White Stephen - Zaślepieni.pdf

(1258 KB) Pobierz
Microsoft Word - White Stephen - Zaślepieni
White Stephen
Zaślepieni
Z angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński
Tytuł oryginału BLINDED
Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo
do osób rzeczywistych - żyjących czy zmarłych - jest całkowicie
przypadkowe.
Świat Książki Warszawa 2010
Dla Kate Miciak, za twoją intuicję i przyjaźń
Każda miłość jest taka sama jak poprzednia, tylko gorzej ubrana
- Dorothy Parker
PROLOG
Sam
Każdy gliniarz dobrze zna smaki i zapachy, które atakują zmysły, gdy przejawy zła wchodzą
w kolizję z jego wrażliwością. To widok niemowlęcia w kołysce w wypełnionym dymem
marihuany pomieszczeniu. To zdumienie malujące się na pomarszczonej twarzy staruszki
chwilę po ucieczce złodzieja z jej torebką. To ciężarna kobieta wykrwawiająca się na śmierć
na podłodze swojego domu.
Byłem gliniarzem od bardzo dawna. I świetnie znałem te zapachy. Jak również smaki.
Naprawdę.
Może to zabrzmi jak czcza przechwałka, ale wierzyłem także, że zdarzają się dni, kiedy
jestem w stanie poczuć zapach iskry, zanim wznieci płomień, i smak trucizny, nim się
znajdzie na moich wargach. W takie dni byłbym gotów stać twardo między wrażliwością a
złem. W takie dni potrafiłbym oddzielić jedno od drugiego.
Co takiego jest w śpiącej kobiecie? A w każdym razie w kobiecie, która nie jest twoją żoną od
nie wiadomo ilu lat?
Bo przy mnie właśnie spała kobieta, dzieliło ją ode mnie nie więcej niż dwadzieścia
centymetrów. Zapach perfum drażnił mi nozdrza, a ciepło bijące od jej ciała odczuwałem, jak
mi się zdawało, nawet przez ubranie. To prawda, że zwracałem uwagę na setki rzeczy, które
powinienem był ignorować. Jak choćby
intymność kryjącą się w jej oddechu. Nerwowość ruchów gałek ocznych pod zamkniętymi
powiekami. Moc ukrytą w rytmicznym unoszeniu się i opadaniu piersi. Bezbronność lekko
rozchylonych nóg. To wszystko bardzo mnie rozpraszało.
Czy miałem poczucie winy? Może trochę. Ale nie za dużo. Zwłaszcza wziąwszy pod uwagę
to, co już się wydarzyło.
Niemniej powinienem był patrzeć w inną stronę, na przykład za okno. Powinienem był
uważnie wypatrywać oznak nieuchronnej kolizji wieszczącej pojawienie się zła - bo świetnie
wiedziałem, że ono musi się zjawić. Byłem tego pewien. Niemalże czułem jego
charakterystyczny posmak w głębi gardła, po lewej stronie, na wprost miejsca, z którego
rozkojarzony chirurg niepotrzebnie usunął mi kiedyś ząb mądrości.
Pozwoliłem sobie po raz ostatni wciągnąć głęboko w nozdrza zapachy wrażliwości leżącej
obok istoty, jakbym zaciągał się dymem z papierosa, po czym skierowałem całą uwagę na
zewnątrz. Czyżbym coś przeoczył? Chyba nie, nic na to nie wskazywało. Jednak zaledwie
uchyliłem okno, natychmiast wyczułem wrażliwość wiszącą nawet tam, w powietrzu. Tyle że
za oknem musiała iść w zawody z cudownym aromatem indyka piekącego się na Święto
Dziękczynienia.
Odniosłem nawet wrażenie, że świetnie to znam - olbrzymie, wypatroszone, ważące z
dziesięć kilo ptaszysko, z typowo amerykańskim farszem, jaki przyrządzała moja mama.
A więc wrażliwość była zarówno w pokoju, jak i na zewnątrz.
Gdzie zatem kryło się zło?
Gdzie?
Smak pieczeni odbierałem tak sugestywnie, jakbym miał już jej pełne usta, ale zarazem
czułem wyraźnie zapach perfum kobiety śpiącej z głową opartą na mojej piersi. I oprócz tego
na końcu języka wyczuwałem słaby posmak zbliżającego się zła.
Kobieta cicho jęknęła przez sen.
Zawtórowałem jej w głębi ducha.
Alan
Poniedziałek rano, dziewiąta piętnaście. Mój drugi pacjent tego dnia.
Gibbs Storey niewiele się zmieniła przez te dziesięć lat od czasu, gdy widziałem ją po raz
ostatni. Jeśli już, to jeszcze bardziej zbliżyła się do ideału kobiecej budowy, za jaki ją
uważałem w połowie lat dziewięćdziesiątych. Pewnie dzięki jodze, może również
ćwiczeniom pilates. Jej nieskazitelna cera nie stała się nagle upstrzona trądzikiem czy
zeszpecona przez łuszczycę, policzki nie obwisły jak u staruchy. Blond włosy miała krótsze,
ale tak samo połyskliwe, a oczy wciąż zachwycały błękitem, który doskonale pamiętałem.
Brak choćby najdrobniejszych zmarszczek skierował na chwilę moje myśli w stronę
najnowszych osiągnięć w stosowaniu botoksu, lecz szybko doszedłem do wniosku, że jej
wspaniała skóra zapewne nigdy nie będzie przejawiała żadnych oznak starzenia. Gibbs
musiała być nosicielką jakiegoś cudownego genu uodporniającego ją na takie przejawy.
I jak zawsze roztaczała wokół siebie atmosferę piękności. Nie mówiąc już o aurze
popularności. I ledwie uchwytnej aurze nieprzeciętnego wdzięku.
Brakowało mi tylko atmosfery statecznej żony i matki.
Poznałem Gibbs i jej męża Sterlinga, kiedy zgłosili się do mojej wspólniczki w przychodni
psychologicznej, Diane Estevez, na terapię z powodu narastających konfliktów małżeńskich.
Razem z Diane oceniliśmy sytuację podobnie - uznaliśmy to
za klasyczny, wręcz anachroniczny przypadek rozstroju małżeńskiego wymagający
jednoczesnej rozmowy z pacjentami pary terapeutów, ale najwyżej przez trzy sesje. Jak na
ironię, zwłaszcza z powodu obowiązujących stawek za spotkania psychoterapeutyczne i
ograniczeń formalnych nie byliśmy w stanie poprowadzić z Diane tej sprawy po zakończeniu
trzeciej sesji podstawowej.
Po tym, jak zerwali z nami kontakty i wyjechali z Boulder -„Doktorze Gregory, Sterling
dostał pracę w Los Angeles, na której tak mu zależało! Czy to nie cudowne?!", obwieściła
radośnie Gibbs w poczcie głosowej, w której zarazem dziękowała za udzieloną im pomoc -
ani ja, ani Diane nie mieliśmy o nich żadnych wiadomości. Dopiero teraz Gibbs
niespodziewanie zadzwoniła z informacją o swoim powrocie i zapytała, czy nie zechciałbym
jej przyjąć indywidualnie.
Ową telefoniczną prośbę o indywidualne spotkanie odebrałem przed dziesięcioma dniami, w
piątek. Nie odpowiadał jej żaden z kilku wolnych terminów, jakie zostały mi w minionym
tygodniu, toteż umówiliśmy się na poniedziałkowy ranek. Ani jednym słowem nie
zaprotestowała przeciwko tak odległemu terminowi wizyty.
Ja natomiast miałem wystarczająco dużo czasu, żeby wyciągnąć z magazynu starych spraw
teczkę państwa Storey i zapoznać się z własnymi skromnymi notatkami z tamtych spotkań.
Parę kartek z uwagami z rozmów wstępnych i oceną postępów sesji pozostało bez wpływu na
moje żywe wspomnienia, nie odmieniło także przeświadczenia, że wraz z Diane nie
zdołaliśmy specjalnie pomóc ani Gibbs, ani Sterlingowi.
Terapia związków małżeńskich znacznie się różni od indywidualnej terapii dwojga ludzi. To
zupełnie inna para kaloszy, bardziej zbliżona do terapii grupowej. Terapia związków
małżeńskich nie podlega prawom arytmetyki albo powielania, wszelkie problemy zdają się
piętrzyć zgodnie z przebiegiem funkcji logarytmicznej. Opór terapeutyczny w pracy z parami
małżeńskimi, zwłaszcza w czasie wspólnych sesji, w niczym
nie przypomina dobrze znanego kontredansa terapeuty z pacjentem. Więzi tworzące się
między poszczególnymi klientami a każdym z pary terapeutów noszą piętno głęboko
zakorzenionej rutyny istniejącej między małżonkami. Każdy pacjent, niczym wytrawny
tancerz na sali balowej, jest w stanie przewidzieć ze znacznym wyprzedzeniem kroki swojego
współmałżonka. Ona zawsze przyjmuje postawę obronną, gdy on staje się agresywny, on zaś
reaguje skrajną niechęcią, ilekroć ona wpada w zachwyt.
Terapeuci zajmujący się parami małżeńskimi muszą dobrze poznać reakcje swoich pacjentów,
zanim będą w stanie maksymalnie im pomóc.
Moje wspomnienia ze wspólnej terapii Storeyów ograniczały się do świadomości, że wraz z
Diane ledwie zaczęliśmy rozpoznawać u naszych pacjentów kroki ich intymnego tanga, gdy
przerwali terapię i przenieśli się do Kalifornii.
Pierwsza wspólna sesja była typowym przykładem rozmowy wstępnej pod tytułem: „Co was
skłoniło do szukania specjalistycznej pomocy?" a hasłem dnia stało się „porozumienie"
mające na celu odnowienie i pogłębienie związku, co oboje uznali za podstawowy cel wizyty
w naszej przychodni. Oboje małżonkowie podkreślali, że potrzebna im fachowa pomoc w
znalezieniu wydajniejszych metod porozumienia z życiowym partnerem. Przypomniałem
sobie, że on był chyba trochę mniej przekonany co do owej motywacji.
Z początku ani ja, ani Diane nie wierzyliśmy ich wyznaniom. Co prawda, nie dopuszczaliśmy
do siebie możliwości, że specjalnie nas okłamują - w każdym razie ja nie brałem tego pod
uwagę, bo nigdy nie byłem całkowicie przekonany co do stanowiska Diane - a raczej tylko
oczekiwaliśmy, że zmierzą się z szokującym odkryciem, iż nawzajem się okłamywali co do
prawdziwego powodu wizyty w naszym gabinecie. „Problemy z porozumieniem" były
bowiem społecznie akceptowalną przyczyną podjęcia terapii, a więc taką, o której już można
było powiedzieć znajomym i przyjaciołom.
Tyle że oboje z Diane nie byliśmy wówczas przekonani, że Storeyowie przyszli do nas
właśnie z tego powodu.
- "Witam, doktorze Gregory - powiedziała Gibbs, usadowiwszy się w fotelu w moim
gabinecie, by rozpocząć pierwsze indywidualne spotkanie. Nie było to zbyt radosne
powitanie, bo i nie miała się chyba z czego cieszyć. - Kopę lat - dodała po chwili.
Włosy miała zebrane z tyłu głowy w koński ogon. Uśmiechnęła się przy tym tak rozbrajająco,
że omal nie przegapiłem, jak wspaniale nadal wygląda.
Od niechcenia skinąłem głową. Moje teatralne rozdziawienie ust można było mierzyć
najwyżej w milimetrach.
- Na pewno zastanawia się pan, co mnie tu sprowadza.
Odpowiedziałem jej następnym, ledwie zauważalnym skinieniem głowy. Gdyby
psychoterapeutom płacono od słowa, szybko zostałbym skrajnym nędzarzem. Niemniej Gibbs
miała rację, rzeczywiście się zastanawiałem, co ją do mnie sprowadza po tylu latach.
Podejrzewałem, że wzięła rozwód ze Sterlingiem i wróciła do Boulder, by zacząć tu nowe
życie. Większość ludzi po rozwodzie wracała do znanych sobie miejsc. Czyżbym więc miał
teraz pełnić rolę jej przewodnika po nowym otoczeniu?
Byłem niemal pewien, że właśnie o to chodzi.
- Pamięta pan Sterlinga? Mojego męża?
Męża? A więc jednak się pomyliłem. Storeyowie żyli tylko w separacji, jeszcze się nie
rozwiedli.
Postanowiłem się w końcu odezwać, ale jak zwykle w poniedziałek rano nie wydusiłem z
siebie nawet jednego całego zdania.
- Tak, oczywiście - wybąkałem.
Gibbs przytknęła palec do warg i pochyliła się nisko nad biurkiem, jakby zamierzała mi
wyznać coś strasznego i obawiała się, że jej babcia usłyszy to zza grobu.
- Wydaje mi się, że w Laguna Beach zamordował naszą przyjaciółkę.
No, dobra. Pomyliłem się po raz kolejny.
Poprzedni tydzień.
Uznałem, że nie zniosę dłużej biernego patrzenia, jak ona męczy się z tym przeklętym
kołnierzem.
To było po prostu nieludzkie.
Nie cierpiała go. I choć nie powinno to mieć większego znaczenia, po prostu źle w nim
wyglądała. Nie tylko wydawał się na niej strasznie duży - a ja naprawdę nie mogłem
zrozumieć, dlaczego takie rzeczy muszą być aż tak wielkie - ale w dodatku na swój sposób
odcinał jej dostęp do całego świata. Nie byłem pewien, czy to efekt zamierzony, zwłaszcza w
ciasnych pomieszczeniach. Raczej nie. Jeśli w ogóle mogła się przecisnąć w tym kołnierzu
przez wąski korytarz, czyniła to z najwyższym trudem i wyłaniała się po drugiej stronie z
głową nisko spuszczoną ze wstydu. Trudno mi było ocenić, pod jakim względem najbardziej
brzydzi się swoim kołnierzem, bo to, że się nim brzydzi, nie ulegało najmniejszej
wątpliwości.
Jestem psychologiem nie tylko z wykształcenia, ale także z zachowania, dlatego musiałem jej
jakoś pomóc żyć z tym kołnierzem. A zdjęcie go nie wchodziło w rachubę.
Musieliśmy przestrzegać pewnych zasad.
Zastanawiałem się, dlaczego nie został zrobiony z tworzywa przezroczystego zamiast
mlecznego. Może byłby wtedy mniej uciążliwy. No i bardzo by się przydało przy nim
wsteczne lusterko. Ale mówiąc poważnie, zachodziłem w głowę, czy nie lepszy byłby
stożkowy ogranicznik ruchów, gdyby tylko produkowano je w mniejszych rozmiarach.
Denerwowała mnie też konieczność stosowania taśmy samoprzylepnej. Czy na pewno nie
można jej było niczym zastąpić?
Najlepsze rozwiązanie przyszło mi do głowy za kwadrans trzecia w nocy z soboty na
niedzielę, w mroku wypełniającym dziecięcą sypialnię, kiedy próbowałem uśpić na nowo
naszą roczną córeczkę leżącą w kołysce.
Stożkowa osłona na łapę.
Musiałem znaleźć jakiś sposób na skonstruowanie takiej osłony. Gdyby udało mi się czymś w
rodzaju parasolki odgrodzić jej pysk od łapy, nie musiałaby nosić wokół szyi tej przeklętej
plastikowej kryzy pełniącej dotąd właśnie tę funkcję. Tydzień temu weterynarz usunął jej
rakowatą narośl na wierzchu przedniej lewej łapy, a gdy parę dni temu zdjął opatrunek, żeby
rana szybciej się zagoiła na powietrzu, naszym najważniejszym zadaniem stało się chronienie
Emily przed nieustannym wylizywaniem rany, gdyż najwyraźniej psi instynkt bouviera
podpowiadał jej, że ślina jest najlepszym środkiem dezynfekcyjnym
na świecie.
Szeroki plastikowy kołnierz skutecznie spełniał swoje zadanie, ale jednocześnie wpędzał
naszą suczkę w stan coraz silniejszego przygnębienia. Stożkowata osłona na łapę była
oczywistą alternatywą dla kołnierza. Tylko z czego mógłbym ją zrobić?
Zapoznałem z tym pomysłem przyjaciela Sama Purdyego, który wpadł do nas na trasie swojej
przedpołudniowej przejażdżki rowerowej. Siedzieliśmy przy kuchennym stole w naszym
domu w Spanish Hills. Zarówno witryny wszystkich sklepów w Boul-der przybrane na
Święto Dziękczynienia, jak i bezlistne drzewa lasu porastającego dno doliny u stóp Gór
Skalistych świadczyły wyraźnie, że mamy późną jesień, ale nastała późnowiosenna pogoda.
Mocno grzejące słońce, bezchmurne niebo i tylko leciutki wiaterek pozwalały wnioskować,
że po południu temperatura przekroczy dwadzieścia stopni.
- Wymyśliłem... tak mniej więcej koło czwartej nad ranem..., że najlepiej będzie użyć pianki
modelarskiej, by nadać kształt tej osłonie - powiedziałem.
Sam nie odpowiedział. Odniosłem wrażenie, że stara się powstrzymać beknięcie. Zaskakujące
było właśnie to, że próbował je pohamować, nie należał bowiem do ludzi, którzy przedkładali
jakiekolwiek normy ponad swoje procesy trawienne.
Dokończyłem rysowanie okręgu o średnicy około dwunastu centymetrów, po czym
przystąpiłem do wycinania otworu pośrodku grubej plastikowej podkładki do klęczenia, którą
zwędziłem z szopy sąsiada.
- Stożek musi być dość mocny i wytrzymały - dodałem. -Pianka modelarska wydaje się
idealna do tego celu.
- Lauren pozwoliła ci pociąć tę podkładkę? - Sam znał mnie na tyle dobrze, że nie miał
wątpliwości, iż jakiekolwiek przedmioty związane z uprawą ziemi nie mogą być moją
własnością.
- To nie jej. Wykradłem podkładkę z szopy Adrienne. Ale nawet gdyby należała do Lauren,
na pewno by mi pozwoliła. W końcu wykorzystuję ją do wyższych celów.
Sam był detektywem z komendy policji w Boulder, przejawiałem więc bezgraniczne zaufanie
do niego, przyznając się do tego drobnego przestępstwa jeszcze przed lunchem.
Nasza sąsiadka Adrienne była urologiem, a zarazem właścicielką jednego z największych
ogrodów warzywnych w okolicy. Mieliśmy niepisaną umowę, że mogę do woli podkradać z
niego wszelakie płody, jeśli tylko w sierpniu przygotuję dla niej z jej pomidorów
wystarczający zapas mrożonego przecieru i ziołowego sosu typu salsa. A więc jej pomidory,
papryka i bazylia za moją pracę w kuchni. Idealny przykład dobrosąsiedzkiego współżycia.
Stąd też doszedłem do wniosku, że plastikowa podkładka wykradziona z szopy na narzędzia
jakimś sposobem wliczy się do tego rozrachunku.
Zrobiłem pośrodku otwór o średnicy odpowiadającej grubości łapy bouviera, po czym
wyciąłem klin, żeby uformować ścięty stożek pasujący na psią łapę. Powstały ochraniacz miał
w przybliżeniu średnicę płyty DVD, ale z dużym otworem pośrodku bardziej przypominał
starą winylową płytkę na 45 obrotów.
- Adrienne jest w domu? - zapytał Sam.
Byłem tak pochłonięty sporządzaniem nowego przyrządu weterynaryjnego, że prawie nie
zwróciłem uwagi, jak kurczowo przyciska rękę do brzucha. Prawie.
- Czemu pytasz?
Adrienne była bardzo dobrą sąsiadką, mieszkała z synem w dużym domu po przeciwnej
stronie gruntowej drogi. Była też naszą serdeczną przyjaciółką, lecz według mnie głównym
powodem tego pytania był fakt, że była też znanym urologiem i że kiedyś usuwała Samowi
kamienie nerkowe.
- Nic takiego - mruknął. - Z czystej ciekawości.
Zacząłem rozkładać na stole paski sztywnego cienkiego plastiku, które znalazłem w szafce
Lauren. Moja żona nieszczególnie interesowała się drobnymi domowymi naprawami, chyba
satysfakcjonowało ją wyłącznie powiększanie zapasów różnych rzeczy w szafce. Był tam
między innymi słoiczek kleju do drewna, który chyba pamiętał jeszcze czasy Jimmyego
Cartera.
Paski plastiku miały mniej więcej pięć na dziesięć centymetrów. Chcąc stworzyć
parasolowatą osłonę, musiałbym ułożyć z nich wycinek koła zajmujący jakieś 270 stopni, co
było po prostu niewykonalne. Zacząłem je więc przycinać kuchennymi nożycami, tworząc w
przybliżeniu wycinek regularnego oś-miokąta.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin