Coulter Catherine - Pieśń 01 - Pieśń ognia.rtf

(853 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 1

Catherine Coulter

PIEŚŃ OGNIA

ROZDZIAŁ 1

- Do stu dukatów! - krzyknął Graelam. - Tuzin łajdaków na jednego kupca i jego sześciu ludzi.

Demon położył po sobie uszy, a Graelam obrócił się w siodle i krzyknął do współtowarzyszy:

- Pokażmy tym przeklętym francuskim bękartom, na co stać Anglików!

Mówiąc to wbił ostrogi w boki rumaka i sprawnym ruchem wyjął z pochwy błyszczący miecz. Demon pomknął jak burza w dół po nierównym, porosłym trawą zboczu w stronę dolinki. Wysadzane srebrnymi ćwiekami wodze błyszczały w słońcu.

- Za Moreton! Za Moreton! - krzyknął Graelam. Spuścił przyłbicę i począł złowieszczo wymachiwać ogromnym mieczem. Dwaj rycerze i pozostałych dwunastu zbrojnych, którzy z nim byli, jechali tuż za nim, odpowiadając na jego okrzyki niczym echo. Graelam zimnym wzrokiem zmierzył bandę zbójców i pomyślał, że wybrali sobie idealne miejsce, by przypuścić podstępny atak. Teraz, kiedy Demon dopadł konia jednego z nich, wyrzucając jeźdźca wysoko w powietrze, Graelam zdał sobie sprawę, że człowiek, który padł ofiarą napadu, to nie żaden kupiec. Był zbyt bogato ubrany; kolczugę przykrywała mu aksamitna opończa koloru czerwonego wina. Siedział na wspaniałym gniadym rumaku. Z pewnością nieobce mu były turnieje rycerskie, bo kiedy już dopadło go sześciu zbójców, w tym czterech na koniach, walczył tak zawzięcie, że tylko ostrze miecza błyskało w słońcu. Jednak mimo swej dzielności pozostawiony sam sobie zostałby szybko posiekany na drobne kawałki.

Graelam krzyknął ponownie: - Za Moreton! Za Moreton! - Połowa bandy widząc, co się święci, rzuciła się do ucieczki w stronę lasu, choć sześciu pozostałych nadal z wściekłością nacierało na samotnego rycerza.

Nieźle walczy - przemknęło Graelamowi przez myśl, a chwilę później sam włączył się do potyczki. Kiedy utopił miecz w gardle jednego z napastników, twarz wykrzywił mu uśmiech. Trysnęła krew, plamiąc mu zbroję, ale nie zwracał na to uwagi, pędząc na Demonie w stronę kolejnego zbójcy. Demon stanął dęba, kopiąc konia przeciwnika w kark. Graelam ciął zbójcę w pierś, tak że ten upadł, obracając się w powietrzu od siły tego ciosu i wydając z siebie jakby zdziwiony, nikły jęk. Graelam pochylił się nad nim, osłaniając swój bok i ryknął głośnym śmiechem, widząc, jak pozostali rozbójnicy, wrzeszcząc z bólu i strachu, rzucili się do ucieczki śladem swych towarzyszy.

Walka trwała może pięć minut, nie więcej. Z powrotem zapadła cisza, przerywana jedynie jękami rannych. Graelam spokojnie wręczył zakrwawiony miecz jednemu ze swych ludzi, po czym zsiadł z konia i podszedł do rycerza Guya de Blasis.

- Ranny jest tylko Hugh, mój panie - powiedział lekko zdyszany Guy. - Na szczęście niegroźnie. Tchórzliwe robactwo! Graelam skinął głową i zbliżył się do bogato odzianego mężczyzny.

- Czyś ranny, panie?

- Nie, ale gdyby nie ty, już by mnie robactwo żarło. Przyjmij me podziękowania. Nieznajomy zdjął szyszak i zsunął z głowy kaptur kolczugi.

- Nazywam się Maurice de Lorris z Belleterre. - Uśmiechnął się szeroko do Graelama, a jego oczy zabłyszczały Walczy, jakby był o wiele młodszy pomyślał Graelam, przypatrując się krótko ściętym, szpakowatym włosom Maurice'a i głębokim zmarszczkom wokół ciemnozielonych oczu. Nadal dobrze się prezentował i nie zniewieściał, co się często przydarzało innym starszym rycerzom. Ciało miał krzepkie, bez odrobiny zbędnego tłuszczu, tak że Graelam widział wyraźnie, jak poruszają mu się mięśnie ramion i rąk.

- Z trudem oddychasz, panie - odezwał się Graelam. - Usiądź, odpocznij chwilę i powiedz, co to za banda zbójców chciała cię napaść?

Maurice skinął głową i zsiadł z konia. Serce waliło mu w piersi aż do bólu, dyszał ciężko. Na rany Chrystusa - pomyślał - niełatwą walkę stoczyłem!

- Jesteś ranny.

Maurice powiódł błędnym wzrokiem po swej zakrwawionej podartej opończy i zaklął po cichu. Kassia napracuje się przy zszywaniu tych strzępów.

- Nic to - powiedział wzruszając ramionami.

- Guy! - zawołał Graelam. - Każ jednemu z ludzi przynieść wody i ubranie. - Uśmiechnął się do Maurice’a . - Lord Graelam de Moreton, Anglik powracający z krucjaty do Ziemi Świętej. Już zaczynałem sądzić, że jedziemy przez Eden - ciągnął dalej, spoglądając na lekko pofałdowane wzgórza Akwitanii. - Diabelnie nudno zaczynało się robić. Dzięki ci, panie, żeś nam dostarczył rozrywki.

- Boża w tym ręka, żeś się pojawił w tym właśnie czasie - odparł Maurice, krzywiąc się nieznacznie, bo jeden z ludzi Graelama rozerwał mu do końca rękaw opończy, żeby przemyć i opatrzyć ranę na ramieniu. - Mówisz, żeś był w Ziemi Świętej? - zapytał, uważniej przyglądając się postawnemu rycerzowi z Anglii, który ocalił mu życie. A gdy Graelam potwierdził skinieniem głowy, ciągnął dalej:

- Słyszałem o Ludwiku. Biedny król! Tak umrzeć w kraju, gdzie diabeł mówi dobranoc! Jakby nie był wart więcej niż gruda ziemi. Święty to był człowiek. Ale jakie ma to teraz znaczenie? A wasz waleczny książę Edward ocalał?

- Tak, przeżył. Jednak, mój panie, nie mów więcej, póki nie wrócą ci siły. Graelam położył Maurice'a pod dębem, po czym wstał, żeby zbadać, jakie szkody wyrządzili zbójcy. Zsunął z głowy kaptur kolczugi i przygładził czarne włosy, które teraz straciły zwykły połysk.

- Guy - zawołał, wskazując na śmiertelnie rannego zbójcę, który leżał na ziemi, jęcząc z bólu - wyekspediuj tego drania do diabła.

Dziwne - myślał Graelam - że nie tknęli ani jednego wozu. Ponownie ujrzał w myśli bitwę, przypomniał sobie sześciu ludzi, którzy napadli na Maurice'a de Lorris. Jeśli nie chodziło im o łupy, to w takim razie...

Pokręcił głową z niedowierzaniem i wrócił do badania strat. Zginęło trzech ludzi lorda Maurice'a, dwóch było rannych. Wydał swym podwładnym dalsze polecenia i wrócił do Maurice'a, który miał już rękę na temblaku.

Maurice przypatrywał się uważnie śniademu, silnemu rycerzowi, który ocalił mu życie. Nawet jeśli jest Anglikiem, okazał się znaczącym reprezentantem tego narodu i walecznym rycerzem. A do tego - myślał Maurice mrużąc oczy w ostrym, popołudniowym słońcu - jest młody i zdrowy. Tors ma masywny jak potężny, nieugięty dąb. Jest człowiekiem nawykłym do dowodzenia, takim, który wzbudza zaufanie.

Zauważył, że Graelam w zamyśleniu zmarszczył czoło.

- Wiem, o czym myślisz, panie, gdyż są to także moje myśli. W tym świecie roi się wprawdzie od rozbójników, ale banda, która mnie napadła, nie wygląda typowo. Akwitania ma dobrego władcę i trudno jest mi uwierzyć w to, że chodziło im jedynie o trzy wozy wina.

- Masz wrogów - rzeczowo odparł Graelam.

- Na to wygląda - Maurice wzruszył ramionami i spojrzał Graelamowi prosto w oczy. - Któż ich nie ma?

- Wroga, który jest na tyle tchórzliwy, że nie ma odwagi napaść osobiście.

- Tak to wygląda. - Zamyślił się na chwilę. - Nie mam dowodów - rzekł wreszcie - ale jest tylko jeden człowiek, który aż tak bardzo pragnąłby usunąć mnie z powierzchni ziemi. Teraz, kiedy minęło już oszołomienie walką, Graelam znów poczuł się zmęczony. Znużyła go bardziej wędrówka z Sycylii, aniżeli walka na miecze w Ziemi Świętej. Potarł ręką obolały kark.

- Zapomniałem - powiedział Maurice - książę Edward jest teraz królem. Czy rychło wróci, żeby przejąć panowanie?

- Nie. Uwielbia podróże. Poza tym nie ma takiej potrzeby. W Anglii panuje spokój, a jego wuj, książę Kornwalii, przypilnuje, by nie stracił nic z tego, co mu się należy.

- Z twego zaś głosu, Graelamie de Moreton, wnoszę, że pragniesz być już w domu.

- To prawda. Walcząc z pogaństwem w Ziemi Świętej doświadczyłem rozlewu krwi, chorób i zwątpienia. Układ, który Edward zawarł z Saracenami, zapewni chrześcijanom bezpieczeństwo przynajmniej na jakiś czas. Maurice objął Anglika zadumanym spojrzeniem.

- Od mojego domu dzieli nas zaledwie trzy dni drogi, lordzie Graelamie - powiedział. Czy nie zechciałbyś towarzyszyć mi do Belleterre?

- Z wielką przyjemnością - odparł Graelam.

- Cieszę się - odparł Maurice, myśląc o Kassii.

Będzie miał trzy dni, by zdecydować, czy Anglik jest godny ręki jedynaczki. Zbyt późno zapytał, nie patrząc Graelamowi w oczy:

- Domyślam się, że masz rodzinę, która niecierpliwie wygląda twego powrotu?

- Nie, ale mój zamek, Wolffeton, z pewnością popada w ruinę. Rok nieobecności to długo.

- No tak - odrzekł Maurice i oparł się o pień dębu, przymykając oczy.

ROZDZIAŁ 2

Kassia zdjęła obszytą gronostajowym futrem pelerynę, złożyła ją starannie i przewiesiła z przodu przez siodło. Jest stanowczo za piękna, żeby ją nosić na co dzień - pomyślała z uśmiechem, przypominając sobie ukradkowe spojrzenia ojca, gdy darował jej ten strój na ostatnie urodziny. Droczyła się z nim, że jest to podarunek godzien księżniczki, a nie zwykłej dziewczyny, która mieszka w dzikich ostępach Bretanii.

Jej niania i służąca Etta zakryła ręką usta, szepcząc, że pan rozpieszcza dziecko, na co Maurice tylko się roześmiał.

Kassia wystawiła twarz do słońca. Był piękny wiosenny dzień. Słońce mocno przygrzewało, mięciutkie, białe obłoki dryfowały po lazurowym niebie, a powietrze było tak czyste i ciepłe, iż ciągle nie mogła się nacieszyć, że nim oddycha. Odwróciła się w siodle i spojrzała na Belleterre. W jej oczach błysnęła duma, gdy ujrzała cztery wyniosłe okrągłe wieże, które strzegły okolicy jak olbrzymi strażnicy. Grube mury z szarego kamienia, które w ciągu ostatnich stu lat nabrały sędziwej dostojności, łączyły ze sobą wieże, tworząc gigantyczny czworobok na szczycie skalistego wzgórza. Belleterre - to nie tylko jej dom, ale także forteca, górująca nad rzeką Morlaix. Żaden nieprzyjaciel nie przeprawi się przez morze i nie popłynie w górę rzeki niezauważony przez rycerzy z Belleterre. Żaden wróg na lądzie nie ujdzie uwagi mieszkańców Belleterre, bo zamek zajmuje najwyższe wzniesienie w okolicy. Patrząc teraz ponad dachami dobrze prosperującego miasteczka Morlaix w stronę morza, przypomniała sobie opowieści ojca o dawnych wojnach, kiedy silna armia walczyła o zdobycie Bretanii. Belleterre ocalało. Lękało się jedynie oblężenia, o czym ojciec przypominał co roku, kiedy zboże było już zebrane i złożone w bezpiecznym miejscu.

Kassia wdała się w babcię; w każdym calu gospodyni, dbała, by spichlerze były pełne pszenicy i słomy, mięso - zasolone, a zakupione ilości mąki i soli wystarczyły na długotrwałe oblężenie.

Thomas, jeden z giermków ojca, podjechał do dziewczyny, odrywając ją od tych myśli.

- Panienko - zagadnął, wskazując ręką na wschód - zbliża się grupa jeźdźców. Powinniśmy wrócić do zamku.

Skinęła głową, wspominając, co obiecała ojcu, i spiąwszy Bluebell ostrogami, pomknęła kłusem do Belleterre. Uśmiechnęła się na myśl, że już w tym tygodniu ojciec będzie w domu. Przywiezie z Akwitanii tyle wina^ że starczy mu na dziesięć lat! .lak ona lubiła się z nim droczyć, wytykając mu, że czerwone żyłki na nosie to skutek ilości wypitego trunku. Wierzył jej, aż kiedyś przyjrzał się sobie uważniej w srebrnym lustrze, a nie dostrzegłszy żadnych żyłek, udał złość i wydając z siebie dzikie okrzyki, rzucił się za nią w pogoń po zamku.

Odźwierny Pierre podniósł kratę i jeźdźcy znaleźli się na dziedzińcu zamkowym. Przepełniała ją duma, jak zwykle, gdy wracając ogarniała wzrokiem zadbane zabudowania gospodarcze i zamieciony, brukowany dziedziniec, lekko pochyły, żeby woda nie zbierała się w kałuże, lecz spływała w stronę dolnego zamku. Wszędzie panowała nieskazitelna czystość, a domownicy mieli pod dostatkiem jedzenia i ciepłych wełnianych ubrań. W pobliżu sporej studni bawiła się gromadka dzieci, którym Kassia pomachała ręką. One także należały do jej ogromnej rodziny. Każde z nich znała po imieniu.

- Mieszkamy jak w króliczej norze - skarżył się ojciec z uśmiechem. - Czasami nawet nie mogę iść na stronę bez świadków.

- Thomas - powiedziała Kassia, gdy pomógł jej zsiąść z konia - niech Pierre zamknie bramę, dopóki się nie dowiemy, kim są przybysze.

- Tak, pani - odrzekł Thomas tonem, w którym brzmiało uwielbienie. Był w wieku Kassii, jego ojciec posiadał na wschodzie kraju spory majątek.

Ku swemu rozczarowaniu Thomas już dawno zauważył, że Kassia traktuje go jak brata. Jak dobrze pójdzie - myślał, idąc do Pierre’a - to zanim minie rok, dostanę ostrogi.

Wiedział, że nie zniesie widoku Kassii w roli oblubienicy innego mężczyzny.

- A niech łajdaka piekło pochłonie - Pierre splunął na ziemię, obserwując dwunastu jeźdźców, którzy zbliżali się do Belleterre. - To ten nędznik Geoffrey de Lacy. To jego herb. Powinien mieć w nim skunksa, a nie dumnego orła. Korci mnie, żeby powiedzieć draniowi, by trzymał się z dala od Belleterre i mojej pani!

- Dowiem się, co zamierza Kassia odrzekł Thomas. Wieść o przybyszach dotarła już do Kassii, która zawołała, by podnieść kratę. Geoffrey był jej kuzynem, synem Felice, siostry jej ojca. .lego matka, kobieta oschła, o bardzo nieprzyjemnym obejściu, nie towarzyszyła mu jednak tym razem. Dzięki wam, święci, za tę przysługę - pomyślała Kassia. - Żeby chociaż był tu ojciec!

Weszła po schodach na mur zewnętrzny i patrzyła, jak Geoffrey i jego towarzysze zatrzymują się u wzgórza. Jak zwykle miał na sobie strojne szaty z granatowego aksamitu. Wyobraziła sobie spojrzenie, jakim Geoffrey ogarnia Belleterre, wyceniając jego wartość. Ze złości przygryzła dolną wargę. Że też pozwoliła mu wjechać! Nie miała jednak innego wyjścia.

- Kassio, to ja, Geoffrey - zawołał do niej kuzyn. - Mógłbym tu odpocząć przez chwilę?

Nawet się jej nie chce odpowiedzieć - pomyślał, zaciskając zęby. - Zarozumiała suka! Jak już się z nią ożeni, nauczy ją dobrych manier.

Podjeżdżając wraz ze swą drużyną do potężnej bramy, pieścił wzrokiem każdy skrawek Belleterre. Wkrótce zamek będzie należał do niego. Zostanie panem Belleterre, z dala od zrzędzenia i docinków matki.

Wyprostował się, przywołał na twarz uśmiech i skierował rumaka na dziedziniec, gdzie oczekiwała go Kassia. Ostatni raz widział ją sześć miesięcy temu, a teraz na widok miękko zarysowanych piersi, pełniejszych, bardziej kobiecych, przeszedł go przyjemny dreszczyk. Z podziwem spoglądał na jej bujne, kasztanowe włosy, które błyszczały w słońcu jak jedwab, spadając z ramion aż do pasa fantazyjnymi fałami. Ale nie podobały mu się jej oczy, chociaż były bystre, piwne, duże, ocienione ciemnymi gęstymi rzęsami. Nazbyt bezpośrednio mu się przyglądały. Przenikały jego myśli. Jak na kobietę była zbył pewna siebie.

Przeklęty wuj! Rozpieścił ją, nic nauczył moresu.

Wkrótce jednak Geoffrey uśmiechał się szczerze, przyglądając się swemu przyszłemu domostwu i żonie.

- Kassio - odezwał się, zsiadając z konia - z upływem czasu piękniejesz coraz bardziej.

- Geoffreyu - odpowiedziała, witając go, ale zupełnie ignorując jego przymilny ton - ojciec nie wrócił jeszcze z Akwitanii.

- Przyciąga mnie tu nie tylko towarzystwo twego ojca.

- A co jeszcze, Geoffreyu? Spojrzała w ziemię, skrywając w ten sposób poirytowanie, które malowało się w jej oczach.

- Ten piękny dzionek i ty, kuzynko. Czy wolno mi spędzić godzinkę w twoim towarzystwie? Niestety, dziś wieczorem muszę być z powrotem w Beaumanoir.

Kassia przytaknęła, ujęła ręką suknię i krętymi schodami zaprowadziła go do jadalni.

- Mam nadzieję, że ciocia miewa się dobrze. Geoffrey wybuchnął śmiechem.

- Mama zawsze miewa się dobrze. Zdrowie dopisuje jej szczególnie wtedy, kiedy jestem w domu, bo ma pod ręką kogoś, na kim może się wyżywać.

- Cóż - odpowiedziała Kassia, kuląc się w sobie - i tak traktuje cię lepiej niż mnie. Wyobraź sobie, że powiedziała ojcu, iż jestem za młoda, by zarządzać Belleterre! Jakbym była jakąś głupiutką szczebiotką wychowaną w klasztorze! Geoffrey pomyślał, że mądrze zrobił przyjeżdżając. Będzie ją miał, czy ona tego chce, czy nie, wolał jednak, żeby chciała. Myśl, że można kobietę zniewolić wbrew jej chęci była mu wstrętna.

Wskazała mu ręką krzesło, a on znów z przyjemnością spojrzał na miękką linię jej piersi.

- Podrosłaś - powiedział.

- Skąd. Taki już chyba mój los. Miałbyś ochotę na piwo? Geoffrey skinął głową i rozsiadł się wygodnie w krześle z wysokim oparciem. Już czuł się tu jak w domu. Nie było to krzesło jej ojca, ale wyglądało na solidne, misternie rzeźbione i trwałe, jak cała ta posiadłość. Przyglądał się Kassii, gdy łagodnym ciepłym głosem wydawała polecenia służącej.

Jego matka mawiała, że dziewczyna wdała się w lady Annę - też była „miękka”, bez energii i charakteru. Ale Geoffrey wiedział, że to nieprawda. Kassia była łagodna, bo tak została wychowana. Wydawała się „miękka”, bo ojciec zawsze odnosił się do niej z czułością. Geoffrey wiedział, że raczej nikt nigdy nie był dla niej szorstki, oprócz, rzecz jasna, jego własnej matki. Ale swój charakter miała! Może nawet w nadmiarze, jak na niewiastę.

Zatrzymał spojrzenie na jej biodrach. Ależ była szczupła! Przeszło mu przez myśl, że nie wiadomo, czy będzie w stanie urodzić mu synów, nie umierając w połogu, jak jej matka, lady Annę. Matka Geoffreya twierdziła, że Kassia jest opóźniona w rozwoju. Skulił się w sobie na wspomnienie bezceremonialności, z jaką mu oznajmiła, że comiesięczny upływ krwi pojawił się u Kassii dopiero, gdy skończyła piętnasty rok życia.

Dziewczyna wręczyła mu puchar z piwem oraz tacę z serem i świeżo upieczonym chlebem.

- Thomas z pewnością da coś do zjedzenia twoim towarzyszom - powiedziała, siadając naprzeciw i patrząc mu prosto w oczy. - Co cię tu sprowadza, Geoffreyu?

- Chęć ujrzenia ciebie, kuzynko - odrzekł, odłamując kawałek chleba.

- Ojcu by się to nie podobało.

- Ojciec myli się w tym względzie. Nigdy nie zrobiłem mu nic złego, a poza tym jest moim wujem, a ja dziedzicem.

- Nie, Geoffrey - odparła Kassia spokojnie - to ja jestem dziedziczką. Geoffrey wzruszył ramionami.

- Przyjmijmy, że dziedzicem będzie twój mąż. Wiedziała dokładnie, o co mu chodzi, i to ją złościło.

- Tak mi żal, że mój brat nie żyje. Gdyby żył, żaden mężczyzna nie utożsamiałby mnie z Belleterre. Geoffrey zaczął się niespokojnie wiercić, ale zdobył się jeszcze na lekceważący śmiech.

- Nie doceniasz mnie, kuzynko. Ja cenię cię dla ciebie samej.

Miała ochotę roześmiać mu się w twarz na to bezczelne kłamstwo, ale ogarnął ją lęk i poczuła na ciele gęsią skórkę. Geoffrey był dziś przesadnie układny, ale aż nadto wyraźnie dało się zauważyć, o co mu chodzi. Był od niej starszy o osiem lat. Pamiętała go jako wysokiego, chudego chłopca o nieproporcjonalnie długich rękach i nogach. Pamiętała, jaki był niedobry, szczególnie dla jej brata, Jeana. Wiedziała, że to jego ojciec obwinia za utonięcie Jeana, a ponieważ tak uważał ojciec, zdanie to podzielała i Kassia. Przez całe pięć lat Maurice zabraniał Geoffreyowi pokazywać się w Belleterre, mieli więc pięć lat spokoju.

Kassia zastanawiała się nad zamiarami Geoffreya i postanowiła przyprzeć go do muru.

- Tak - powiedziała przymilnie - przypuszczam, że pewnego dnia będę musiała wyjść za mąż. Ale to oczywiście ojciec wybierze mi męża.

- Może zrobi to książę Bretanii.

- Tylko wówczas, gdyby ojciec zmarł.

- Żyjemy w niespokojnych czasach - odparł Geoffrey słodko. - Zaledwie w zeszłym tygodniu jednego z moich towarzyszy - a silny był i miody - dopadła febra i zmogła go w ciągu tygodnia. Tak, życie jest bardzo kruche.

- Doprawdy niezbyt to pocieszająca filozofia - odparła Kassia. - Czy nie wierzysz, że Bóg strzeże dobrych ludzi?

- Kassio, mówisz jak dziecko. Bóg ma niewiele wspólnego z ludzkimi sprawami. Ale dość już tych ponurych tematów. Co porabiasz pod nieobecność ojca?

Kassia wiedziała, że Geoffreya nic a nic nie obchodzi to, czym ona się zajmuje, ale odpowiedziała mu, gdyż w ten sposób szybciej mijał czas do jego odjazdu. Opowiedziała o ogródku z ziołami, o leczniczych właściwościach niektórych roślin, o czym mówiła jej niania Etta, i o nowej dobudówce przeznaczonej dla zażywnego kucharza Raymonda. Ukradkiem spoglądała na Geoffreya, który zaczynał przysypiać w fotelu. Zrobiło jej się go żal i przerwała swój monolog.

- Kiedy ojciec wróci - zakończyła, spuszczając wzrok, żeby ukryć iskierki rozbawienia - to na pewno upijemy się tym winem, które przywiezie.

Nie zauważyła przeszywającego spojrzenia, które rzucił w jej stronę, spojrzenia pełnego rozżalenia.

- Szkoda, że nie będę mógł przyłączyć się do waszego świętowania.

- Tak. No trudno. Ojej, godzina minęła jak z bicza strzelił. Chyba musisz już ruszać. Wstała i wyczekująco spoglądała na Geoffreya, a i on, widząc, że nie ma szans na przedłużenie wizyty, podniósł się z krzesła. Spojrzał na jej śliczną twarz, i przeszło mu przez myśl, że jeszcze dwa lata temu uważał ją za brzydką i nieapetyczną.

- Wyślesz posłańca do Beaumanoir, jeśli kiedyś zechcesz się ze mną zobaczyć?

Kassia pomyślała, że to dziwne pytanie, i uznając taką możliwość za dość nieprawdopodobną, grzecznie odparła:

- Z pewnością, Geoffreyu. Niech cię Bóg prowadzi. Patrzyła, jak mężczyzna dosiada konia. Pomachał jej na pożegnanie. Uczyniła to samo, a potem weszła na wieżę, skąd patrzyła, jak jeźdźcy nikną w oddali.

Zjadła kolację z Thomasem, zganiła służącą za to, że nie zszyła jeszcze dziury w fartuszku, i czując narastający ból głowy, udała się na spoczynek.

Następnego dnia rano Kassia była dziwnie osłabiona, ale nie przejęła się tym zbytnio i, jak to miała w zwyczaju, postanowiła udać się na przejażdżkę na swej klaczy Bluebell. Słońce mocno już przygrzewało, a mimo to było jej zimno i drapało ją w gardle. Niemądra jesteś, Kassio! - upomniała samą siebie. Na palcach jednej ręki policzyć mogła dni, w których chorowała. Ale kiedy Thomas pomagał jej dosiąść Bluebell, jakoś nie mogła chwycić lejców. Zanim zemdlała, krzyknęła jeszcze i osunęła mu się w ramiona.

ROZDZIAŁ 3

Maurice zaklął głośno i siarczyście, widząc, że jeden z wozów zarył kołami w błoto. Ciągle lało jak z cebra. Przemierzali ostre granie skalne gór Noires. Rozmokła w deszczu wąska, kręta ścieżka zmieniła się w istne grzęzawisko.

Graelam, zmęczony i przemoknięty do suchej nitki, zsiadł z konia i usiłował wypchnąć wóz z błota. Marzył o tym, żeby być już w domu. Ale gdy tak pchał, przyszła mu do głowy filozoficzna myśl, że nawet gdyby nie towarzyszył teraz Maurice'owi, to i tak by przemókł. Gęste błoto chlupało przy każdym ruchu. Mężczyźni wspólnymi siłami podnieśli wóz. Uwolnili koło, ale nagłe szarpnięcie spowodowało, że trzy beczki stoczyły się z wozu na ziemię.

- Jak mi Bóg miły - powiedział Maurice, gdy beczki zostały ponownie załadowane - obiecuję, że dziś wieczorem będziemy mieli okazję, by wyschnąć. Beaumanoir jest nieopodal, a ja zamierzam zapomnieć, jaka z mojej siostry jędza! A ty, panie, bądź moim gościem.

- Gdzie mieszka siostra?

- Niedaleko Huelgoat. Modlę się, żeby to przeklęte jezioro nie zatopiło okolicy.

Graelam, który nigdy nie słyszał ani o Huelgoat, ani o jeziorze, jedynie mruknął potakująco. W ciągu ostatnich trzech dni sporo dowiedział się o Maurisie de Lorris, a jeszcze więcej o zadawnionej animozji między nim a siostrą, lady Felice de Lacy, i siostrzeńcem.

- Ona ma czelność krytykować to, jak Kassia zarządza domem - powiedział Maurice. - Krytykować moją Kassię, która mogłaby prowadzić waszemu królowi gospodarstwo w pałacu Windsor.

Graelam pomyślał cynicznie, że ta cudowna Kassia z każdym słowem ojca urasta do rangi świętej. Zaczął żałować, że przyjął zaproszenie do Belleterre, nawet na te kilka dni. Z dużym prawdopodobieństwem można wyobrazić sobie Kassię jako zrzędliwe babsko o wystających zębach, na tyle nieatrakcyjne, że Maurice zabiegał o niego, Graelama de Moreton, zupełnie obcego w tych stronach, chcąc go namówić do małżeństwa z córką.

Ale Maurice'a polubił. Podobał mu się jego dowcip i te niesamowite historie, które opowiadał. Maurice nie stracił poczucia humoru nawet wtedy, gdy lunął deszcz i przemokli do suchej nitki. Graelam wyczuł też, że Maurice wybadał go już na tyle, żeby dowiedzieć się wszystkiego, czego chciał. Uśmiechnął się do siebie na myśl, że Maurice życzyłby sobie może wiedzieć także i to, iż jego pierwsza żona miała brodawkę na lewym pośladku.

- Co się tyczy tego mojego siostrzeńca - powiedział Maurice z pogard;) w głosie - jest on nikim innym, jak nikczemnikiem i głupcem.

- Chyba dość niebezpieczny głupiec - odparł Graelam spokojnie.

- To możliwe - zgodził się Maurice. - Oślizgły bękart! Maurice opowiedział też Graelamowi o swym synu, Jeanie, dorodnym chłopcu, do którego utonięcia, jak przypuszczał Maurice, znacząco przyczynił się zazdrośnik Geoffrey.

- On ma zakusy na Belleterre, a jego matka go w tym utwierdza. Była na tyle bezczelna, by mi powiedzieć prosto w twarz, że jej syn jest moim dziedzicem! Moim dziedzicem! A do tego cały czas patrzyła na Kassię zupełnie tak, jakby była tylko muchą na suficie! Dobrze wiem, co im się roi w głowach. Kassia ma zostać żoną Geoffreya, a moja siostra będzie się mogła szarogęsić w Belleterre!

- Dlaczegoś się nie ożenił powtórnie po śmierci syna? - zapytał Graelam.

Na twarzy Maurice'a pojawił się wyraz smutku, który poruszył Graelama i wystarczył mu za odpowiedź.

Wkrótce miał spotkać siostrę Maurice'a, lady Felice, a być może także jego siostrzeńca, Geoffreya. Jego oczom ukazał się Beaumanoir, który był małym zameczkiem o niewielkim znaczeniu strategicznym, wybudowanym na brzegu jeziora. Beaumanoir nie sprawiał wrażenia bogatej twierdzy. Okoliczne stoki pokrywały tu i ówdzie buki, dęby i sosny, a wymyta przez deszcze gleba wyglądała na jałową. Na dziedzińcu zamkowym zauważył grupę obszarpanych chłopów, drżących z zimna. Pospieszył schodami prowadzącymi do zamku za Maurice'em, a za nimi podążył Guy.

- Mój kochany braciszek! - powitała ich wysoka kobieta. - Co za niespodzianka. Jakiś ty przemoczony, Maurice! Mam nadzieję, że mi nie umrzesz na febrę - dodała z fałszywym uśmiechem. Maurice odburknął:

- Felice, to j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin