Athans_Philip_-_Wrota_Baldura.rtf

(1297 KB) Pobierz

 

Philip Athans

Wrota Baldura

Baldur's Gate

Przełożył Rafał Gałecki

Wydanie oryginalne: 1999



Wydanie polskie: 1999


Moim dwóm córkom dedykuję

(wciąż jestem normalny)


Podziękowania

Adela stworzyłem sam, ale każda inna postać w tej książce, czy to pojawiająca się na początku, w środku, czy na jej końcu, powstała na podstawie wspaniałej komputerowej gry Baldur’s Gate, dzieła twórców z BioWare: Jamesa Ohlena, Lukasa Kristjansona, Roba Bartela, Raya Muzyki, Johna Galaghera, Scotta Creiga i całej reszty ekipy BioWare, która opracowała grę. Dzięki wam, chłopaki, grało się naprawdę świetnie!

Na koniec muszę też podziękować mojemu wydawcy, Jessowi Lebowowi. (Tak jak chciałeś, umieściłem cię w tej książce. No i gdzie jest obiecane mi pięć dolców?)


Rozdział pierwszy

Ostrza starły się ze sobą aż iskry poszły. Abdel natarł z taką siłą, że jego ramię wpiło się w ciężkie ostrze własnego pałasza. Zignorował ból i pchnął jeszcze mocniej. Był na tyle wysoki i silny, by zdecydowanie wytrącić swego przeciwnika z równowagi. Wróg zatoczył się dwa kroki w tył i wyrzucił lewą rękę w bok, by powstrzymać upadek. Abdel natychmiast wykorzystał przewagę i ciął w odsłonięty brzuch napastnika, rozdzierając na strzępy jego kolczugę, ciało i kręgosłup.

Abdel rozpoznał dwóch z czterech mężczyzn próbujących go zabić. To byli najemnicy, twardziele tacy jak on sam. Na pewno ktoś im zapłacił, ale kto i dlaczego – tego Abdel nie wiedział.

Minęło jakieś dziesięć czy nawet dwadzieścia sekund, zanim mężczyzna, którego Abdel zabił, pojął, że jest już martwy. Patrzył się w dół, na głęboką ranę w swoim brzuchu, przecinającą go prawie na pół. Krew była wszędzie, czerwień mieszała się z żółto-szarą tkanką rozprutych wnętrzności. Twarz umierającego przybrała niemal komiczny wyraz: była biada, zaskoczona i jakby zniesmaczona. Ten widok sprawił, że serce Abdela zabiło żywiej; on sam nie wiedział, czy z powodu szoku czy raczej przyjemności. Tę chwilę zastanowienia Abdel niemal przypłacił życiem, kiedy jeden z pozostałych bandytów niespodziewanie zbliżył się, wywijając trzymanymi w obu dłoniach małymi, ostrymi toporkami.

– Kamon – zawołał go po imieniu Abdel, jednocześnie cofając się pół kroku w tył, aby uchylić się przed drugim toporkiem. – Dawno się nie widzieliśmy.

Pracował z Kamonem jakiś rok temu, strzegąc pewnego magazynu w Athkatli, gdzie jakiś tajemniczy towar leżał na tyle długo, by przyciągać uwagę złodziei. Tylko Kamon walczył dwoma bliźniaczymi toporkami. Niski i przysadzisty, był wojownikiem, którego wielu mniej doświadczonych przeciwników nie doceniało. Każdy, kto siedział w tym fachu tak długo jak Abdel, mógł zobaczyć w jego błękitnych oczach, rzucających szybkie i bystre spojrzenia, jak groźnym rywalem był Kamon.

– Abdel – zaczął Kamon – przykro mi z powodu twojego ojca.

To był stary trik z odwróceniem uwagi, starszy nawet niż sam Gorion, który kiedyś wydawał się Abdelowi najstarszym człowiekiem przemierzającym ulice i trakty Faerunu. Abdel zerknął kątem oka na swego ojca. Gorion trzymał się dzielnie, jak zwykle starając się tak walczyć, by nie zabić bandytów, którzy oczywiście nie byli tak łaskawi jak ów starzec. Atakował go szablą bandzior o ciemnej karnacji skóry, z wyszywaną opaską na głowie. Bardzo szybko, ale i trochę niezdarnie. Gorion mógł go przez jakiś czas trzymać na dystans swoją solidną, dębową lagą, ale jak długo?

Abdel zaczekał, aż Kamon wysunie w jego stronę prawe ramię i niespodziewanie wyprowadził mieczem cios od dołu, podbijając ostrze toporka z taką siłą i szybkością, iż wytrącona broń zdarła styliskiem skórę wnętrza dłoni rywala. Kamon zaklął i cofnął się trzy kroki w tył. Utrata broni zaskoczyła go, nie na tyle jednak, by się nierozważnie odsłonił. Był doświadczonym wojownikiem i zawsze miał oczy szeroko otwarte. Jego toporek tkwił teraz zaklinowany na ostrzu miecza Abdela.

Abdel powinien teraz jak najszybciej pozbyć się nadzianego na miecz toporka, jednak zamarł, kiedy usłyszał za sobą skrzypienie żwiru. Miał nadzieję, że Kamon wykorzysta sytuację i zareaguje właściwie, i Kamon wyświadczył mu tę przysługę. Bandyta rzucił się nań szybko, celując drugim toporkiem w jego pierś. Abdel błyskawicznie podkurczył kolana, zasłaniając się jednocześnie mieczem. Jego stopy straciły oparcie i Abdel runął na plecy w tym samym momencie, kiedy olbrzymia halabarda zachodzącego go od tyłu przeciwnika miała go przeciąć na pół.

Żwir zazgrzytał pod ciężkim krokiem Eagusa, pierwszego z bandytów, którego Abdel rozpoznał, gdy spotkali się na drodze. Eagus wciąż złościł się z powodu tej blizny, którą miał na twarzy, od kiedy jakieś osiem miesięcy temu przegrał z Abdelem zakład w Julkoun. Na wspomnienie tego wydarzenia Abdel mimowolnie się uśmiechnął, nie bacząc na deszcz ciepłej krwi, która szeroką strugą chlusnęła na niego z góry.

Cios Eagusa, który mierzył w Abdela, roztrzaskał czaszkę Kamona, od czubka aż po podbródek. Abdel żałował tylko, że nie zdążył wcześniej zapytać Kamona, co takiego strzegli w magazynie w Athkatli.

Zwinięty na ziemi Abdel rozprostował nagle nogi i ciął mieczem w tył, wciąż mając nadziany na ostrzu toporek. Liczył, że trafi Eagusa, podczas gdy broń halabardnika wciąż tkwiła w głowie jego przyjaciela. Nagle palący ból w boku zaparł mu dech, a on sam instynktownie rzucił się w lewo.

Piąty bandyta, ten który dotąd trzymał się z dala, strzelił z kuszy i jego bełt utkwił w prawym boku Abdela. Abdel chwycił za drzewce i wyrwał je z rany, rozszarpując przy tym kolczugę i wyjąc z bólu. Na chwilę ich wzrok spotkał się i Abdel posłał mu tak złowrogie spojrzenie, że kusznik cofnął się w popłochu. Miał nadzieję, że bandyta przeraził się na tyle, by więcej już nie strzelać. Zresztą Abdel miał bardziej palący problem.

Eagus miotał się wściekle, usiłując wyrwać ostrze halabardy z głowy Kamona. Abdel był niebezpiecznie blisko, ale wykorzystał tę chwilę, by sprawdzić, jak radzi sobie ojciec. Szło mu dobrze, jego przeciwnik męczył się coraz bardziej, wyprowadzając coraz bardziej chaotyczne ciosy.

– Możemy się tak bawić bez końca, Calishito – rzekł Gorion, odgadując pochodzenie mężczyzny po jego dziwacznym ubiorze i rodzaju oręża, którym się posługiwał. – Albo przynajmniej do czasu, aż mi powiesz, kto i dlaczego was wynajął.

Abdel wreszcie uwolnił ostrze swego miecza od toporka, jednym okiem wciąż obserwując ojca, drugim zezując na Eagusa.

Calishitański najemnik uśmiechnął się, odsłaniając srebrny ząb, dawno już zmatowiały.

– Zostaliśmy dobrze opłaceni, sir, szkoda gadać. Lepiej poddajcie się, to może i nie zdechniecie – odpowiedział Gorionowi.

Nagle rozległ się odgłos, jakby ktoś zrzucił olbrzymiego arbuza z wysokiej wieży – to Eagus uwolnił swoją halabardę. Podniósł długie drzewce do góry i zatoczył nim, zbryzgując Abdela i drogę wokół siebie krwią Kamona. Abdel rzucił toporkiem, lecz Eagus z łatwością go odbił. Rzut nie miał na celu zabić Eagusa, a jedynie wytrącić go z równowagi. Abdel wiedział, że jest tylko jeden sposób i jedna sekunda na to, by się przekonać, czy jego manewr poskutkował.

Zerwał się i szybko skoczył, na straszne pół sekundy tracąc ziemię pod nogami. Poleciał wprost na Eagusa i poczuł, jak ostrze jego miecza zagłębia się w szczelinie przerdzewiałej zbroi bandyty, zanim jeszcze jego nogi dotknęły ziemi. Zamierzał wstać i wepchnąć miecz głębiej, szatkując flaki Eagusa na sałatkę, lecz ten nie stracił równowagi aż tak, jak oczekiwał Abdel. Bandyta ześliznął się z czubka jego miecza. Buchnęła krew, Eagus wykrzywił twarz w grymasie bólu, lecz stał i walczył dalej.

Halabarda świsnęła i Abdel z ledwością zdążył unieść miecz, by zasłonić się przed ciężkim ciosem. Ostrze pałasza wgryzło się głęboko w grube drzewce halabardy i ugrzęzło w nim. Abdel był bezbronny. Eagus wyszczerzył żółte zęby w burej masie paskudnej brody i zastosował dźwignię, wykorzystując długie drzewce halabardy – szarpnął mocno w górę i choć musiało mu to sprawić straszny ból, a jego rana otworzyła się szerzej, to jednak zdołał wyrwać ciężki miecz z dłoni Abdela.

Eagus zakrztusił się ze śmiechu, kiedy pałasz Abdela uderzył o ziemię. Miał teraz przewagę nad Abdelem i potrafił ją wykorzystać. Abdel słyszał z boku dźwięk stali, co znaczyło, że jego ojciec wciąż zmagał się z calishitańskim szermierzem. Musiał więc walczyć z Eagusem sam, w dodatku bez broni.

Eagus wyraźnie był już zmęczony, może nawet stracił zbyt wiele krwi, bowiem zaatakował tak wolno i niezdarnie, że Abdel aż rozczarował się, z jaką łatwością udało mu się odbić cios halabardy ręką, jakkolwiek siła ciosu niemal nie złamała mu prawego przedramienia. Zabolało, ale Abdel zignorował ból i wymierzył Eagusowi solidnego kopa. Czubek ciężkiego buta trafił bandytę wprost w jego otwartą ranę.

Eagus zaskrzeczał i upadł, nogi załamały się pod nim jak zapałki. Abdel wyciągnął wielki, szeroki sztylet, który dostał od Goriona jako podarunek z okazji osiągnięcia dojrzałości. Srebrne ostrze zalśniło. Podszedł i poderżnął Eagusowi gardło, patrząc jak powoli gasną mu oczy, wraz z uchodzącym zeń życiem. Abdel uśmiechnął się, choć wiedział, że Gorion tego nie lubi. I nagle zdał sobie sprawę, że przecież Gorion wciąż walczy, a poza tym...

Był jeszcze kusznik. Stał dalej. Mrużył swe ciemne oczy w porannych promieniach słońca. Jego ćwiekowana, skórzana kamizela skrzypiała przy każdym ruchu. Długie rude włosy falowały ciężko na wietrze. Kusznik celował w Goriona.

Z gardła Abdela wydarł się pełen rozpaczy krzyk.

– Oj...

Spust zwolnił cięciwę, ciężki bełt ze świstem przeciął powietrze...

– ... cze...

... i utkwił prosto w oku Goriona.

– ... eeee!!!

Abdel już wiedział, zanim jeszcze bezwładne ciało Goriona legło na żwirze drogi, że jego jedyny ojciec, którego znał, już nie żyje.

W oczach mu poczerwieniało, w uszach zadzwoniło, w ustach czuł jadowity smak miedzi – ogarnęła go wściekłość. Najpierw podbiegł do calishitańskiego szablisty; po prostu dlatego, że był bliżej. Trzymał swój ciężki, srebrny sztylet przed sobą, wyprowadzając szybkie pchnięcia w przód. Zmęczony Calishita zatoczył się w tył i uniósł szablę do góry.

Metal brzęknął, a Calishita zdążył wypowiedzieć tylko pierwszą sylabę imienia jakiegoś dawno zapomnianego boga, kiedy ciężkie ostrze Abdela strzaskało klingę wspaniale zdobionej szabli. Dwie trzecie grawerowanego ostrza zawirowało w powietrzu i poleciało gdzieś w bok, ponad drogą, w stronę krzaków. Calishita mógł tylko patrzeć, jak jego broń szybuje łukiem i cofać się przed sztyletem Abdela.

Stopa Calishity zapadła się nagle w koleinę wyżartą w drodze przez koła wozów. Stracił równowagę i runął w tył, co ocaliło go przed kolejnym ciosem sztyletu, który teraz niechybnie rozpłatałby mu szyję.

Wyjąc z wściekłości, Abdel rzucił się w przód i znów chlasnął. Jego ramię zadrżało pod nagłym oporem, na jaki natrafiło ostrze ciężkiego sztyletu.

Calishita prawdopodobnie zdążył jeszcze zobaczyć, jak złamane ostrze jego szabli uderza o ziemię, zanim świat mu zawirował, a coś mokrego i lepkiego zbryzgało twarz. Jego odcięta głowa mogła jeszcze żyć, aby to zobaczyć, ale on sam był już martwy, zanim głowa i ciało dotknęły ziemi.

Kusznik nie zamierzał dłużej czekać, by kląć, błagać o litość czy struchleć z przerażenia. Może nie był najbystrzejszym człowiekiem na Wybrzeżu Mieczy, ale był bystry na tyle, by w trosce o własne życie rzucić się do ucieczki.

Abdel, wciąż ogarnięty niepohamowaną żądzą mordu, gonił go tak długo, aż wreszcie dopadł i pokrajał na kupę broczącego krwią mięsa. W końcu przybrany syn Goriona z Candlekeep, wyczerpany do nieprzytomności opadł na tę stertę podziurawionej skóry, flaków, strzaskanej kuszy, i zapłakał.

 

* * *

Abdel od lat sprzedawał siłę swego ramienia i umiejętności wzdłuż i wszerz całego Wybrzeża Mieczy. Ostatnie dziesięć dni tygodnia spędził eskortując karawanę kupiecką od Wrót Baldura do biblioteki w Candlekeep. Masywny monastyr w Candlekeep był jego domem w czasach dzieciństwa, a przynajmniej czymś, co najbardziej przypominało mu prawdziwy dom. To właśnie tam Gorion, dobry, choć przy tym dość surowy mnich, obudził w nim wiarę w Torma, boga śmiałków i głupców. To tam próbował zaszczepić w nim miłość do słowa pisanego, historii i tradycji Faerunu.

Abdel dużo się uczył, ale myślami wciąż był gdzie indziej, aż w końcu obaj – syn i jego przybrany ojciec zdali sobie sprawę, że nie jest mu przeznaczone pędzić żywot mnicha zamkniętego w klasztorze, skryby kopiującego ważne dzieła, zachowującego wiedzę i doświadczenia innych. Abdel pragnął zdobyć własną wiedzę i doświadczenia. I znalazł je poza bezpiecznymi murami Candlekeep.

Goriona przerażały niektóre potrzeby Abdela: jego potrzeba walki, zabijania, ale przy tym zdawał się je rozumieć, jakby spodziewając się tego po swym przybranym synu. Jednak z drugiej strony nigdy nie mógł mu tego wybaczyć.

Abdel wcale nie był podobny do tego mnicha. Nikogo też, kto ich dobrze znał, nie dziwiło, że ich sposób myślenia także się różni. Gorion był sztywnym chudzielcem, prawdziwym molem książkowym, Abdel natomiast był doskonale umięśniony, miał ostre rysy i atramentowo czarne, długie włosy, które opadały na ramiona z tą samą gracją, jaka kryła się w zwinnych ruchach jego ciała. Był prawie o stopę wyższy niż jego ojczym i przy blisko siedmiu stopach wzrostu niemal trzykrotnie cięższy.

W ciągu ostatnich kilku lat prawie ze sobą nie rozmawiali, ale kiedy Abdelowi nadarzyła się okazja eskortować karawanę do Candlekeep, natychmiast z niej skorzystał i to nie tylko dlatego, że jego sakiewka świeciła już pustkami, ale że znów chciał zobaczyć ojca.

Ich spotkanie pełne było emocji już od chwili, kiedy Abdel przekroczył bramę Candlekeep i zobaczył ojca. Gorion ucieszył się na jego widok. Może Abdel spędził zbyt wiele czasu w towarzystwie najemników i płatnych morderców, ale wydawało mu się, że Gorion przesadza z tą radością. Pierwszego wieczoru rozmawiali o wielu różnych rzeczach. Gorion zawsze z uwagą przysłuchiwał się opowieściom Abdela o toczonych przez niego walkach i zwycięstwach, o chciwych kupcach i bandach włóczących się orków czy portowych tawernach i kumplach po fachu. Ale tej nocy Gorion wydawał się jakiś nieobecny, zamyślony. Młody najemnik odniósł wrażenie, że ojciec pragnie mu coś powiedzieć.

Abdel, jak to miał w zwyczaju, po prostu zapytał ojca, co chodzi mu po głowie. Gorion uśmiechnął się i za chwilę już śmiał się na dobre.

– I skrył swą twarz za zasłoną nocy? – zapytał Gorion, parafrazując pewnego barda, którego Abdel niezbyt sobie przypominał.

– Staey z Evereski?

– Pacys – poprawił Gorion. – Jeśli pamięć mnie nie myli.

Abdel skinął głową, a Gorion zadał mu proste pytanie.

– Czy pójdziesz ze mną w pewne miejsce?

Abdel westchnął głęboko.

– Dobrze wiesz, ojcze, że nie mogę tu zostać. Dosyć mam już twoich ksiąg i zwojów...

– Nie, nie – przerwał mu Gorion, uśmiechając się smutno. – Nic z tych rzeczy. Miałem na myśli miejsce poza murami Candlekeep. Miejsce zwane „Pod pomocną dłonią”.

Abdel roześmiał się. Oczywiście, że znał to miejsce. W tej przydrożnej gospodzie bywał już wielokrotnie. Czasem udawał się tam specjalnie – w poszukiwaniu roboty, wina czy kobiet i zawsze znajdował przynajmniej jedno. Ale jaką sprawę mógł mieć tam jego ojciec, tego nawet nie mógł się domyślać.

– Są tam dwie osoby... muszę się z nimi spotkać – rzekł Gorion. – A droga bywa niebezpieczna.

– Czy to ma coś wspólnego z moimi rodzicami? ... Z moją matką? – pod wpływem impulsu zapytał nagle Abdel. Nie widział dlaczego to zrobił, ale nie zdążył powstrzymać słów, które same cisnęły mu się na usta.

Gorion zareagował tak samo jak zawsze, gdy Abdel pytał o swoich rodziców, których w ogóle nie znał. Jego twarz skrzywiła się w grymasie bólu.

– Nie – odparł krótko. Na dłuższą chwilę zapadła nieprzyjemna, nienaturalna cisza. – Nie z twoją... nie z twoją matką.

On po prostu chciał dotrzeć do „Pomocnej dłoni”, aby spotkać się z pewnymi ludźmi, którzy mieli dla niego jakieś informacje. To wszystko. Życie Goriona zawsze koncentrowało się wokół spraw związanych z pozyskiwaniem od ludzi różnych informacji, dlatego też Abdel nie mógł dziwić się jego prośbie. Oczywiście zgodził się towarzyszyć ojcu, tym bardziej, że sam prawdopodobnie by się tam udał. Perspektywa wspólnej wyprawy wydała mu się o wiele przyjemniejsza.

Tak więc następnego ranka po raz pierwszy razem opuścili Candlekeep, podążając Nabrzeżnym Traktem do gospody „Pod pomocną dłonią”. Podróż była przyjemna, aż do owego feralnego trzeciego dnia marszu, kiedy to tuż przed południem drogę zagrodzili im zabójcy.

 

* * *

Na pierwszą niespodziewaną oznakę życia Abdel rzucił się w stronę leżącego ojca.

Gorion chrapliwie wciągnął oddech, a Abdel podpełzł do niego niczym tonący w kierunku pływającej deski. Jego ranny bok promieniował falami bólu od pasa po szyję i raz po raz eksplodował w środku głowy. Abdel upadł raczej niż usiadł. Chciał powiedzieć: „Ojcze” albo coś innego jeszcze, ale głos ugrzązł mu w krtani, sprawiając cierpienie. Pomyślał nawet, że samo słowo mogło go zadławić.

Ojciec zamrugał zdrowym okiem, źrenica błądziła ślepo po gałce, jego lewa ręka zaczęła wolno sunąć w kierunku kieszeni pasa. Prawa ręka drgała konwulsyjnie, palce zaciskały się na żwirze, jakby próbując zdusić ból.

– Mój... – udało się wypowiedzieć Gorionowi. Tylko to jedno, wyraźne słowo.

– Tak – szepnął Abdel. Gardło znów mu się zacisnęło, nie pozwalając wydusić ani słowa więcej. W oczach znów stanęły mu łzy na widok broczącego krwią, umierającego ojca.

– Powstrzymaj... – rzekł Gorion nadspodziewanie dźwięcznym głosem. Powiedział coś jeszcze, ale co? – tego Abdel już nie zrozumiał.

Ręce mnicha wzniosły się w górę. Abdel zdał sobie nagle sprawę, że przygotowuje się on do rzucenia czaru. Gorion dotknął go raptownie, ręce umierającego raczej spadły na niego niż świadomie opuściły. Fala ciepła ogarnęła tułów Abdela i nagle palący ból znikł jak ręką odjął. Gorion z sykiem wciągnął długi, bolesny oddech. Abdel, którego rana już się zasklepiła, prawie całkowicie wyleczony, powiedział:

– A teraz twoja kolej.

Gorion nie zaczął rzucać następnego leczącego czaru.

– Ten był jedyny – wychrypiał mnich.

Abdel zapragnął przekląć swego przybranego ojca za to, że zmarnował na niego swą jedyną leczącą modlitwę.

– Ty umierasz... – tylko to był w stanie z siebie wykrztusić.

– Powstrzymaj wojnę... Ja już nie mogę...

Ciało Goriona zatrzęsło się od nagłego, wyczerpującego kaszlu i nagle w gwałtownym spazmie wyciągnął lewą rękę ku Abdelowi, tak że ten aż się wystraszył. Gorion ściskał w dłoni kawałek podartego pergaminu. Wysiłek sprawił, że opierzony bełt zadrżał w jego przebitym oku. Na pergamin padły krople krwi. Abdel sięgnął, by chwycić dłoń ojca i Gorion wypuścił pergamin.

– Zabieram cię z powrotem do Candlekeep – powiedział Abdel, głośno rozgarniając żwir, by chwycić ojca w ramiona.

– Nie – wycharczał mnich, powstrzymując go. – Nie czas. Zostaw mnie... wróć po mnie...

Ciało Goriona skurczyło się w nagłym spazmie bólu, aż Abdel zamarł.

– Twój ojciec... – i znów kaszel. Łza spłynęła z oka Goriona, jego jedynego oka, które mogło jeszcze płakać. Znów zmusił się do mówienia

– Khalid... Jahe...

I zaraz potem wydał swoje ostatnie tchnienie, a jego zdrowe oko spojrzało w niebo.

Abdel krzyczał nad konającym ojcem tak długo, póki jego ramię nie przestało konwulsyjnie drżeć. Ręka najemnika mimowolnie chwyciła pergamin, jego dłoń zacisnęła się na nim. Długo jeszcze siedział na drodze, w towarzystwie martwych jedynie i kraczących wron, aż w końcu wstał i zaczął wygrzebywać ojcu grób.


Rozdział drugi

Tamoko nie wiedziała, co takiego widzi jej kochanek w pustej ramie. Możliwe, że kiedyś był w niej osadzony jakiś obraz, a może lustro ze srebrzonego szkła, ale teraz została tylko pusta rama wisząca na krótkim łańcuszku z brązu, podwieszonym u sufitu w komnacie Sarevoka. Nieraz potrafił gapić się w nią godzinami, czasem mrucząc pod nosem przekleństwa, to znów uśmiechając się do siebie czy też przeglądając gryzmoły w swym kosztownym notatniku oprawionym w wysadzaną klejnotami skórę. Tamoko nie potrafiła czytać w języku Faerunu, miała trudności nawet z odczytaniem liter jej rodzimego języka Kozakury, więc nie wiedziała, co takiego pisał w swym notatniku jej kochanek. Wiedziała jedynie, że Sarevok widział coś w tej ramie, nie przestawał jej śledzić, choć miał wiele innych, ciekawszych przedmiotów zgromadzonych w swym pokoju.

Usiadła i podkuliła nogi na miękkim łożu, zaścielanym ogromną pierzyną w jedwabnej poszewce. Spróbowała medytować. Coś ukłuło ją z tyłu w szyję i rozproszyło jej uwagę.

Gładki jedwab czarnej piżamy Tamoko ze świstem otarł się o jedwab pościeli, co przyprawiło Tamoko o gęsią skórkę na jej szczupłych ramionach. Była niską kobietą, nie miała nawet pięciu stóp wzrostu, za to mogła pochwalić się gładką skórą księżniczki i siłą berserkera. Życie pełne ćwiczeń uczyniło z niej tą, kim była – zabójczynię, w każdym tego słowa znaczeniu.

Nie zamknęła oczu, jedynie przyłożyła język do podniebienia i skoncentrowała się na oddechu, czując jak krew zaczyna żywiej krążyć w jej ciele.

W pokoju panował półmrok, powietrze stało, co zwykle pomagało jej w koncentracji, lecz nie dziś. Dzisiaj powietrze w komnacie Sarevoka, ukrytej pośród labiryntu innych pokoi, które tylko nieliczni mogli oglądać, było ciężkie i martwe. Pomarańczowy, łagodny płomień świecy, z rzadka tylko skaczący w nieruchomym powietrzu, sprawił, że zamrugała. Z powodu wilgoci panującej w pokoju jedwabne ubranie przykleiło się do każdej krągłości jej ciała.

Minuty mijały, a ona ciągle usiłowała się skupić na medytacji. Kiedy Sarevok zauważył, co robi i skrzywił się z dezaprobatą, wiedziała już, że jak zwykle zamierza poprosić ją, by kogoś zabiła. Tym bardziej starała się skoncentrować.

– Mój brat – zaczął nagle Sarevok, tak nagle, że mniej doświadczony zabójca mógłby się przestraszyć, ale nie Tamoko – jest na tropie.

– Twój brat? – zapytała szybko. Tak szybko, że Sarevok z niepokojem się odwrócił.

– Tak, mam co najmniej jednego brata – odpowiedział Sarevok tym swoim głosem, który ona uważała może nie tyle za uwodzicielski, co kuszący...

Zimny dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa, za co zezłościła się na siebie. Z pewnością było coś takiego w Sarevoku, co sprawiało, że w jego obecności zawsze miała się na baczności. Nie był człowiekiem, nie był nawet istotą ludzką, to było pewne. Nawet barbarzyńcy z Faerunu byli jej bardziej bliscy niż on. Nie wiedziała, kim jest, ale lubiła go. Otaczała go aura władzy w taki sam sposób, jak kobiety z Faerunu otacza woń perfum. Mogła sobie nawet wyobrazić, jak się w niej pławi. Był pewny siebie i pełen determinacji, nie dbał o boże kaprysy ani o jakiś infantylny cel czy brzęk monet. Sarevok pragnął władzy... władzy i czegoś jeszcze. W jego obecności Tamoko czuła się niepewnie, ale nie mogła się powstrzymać, by go nie podziwiać. Ten fakt przypominał jej, że kiedy tak siedzieli razem w mroku pokoju, w którym nic pomiędzy nimi nie zaszło, Sarevok powiedział jej tylko to, co chciał, żeby wiedziała, a wolał, żeby nie wiedziała zbyt wiele. On zawsze potrafił się kontrolować.

– Jak ma umrzeć? – zapytała, wiedząc, że jest tu po to, by dla niego zabić i że nie wolno jej pytać dlaczego.

Sarevok wybuchnął śmiechem, na co Tamoko uśmiechnęła się. Nie dlatego, że jego śmiech był przyjemny, ale dlatego, że taki w ogóle nie był. Naprawdę, on nie był zwykłym człowiekiem.

– Więc ma żyć?

Sarevok nadal uśmiechał się tym swoim wilczym uśmiechem, po czym pochylił się i usiadł na łóżku, wolno przysuwając się. W pierwszej chwili instynktownie zapragnęła się cofnąć i uniknąć jego twardego, żelaznego uścisku, który za chwilę miał nadejść, ale jej ciało nawet nie drgnęło. Powstrzymała się; potrafiła panować nad swym ciałem.

Przysunęli się do siebie, a jego dotyk był ciepły, przyjemny i pełen groźnego napięcia, które tak ją w nim pociągało, kazało jej zawsze do niego wracać i czyniło z niej jego niewolnicę. Zabijała dla niego dziesięć, dwanaście, piętnaście razy – przestała już nawet liczyć ile razy – i zabiłaby jeszcze kolejne sto, byleby tylko popatrzył na nią tak jak teraz, tak chwycił, wszedł w nią, przeszedł przez nią, obok niej choć ten jeden raz jeszcze.

– On akurat... – wyszeptał jej do ucha, a jego głos wydawał się cieplejszy niż jego oddech – będzie żył... Przynajmniej jakiś czas.

Cofnął się nagle, a ona usłyszała swoje własne westchnienie. Była na tyle opanowana, żeby się nie zaczerwienić, ale błysk w oku Sarevoka powiedział jej, że zauważył to. On zawsze wszystko widzi.

– Tych dwóch Zentharimów – zaczął – także pożyje jeszcze jakiś czas, ale niedługo. Sprowadzę ich tu z Nashkel.

– Byli użyteczni dla ciebie – powiedziała Tamoko i ściszając głos dodała – dlatego umrą szybko.

Sarevok znów się zaśmiał i Tamoko z trudem powstrzymała drżenie. Tym razem z podniecenia.

– Nie sądźmy po pozorach, dziecinko – powiedział. – Oni mogą mnie jeszcze zawieść, zwłaszcza ten mniejszy.


Rozdział trzeci

Kiedy nasłały dni Awatarów, Czarny Pan spłodził śmiertelne potomstwo. Wśród dzieci tego miotu były zarówno dobre, jak i złe z charakteru, lecz chaos dotknął je wszystkie. Kiedy bękarty Mordercy dorosły, sprowadziły na Wybrzeże Mieczy śmierć i zniszczenie. Jedno spośród tych dzieci musi wynieść się nad pozostałe i przejąć dziedzictwo ojca. Spadkobierca ten zmieni historię Wybrzeża Mieczy na całe przyszłe stulecia.

 

Nonsens.

Abdel nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał. O czym mówiła ta kartka sztywnego pergaminu, znacząca dla jego ojca tyle, że wydobył ją resztkami swych sił, skąpał we własnej krwi? Może chodziło o jakiegoś martwego boga, jeśli fragment o dniach Awatarów rzeczywiście odnosił się do Czasu Niepokoju, kiedy to wśród ludzi po Torilu chodzili bogowie i jak ludzie tu umierali.

Kiedy Abdel po raz pierwszy ujrzał ten tekst, jeszcze nad ciałem martwego ojca, był pewien, że jest to informacja dla niego, jakiś sekret, który ojciec przed nim taił. Kiedy rozkładał pergamin i zwrócił swe załzawione jeszcze oczy ku szarzejącemu niebu, był niemal pewien, że znajdzie tam coś o swojej matce, może nawet wiadomość od niej, list, który napisała do swego dziecka tuż przed swą śmiercią lub zanim go oddała, gdzieś odesłała, sprzedała, czy cokolwiek innego, co tłumaczyłoby fakt, że nigdy jej nie poznał.

Zamiast tego na pergaminie znalazł kilka wyrwanych z kontekstu zdań, układających się w coś na kształt przepowiedni, która może, ale wcale nie musi się sprawdzić, a już na pewno – Abdel był przekonany – nie miała nic wspólnego z jego osobą.

– Cokolwiek ma być, to będzie, staruszku – powiedział Abdel do ojca, tuż przed złożeniem jego ciała do grobu, który sam wykopał. – Już cię tu nie będzie, żebyś się przekonał, czy się sprawdzi. Może mnie też nie.

Chciał dodać coś jeszcze. Szukał w pamięci i w sercu jakiejś modlitwy, jakiejś frazy, przypowieści czy wspomnienia. Próbował znaleźć właściwe słowa, którymi żegna się bliskich, ale nic nie przychodziło mu do głowy.

Gdy zasypywał grób ziemią i żwirem, rozpadał się deszcz. Abdel pozwolił, by strugi wody zmyły mu z twarzy słone łzy. Skończył pracę, stanął wyprostowany i wystawił twarz wprost na padające, zimne krople. Przejechał dłonią po swych gęstych, czarnych włosach i zamknął oczy, czekając, aż deszcz spłucze z niego brud ziemi i krew.

Ojciec wyleczył mu ranę w boku. Choć była głęboka, niemal całkowicie się zagoiła. Próbował zignorować uporczywy ból, ale on nie ustępował.

Nie mógł żyć ze zranionym sercem. Jego ojciec zginął z rąk najemnych zbirów. Ktoś zapłacił im, żeby go zabili i to pewnie sowicie. To był interes i tyle, ale że bandytom nie udało się zabić Abdela, był to interes nie dokończony. Dokończyć go musiał teraz sam Abdel.

Abdel, syn Goriona, poprawił swą kolczą tunikę, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin