!Anatolij Rybakow - Trzydziesty piąty i później.pdf

(1082 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Anatolij Rybakow
Trzydziesty piąty i później
Księga druga
Strach
Przełożyli Michał B. Jagiełło i Zofia Gadzinianka
Od Ałfierowa Sasza poszedł na posterunek milicji i otrzymał tam tymczasowy dowód tożsa-
mości. Mała, złożona na pół karteczka: nazwisko, imię, imię ojca, narodowość, rok i miejsce urod-
zenia. Wydany na podstawie zaświadczenia o odbyciu kary zesłania administracyjnego.
Podlega wymianie na dowód osobisty w terminie sześciu miesięcy.
Nazajutrz o świcie Sasza opuścił Kieżmę.
Przód sań zajmował brezentowy tobół z pocztą, z tyłu usadowiła się kobieta z dwiema córeczka-
mi. Dzieci były opatulone chustami po same oczy.
Walizka Saszy jechała na saniach, on sam maszerował za nimi. Koń szedł równo, przyśpieszał
jedynie na pochyłościach. Woźnica wskakiwał wtedy na kozioł, siadał bokiem ze zwieszonymi no-
gami, a Sasza trzymając się burty sań biegł truchtem, żeby nadążyć za koniem.
Na brzegu Angary nierówności terenu zdarzały się jednak rzadko. Z prawej - tajga, z lewej - rze-
ka, po drugiej stronie rzeki też tajga po sam horyzont. Przewoźnik nie poganiał konia. Ze wsi Dwo-
riec, w której Sasza musiał sobie znaleźć nowy środek lokomocji, do Tajszetu było siedemdziesiąt
kilometrów; dwa dni drogi, a dni krótkie, nocą nie pojedziesz, w południe trzeba zrobić przerwę -
zjeść coś gorącego, ogrzać się, nakarmić konie.
Przejechali piętnaście kilometrów, zatrzymali się we wsi Niedokura u znajomków przewoźnika,
ci szybko przygotowali posiłek, ale zanim kobieta wygramoliła się z sań, zanim przenieśli do chaty
śpiące dziewczynki, zanim obudzili je, rozebrali, nakarmili, znów ubrali, wsadzili do sań, opatulili
derkami - minęło półtorej godziny.
W chacie Sasza przyjrzał się towarzyszce podróży: młoda, zadbana kobieta, wyglądała na urzęd-
niczkę albo żonę urzędnika, może nawet jakiegoś naczelnika z rejonu - pelisa, wełniana spódnica.
Przewoźnik zwracał się do niej z widocznym szacunkiem.
Starsza dziewczynka jadła sama, młodszą karmiła matka, ręka z łyżką drżała, kapuśniak kapał na
stół, kobieta z zakłopotaniem zagryzała wargi, wycierała blat chusteczką do nosa. Sasza odwrócił
wzrok. Jakaś stuknięta albo chora: twarz blada, napięta, łamiący się głos. Uprzejmie podziękowała
gospodarzom, ale nie wdawała się w żadne rozmowy, a Saszy w ogóle nie dostrzegała. Chciał jej
pomóc, wziął na ręce młodszą dziewczynkę, ale kobieta nerwowo powiedziała: „Nie, nie” i wyrwa-
ła mu dziecko.
Utwierdziło to Saszę w przekonaniu, że ma do czynienia z żoną jakiegoś naczelnika z Kieżmy -
wiedziała lub domyślała się, że Sasza jest zesłańcem, i dlatego unikała jego towarzystwa. Coś no-
wego! Sasza nie stykał się z lokalnymi bonzami i ich małżonkami: wiedział jednak, że w Kieżmie
pracownicy administracji państwowej nie traktują zesłańców jak trędowatych. Tak mówił Wsiewo-
łod Siergiejewicz.
A ta kobieta unika Saszy. Pewnie jest żoną grubej ryby, sekretarza rajkomu albo przewodniczą-
cego rejonowego komitetu wykonawczego.
Jeśli tak, to dlaczego podróżuje okazją, zwykłymi saniami pocztowymi? Wszyscy naczelnicy tej
rangi dysponują służbowymi środkami transportu, mają swoje sanie, swoje konie, swoich woźni-
ców. Poza tym, jak mąż mógł puścić ją samą w taką drogę, wysłać na mróz z małymi dziećmi? Po-
winien osobiście odwieźć żonę do Dworca.
Wyjechali z Niedokury. Do Okuniewki - osiemnaście kilometrów, tam przenocują, trzeba zdążyć
przed zmrokiem. Woźnica popędzał konia, nie wskakiwał już na kozioł, nie chciał męczyć zwierzę-
cia. Biegł z Saszą obok sań.
1
Już po ciemku wjechali do Okuniewki, maleńkiej wioski zasypanej śniegiem, jak gdyby wymar-
łej - żadnego dymu, żadnych świateł.
Niska ciemna chałupa, ludzie śpią na piecu, znalazło się tam miejsce dla dzieci, Sasza ulokował
się w kącie pod piecem, ktoś rzucił mu podarty kożuch.
Sasza po omacku zdjął walonki, postawił je na piecu, żeby wyschły, przytknął stopy do ciepłej
gliny, położył się na kożuchu, okrył się paltem i natychmiast zasnął.
To był ciężki dzień. Trzydzieści trzy kilometry marszu po zrytym kopytami śniegu, w walonkach
i zimowym ubraniu. Do tego dwanaście kilometrów drogi z Mózgowej do Kieżmy - razem czterd-
zieści pięć. Wstał o czwartej rano, taszczył do Kieżmy walizkę i książki, nie chciał zostawić ksi-
ążek, w Kieżmie wysłał je pocztą do Moskwy.
Wydawało mu się, że tylko przymknął oczy, a już go obudzono. Migotało łuczywo, w półmroku
szykowała się do drogi kobieta, popłakiwały senne dziewczynki.
Przewoźnik wyszedł zaprząc konia, wrócił, zrzucił kożuch, zjadł śniadanie, wstał i z derką w rę-
kach czekał na pozostałych. Kobieta ponaglała dzieci - zatroskana, przygnębiona, unikała wzroku
Saszy i gospodarzy chałupy.
Przed trzema laty, gdy Saszę pędzono etapem nad Angarę, ludzie byli rozmowni.
Kiedy zesłańcy układali się do snu, przewoźnik czy woźnica do późnej nocy prowadzili z gospo-
darzami niespieszne, chłopskie pogaduszki. Teraz nikt nie wdawał się w żadne rozmowy.
Dlaczego? Ze zmęczenia? Ludzie przemarzli, myślą tylko o odpoczynku? A może przez te trzy
lata stali się małomówni?
Wreszcie ruszyli. Pogoda była dobra, mroźna, ale bezwietrzna. Żwawo przeszli dwadzieścia kilo-
metrów, zatrzymali się w Sawie, zjedli obiad, nakarmili konia, poszli dalej i już nocą dotarli do
Dworca.
W ciemnościach Sasza nie poznał wsi. Nie poznałby jej i w dzień: spędził tu jedną noc trzy lata
temu, latem, pamiętał jedynie brzeg, na którym żegnał się z Sołowiejczykiem.
Przewoźnik podwiózł kobietę z dziećmi pod ciemną chatę, zapukał, w oknie błysnęło mętne świ-
atełko, ktoś otworzył drzwi, kobieta wniosła dziewczynki do środka.
Przewoźnik zaniósł jej bagaże, wrócił, spytał Saszę:
- A ty gdzie?
- Chyba na pocztę. Będę czekać na okazję do Tajszetu.
- Ani chybi zamknięte.
Przewoźnik mówił półgębkiem, porządkował sanie, ubijał siano, układał derki.
- Zaczekam tu do rana.
- Ziąb tak czekać - burknął przewoźnik nie patrząc na Saszę. Sasza i bez niego zdawał sobie spra-
wę, że w nocy zamarznie.
- Może do komendantury - powiedział przewoźnik. - To robota dyżurnego zajmować się takimi
jak ty.
- Niby jakimi? - spytał Sasza wyzywająco.
- No, znaczy się, zesłatymi.
- Nie jestem „zesłaty”! Jestem wolny!
Nareszcie może tak o sobie powiedzieć: nocuje - gdzie chce, jedzie - dokąd chce, nikt go nie za-
trzymuje, nie pyta o dokumenty, nie sprawdza ich i nie będzie sprawdzać!
Pozbył się piętna niewolnika! Pójść do komendantury, nocować tam czy choćby przesiedzieć noc
- to uznać, że ma coś wspólnego z tą instytucją. O nie! Postawi walizkę przed drzwiami poczty i
będzie chodzić przez całą noc. Chodząc nie zamarznie - przecież nocni stróże nie zamarzają!
Przewoźnik szarpnął lejce, gwizdnął, sanie ruszyły, Sasza poszedł za nimi.
I znów krótki sen w ciasnej i nędznej chacie, w której ulokował go przewoźnik i gdzie z biedy
przyjmowano każdego - byleby zapłacił choć rubla.
Sasza zapłacił rubla, przemęczył się do rana na wąskiej ławie, skoro świt pobiegł na pocztę spy-
tać o sanie do Tajszetu. Dowiedział się, że sanie wyruszają jutro.
Podjechał wczorajszy przewoźnik, zdał worki z listami, przesyłki i paczki, po nim zjawił się no-
wy, który miał jechać do Tajszetu. Był to dawny znajomy Saszy, Nił Ławrientiewicz, trzy lata temu
wiózł Saszę i Sołowiejczyka z Boguczan do Dworca. Sasza poznał go od razu: zafrasowany chłopi-
na o drobnych rysach i ruchliwej twarzy. Tak samo jak wtedy starannie liczył worki i paczki,
sprawdzał pieczęcie.
- Witajcie, Nile Ławrientiewiczu - przywitał go Sasza.
Ucieszył się z tego spotkania. Zawsze to znajomy człowiek, razem szli w górę Angary, razem ci-
ągnęli łódź, Sasza pamiętał żonę Niła Ławrientiewicza - schorowaną, milczącą kobietę w chustce,
siedziała na rufie. Pamiętał też opowieści o pracy w kopalniach złota, o partyzantach i powściągli-
we, lecz wstrząsające relacje o rozkułaczonych, których przywieziono do tajgi w środku zimy na
pewną śmierć.
Nił Ławrientiewicz nie okazał jednak żadnej radości, wręcz przeciwnie, udał, że nie poznaje Sa-
szy, może zresztą naprawdę nie poznał. Widział go latem, teraz jest zima, Sasza ma na sobie czap-
kę, palto, walonki, a poza tym, iluż to ludzi przewiózł Nił Ławrientiewicz przez te trzy lata, iluż
ludziom dostarczał pocztę, od ilu przyjmował listy - kto by ich wszystkich spamiętał?
W odpowiedzi na powitanie nie podniósł nawet głowy, kiwnął nią tylko: „witaj, dobry człowi-
eku, nie znam cię, ale skoro mówisz dzień dobry, no to dzień dobry”.
- Nile Ławrientiewiczu, pamięta mnie pan? Trzy lata temu płynęliśmy w górę Angary, z Boguc-
zan do Dworca, był pan z żoną. Zatrzymywaliśmy się w Goltiawinie, tam gdzie mieszkał Anatolij
Grigoriewicz… I Maria Fiodorowna…
Nił Ławrientiewicz spojrzał na Saszę z ukosa i spytał opryskliwie:
- A ty czego?
- Muszę do Tajszetu - speszył się nagle Sasza. - Chodzi mi o walizkę, sam pójdę za saniami…
- A przepustkę masz?
- Po co? Mam dowód. Proszę.
Sasza wyjął dowód, pokazał go Nilowi Ławrientiewiczowi. Tamten zerknął na kartkę.
- Dowód nie dokument, co to za dokument? A bo to w nim pisze, dokąd ci każą jechać?
Przepustkę musisz mieć z komendantury: że taki to a taki jedzie do Tajszetu albo na ten przykład
przez Tajszet.
- Nile Ławrientiewiczu, proszę zrozumieć, przepustkę dostają ci, którzy wracają z zesłania.
- A ty niby skąd? - ironicznie zapytał Nił Ławrientiewicz.
- Ja też, ale mam już dowód. Przepustkę miałem do Kieżmy, w Kieżmie dostałem dowód i mogę
jechać dokąd zechcę.
Nił Ławrientiewicz łypnął na Saszę niepewnie: nigdy nie widział ludzi, którzy mogą jechać, do-
kąd chcą, widział tylko takich, którzy jadą, dokąd muszą.
- Idź do komendantury - zawyrokował i odwrócił się w stronę swoich pakunków.
- Nile Ławrientiewiczu - nalegał Sasza - w komendanturze nie będą ze mną rozmawiać. Powie-
dzą: macie dowód, jesteście wolni, róbcie sobie, co chcecie.
Nił Ławrientiewicz milczał.
Sasza poczuł nieprzyjemne ssanie pod sercem. Po raz pierwszy ze wstydem i wstrętem uświado-
mił sobie, że ogarnął go strach - wszechwładny, upokarzający. Spociły mu się dłonie, pot spływał
po plecach. Utknie tu przez takie głupstwo! Sanie odjadą, a on zostanie, zostanie w tej dziurze! Na
jak długo? Może na zawsze? Pójść do komendantury? Bez sensu, po co ryzykować? W najlepszym
wypadku powiedzą: „Macie dowód, możecie jechać, dokąd chcecie, radźcie sobie sami!” W na-
jgorszym - zatrzymają do wyjaśnienia, zaczną sprawdzać u Ałfierowa albo w Krasnojarsku.
Ałfierow chciał mu zaoszczędzić kłopotów i niespodzianek, związanych z wyrabianiem dowodu
w nieznanym mieście, ale nie wziął pod uwagę, że w tajdze od Irkucka po Krasnojarsk, od Angary
po Wielki Trakt Syberyjski dla ludzi, którzy odbyli karę zesłania lub przenoszą się z jednego miejs-
ca zsyłki do drugiego istnieje tylko jeden dokument - przepustka.
Bez niej każdy zesłaniec jest zbiegiem. Nikt nie chce odpowiadać za zbiega. Zabierzesz takiego,
podwieziesz, a potem wlepią ci za współudział, że niby pomogłeś w ucieczce.
Niepotrzebnie przypomniał się Niłowi Ławrientiewiczowi! Gdyby milczał, Nil Ławrientiewicz
nawet by nie pomyślał, że Sasza jest zesłańcem - ot, zwyczajny podróżny, może w delegacji, może
jakiś pełnomocnik.
O nie, nie pomyślałby tak Nił Ławrientiewicz, wiedziałby od razu kto zacz! Oko ma wprawne,
zresztą, który urzędnik czy pełnomocnik podróżowałby pocztowymi saniami?
Wszystko wie, stary spryciarz, nie chce podpaść.
Zażenowany upokarzającą sytuacją Sasza poprosił żałośnie:
- Nile Ławrientiewiczu, naprawdę mnie pan tu zostawi?
Głos mu drżał, dławił się własnym wstydem, poniżeniem, rozpaczą. Tracił grunt pod nogami,
rozwiewały się wszystkie plany i nadzieje, długo oczekiwana wolność stawała się czymś innym niż
sobie wyobrażał.
- Nile Ławrientiewiczu!
Nił Ławrientiewicz zawiązał worek, uniósł głowę, popatrzył na Saszę, odwrócił się. Na ułamek
sekundy wskazał oczami urzędniczkę za przepierzeniem. Sasza zrozumiał.
Podszedł do dziewczyny, pokazał jej dowód.
- Proszę pani, czy mogę się zabrać z pocztą do Tajszetu?
Urzędniczka obejrzała dowód, zwróciła go.
- Niech pan porozmawia z Niłem Ławrientiewiczem. Nile Ławrientiewiczu, zabierzecie pasaże-
ra?
- Sanie przeładowane - mruknął Nił Ławrientiewicz.
- Pójdę pieszo - powiedział Sasza. - Wrzucę tylko walizkę, jest lekka.
- Nasza robota słuchać - mruknął Nił Ławrientiewicz. - Wieźć to wieźć, iść to iść.
Sprytna bestia! Tylko o to mu chodziło. Proszę bardzo, wszyscy widzieli, że wziął tego pasażera
jawnie, legalnie, nie z własnej woli, a za zgodą i pozwoleniem osoby urzędowej.
Urzędowa osoba sprawdziła dokument, przy świadku sprawdziła, dokument jest w porządku, pa-
sażer z dowodem osobistym może jechać, dokąd chce.
Hura, załatwione! Sasza poczuł ulgę i nagle ogarnął go wstyd za tamten strach.
Czego się przestraszył? W ostateczności zostawiłby walizkę i po prostu poszedł za saniami.
Z drogi nikt by go przecież nie przepędził.
Nie przyszło mu do głowy, że bez walizki naprawdę wyglądałby jak zbieg.
Wyruszyli taborem; troje sań, wśród nich pocztowe sanie Niła Ławrientiewicza.
W pierwszych jechała znana już Saszy kobieta z dziećmi. Nie przywitała się, nawet nie spojrzała
na Saszę, zresztą na nikogo nie patrzyła, z nikim nie rozmawiała.
Trakt do Tajszetu był dość szeroki, po ubitym kopytami śniegu szło się o wiele łatwiej niż brze-
giem Angary. No i weselej - liczne towarzystwo, choć w zasadzie każdy jechał osobno.
Nił Ławrientiewicz często przysiadał na burcie sań, widocznie bagaż nie był zbyt ciężki, ale ani
razu nie zaproponował miejsca Saszy.
Trzy lata temu, nie w zimie, lecz na wiosnę, innym traktem szedł Sasza nad Angarę. Co się stało
z ludźmi z tamtego etapu? Karcew umarł, Sołowiejczyk z pewnością zginął w tajdze. Wołodia
Kwaczadze dostał nowy wyrok w Krasnojarsku, Iwaszkin nadal przebywa nad Angara albo znów
przepadł w tej krwawej maszynce do mięsa. A może wyszedł na wolność?
Chyba nie - z wyrokiem z artykułu 58 nie wychodzi się tak łatwo…
A on, Sasza? Przecież go zwolniono!
Dlaczego? Skąd taki uśmiech losu? Dlaczego właśnie on wyrwał się z tego piekła?
Ałfierow?
Czy uwolniłby Saszę, gdyby nie wolno mu było tego zrobić? Wbrew rozkazom? Czy wziąłby na
siebie taką odpowiedzialność?
Na pewno nie!
Więc co? Przypadek? O nie, u nich, w ich robocie nie ma przypadków.
Czyjaś interwencja? Budiagin? Mark?
Nie, skoro nie mogli pomóc wtedy, to tym bardziej nie byliby w stanie pomóc teraz.
A więc jednak - Ałfierow? Chyba tak.
Gdyby nie Ałfierow, Sasza przepadłby na zawsze. Jak tamci.
Tak, przez całe trzy lata chroniła go życzliwość Ałfierowa. Tamta historia z wirówką - ewidentny
sabotaż, wszystko jasne jak słońce. Publiczna obraza przewodniczącego kołchozu - można coś taki-
ego uznać za akt terroru przeciwko przedstawicielowi władzy radzieckiej. Nawet Zida… Ałfierow
wiedział o ich romansie, miał obowiązek interweniować, na przykład przenieść Saszę do innej wsi.
Nic nie zrobił.
Ryzykował. Teraz też ryzykował. Dlaczego? Czym się kierował? Sympatią? Śmiechu warte. Ał-
fierow to kadrowy czekista, tacy nie bawią się w sentymenty. A jednak bez zgody obwodowego
zarządu NKWD zwolnił człowieka, skazanego artykułu 58…
Kto w dzisiejszych czasach odważyłby się na taką samowolę?! Wczoraj zwolnił Saszę, a jutro
przyjdzie decyzja o przedłużeniu wyroku albo lecenie przekazania zesłanego Pankratowa do dyspo-
zycji zarządu obwodowego. Co zrobi Ałfierow? Jak się wytłumaczy?
Co się kryje za jego decyzją?
Protest przeciwko temu, co dzieje się w kraju? Nie, gdyby chciał zaprotestować, zrezygnowałby
z pracy w NKWD. Szlachetny gest? Ałfierow to filozof, pisuje książki, pewnie marzył o pracy na-
ukowej, nie pozwolono mu na to, komendantura w Kieżmie niewiele różni się od zesłania, nie bez
racji Wsiewołod Siergiejewicz powtarzał: „Obawiam się, że to nasz przyszły, że tak powiem, kole-
ga”. Może właśnie jako „przyszły kolega” zdaje sobie sprawę, co go czeka, i choć przez ostatnie dni
chce być człowiekiem. Rozkaz w sprawie Saszy spóźnił się, Ałfierow rozumiał, że to przypadek,
dlatego ponaglał Saszę, wydał mu dowód w Kieżmie, żeby przynajmniej przez sześć miesięcy Sas-
za nie musiał mieć do czynienia z milicją.
Dał mu też do zrozumienia, że życie na wolności nie będzie łatwe.
O tym, że życie nie będzie łatwe, Sasza przekonał się już w Dworcu. Jak przewoźnik rozpoznał
w nim zesłańca? Widocznie miał to wypisane na twarzy. A może ludzie wyczuwali jego niepew-
ność, czujność?
Tak rozmyślał sobie Sasza, maszerując za saniami. W pierwszych siedziała milcząca kobieta z
Kieżmy, jej saniami powoził równie milczący woźnica. Środkowe, obciążone dużym bagażem, pro-
wadzili dwaj chłopi - to przysiadali na saniach, to szli obok nich. Drugiego dnia Nił Ławrientiewicz
przywiązał do tych sań konia, a sam przyłączył się do woźniców: szli teraz we trójkę, droga szero-
ka, wolna, można iść i rozmawiać.
Z rozmowy woźniców Sasza dowiedział się, że milcząca pasażerka pierwszych sań jest żoną sek-
retarza komitetu rejonowego partii w Kieżmie. Aresztowano go w Krasnojarsku na zebraniu part-
yjnym. „Wzięły go prosto z sali” - opowiadał jeden z woźniców. A teraz żona jedzie z dziećmi do
Krasnojarska, a może i do samej Moskwy wstawić się za mężem.
Wstawić się za mężem albo ukryć się u krewnych w Rosji: ucieka przed aresztowaniem. Tak,
rodziny też aresztują, a dzieci odbierają. Z rozmowy wynikało, że aresztowano nie tylko tego sekre-
tarza, lecz także innych; nie tylko w ich rejonie, ale we wszystkich rejonach; nie tylko sekretarzy ra-
jkomów, lecz również wielu pracowników komitetów wykonawczych, rad i rozmaitych urzędów.
Z Moskwy przyjechał ważny naczelnik, zwołał w Krasnojarsku zebranie i na zebraniu wskazał
„onych wrogów”. Wszystkich „onych wrogów” od razu aresztowano. Prosto z zebrania pojechali do
więzienia w Krasnojarsku.
Chłopi mówili o tym beznamiętnie, nie oburzali się, nie cieszyli, ale też nie współczuli areszto-
wanym i nie litowali się nad nimi. Widać tak trzeba, tak kazał towarzysz Stalin, tak już „tera” jest,
żadna nowość, ot, miotła zamiata. W gazetach piszą o wrogach, znaczy wszędzie są wrogowie,
gdzie nie spojrzeć - wrogowie, szkodnicy, nic ino knują, szpiegują, niszczą naród rosyjski, a wieś to
już dawno zniszczyli ze szczętem.
Sasza znów przypomniał sobie opowieści Niła Ławrientiewicza o „rozkułaczonych”, których tu
zesłano. Przed trzema laty Nił Ławrientiewicz udawał, że rozumie postępowanie władz, ale jego
głos zdradzał współczucie dla nieszczęsnych ludzi, wyłuskanych z ojcowizny, wygnanych nie wi-
adomo dokąd i nie wiadomo za co, skazanych na poniewierkę i męczarnie.
Litował się nad dziećmi, umierającymi na śniegu, zdawał sobie sprawę, że jeśli spotka go ten sam
los, to nigdzie nie znajdzie obrońcy. Jego i jemu podobnych powinna bronić władza radziecka, swo-
ja, ludowa, ale to właśnie ona wyłuskuje ludzi z rodzinnych stron, zsyła, wypędza z dziećmi na śni-
eg, na śmierć. Teraz, po trzech latach, Sasza nie dostrzegał w Nile Ławrientiewiczu ani litości, ani
sprzeciwu, nie widział nawet cienia współczucia dla kobiety z dwiema córeczkami, dla jej męża,
dla wszystkich aresztowanych w Krasnojarsku, o których mówili chłopi, a których Nił Ławrienti-
ewicz na pewno znał. Skąd ta przemiana? Może stąd, że tamta tragedia dotyczyła chłopów, a ta - ur-
zędników, odpowiedzialnych za ich śmierć? Zamykali innych, teraz sami idą do więzień. Kto miec-
zem wojuje…
Nie, to nie była cicha satysfakcja. Woźnice rozmawiali o aresztowaniach z całkowitą obojęt-
nością. Dlaczego?
Jechali długo, prawie cały tydzień, zatrzymywali się w wioskach na noclegi, na posiłki, wiosek
przy trakcie było o wiele więcej niż przy drodze, którą trzy lata temu Sasza szedł nad Angarę. Prze-
rwy trwały po kilka godzin, jedli bez pośpiechu, nikt nikogo nie poganiał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin