Tymczasem młodszy brat dalej budował wieżę północną, a wieżę południową kazał tylko przykryć dachem i zakończyć lekką kopułą. Wkrótce także wieża północna była gotowa. Pokryto ją stromym zadaszeniem i otoczono koroną z wieżyczek. Gdy wreszcie zdjęto rusztowania, jej piękno ukazało się w całej krasie. Lekka i smukła dumnie wznosiła się nad Krakowem. Podziwiał ją biskup krakowski, rajcowie miejscy i mieszczanie. Wszyscy cieszyli się niesłychanie, tylko jej budowniczy chodził ze spuszczoną głową i nie widać było po nim radości.

              - Smutny, bo utracił brata – tłumaczył go biskup, ale krakowianie podejrzewali, że to nie tylko żal, że musi go trapić jakaś ciężka choroba.

              Od dnia zniknięcia starszego brata młodszy wyraźnie schudł i sczerniał na twarzy. Unikał ludzi, z nikim nie rozmawiał i nie słyszał, co się do niego mówi. Wieczorami zamykał się w swojej izbie i gadał sam do siebie, krzyczał lub modlił się żarliwie. W ogóle zachowywał się tak dziwnie, że aż ludzie zaczęli się go bać.

              W dniu poświęcenia kościoła Mariackiego pojawił się sam książę Bolesław w paradnym stroju i z licznym orszakiem. Najpierw rozdał jałmużnę ubogim krakowianom, a potem zatrzymał się przed bramą i długo podziwiał obie wieże.

              Mimo niespodziewanego wcześniej zakończenia prac nad wieżą południową, kościół wyglądał wspaniale. Książę chciał porozmawiać z młodszym budowniczym, by dać wyraz swemu zadowoleniu, ale nigdzie go nie było. Władca wszedł więc do kościoła, gdzie miała się odbyć uroczysta msza w intencji budowniczych i ich dzieła.

              Po mszy planowano koncert i zabawę dla wszystkich, dlatego też rynek zapełnił się tłumem krakowian i mieszkańców okolicznych wsi. Ludzie się tłoczyli i pchali – każdy choć przez chwilę chciał popatrzeć na nowe wieże i na księcia, który właśnie wychodził z nowej świątyni.

              Wtedy w okienku na wyższej wieży pojawił się młodszy budowniczy. Kiedy ludzie go spostrzegli, zaczęli pokazywać sobie palcami, pozdrawiać i wiwatować – w końcu między innymi to dzięki niemu odbywa się dzisiejsze święto.

              Młodszy brat nie odpowiadał na pozdrowienia i pochwały. Po chwili dał znak ręką, ze chce coś powiedzieć, a kiedy tłum się uciszył, łamiącym się głosem zawołał:

              - Pragnąłem sławy, wielkiej sławy, która by nie zginęła przez wieki! Jednak to mój brat okazał się lepszym budowniczym i całą sława zamiast mnie, jemu przypadłaby w udziale! Nie mogłem tego znieść… Zabiłem go tym oto nożem, a jego ciało zepchnąłem do Wisły. Ale nie mogę żyć dalej ze splamionym sumieniem… Myśl o straszliwej zbrodni nie daje mi spokoju. Dlatego kończę mój żywot, a wy nie płaczcie po mnie!

              Po tych strasznych słowach uniósł nóż, którym dokonał zbrodni, jakby chciał, żeby wszyscy zobaczyli dowód jego winy, a potem runął z okienka na rynek.

              Szmer zgrozy przeszedł przez tłum. Po chwili, gdy zmartwiali ludzie oprzytomnieli, rzucili się, by ratować budowniczego. Ale młodszy brat nie żył. W kurczowo zaciśniętej dłoni wciąż jeszcze trzymał zdradziecki nóż.

              Mieszczanie krakowscy zanieśli nóż do Sukiennic. Powiesili go w bramie naprzeciwko kościoła na pamiątkę tragicznego zdarzenia. Do dziś można go tam zobaczyć…

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin