Kołodziejczak Tomasz - Czaszki przodków.doc

(188 KB) Pobierz
Autor: Tomasz Kołodziejczak

Autor: Tomasz Kołodziejczak

Tytul: Czaszki przodków

 

Nagrodzone w konkursie "Fantastyka '90"

 

Z "NF" 6/92

 

Rząd koślawych chałup, glinianych obórek i solidniejszych

nieco spichrzy ciągnął się wzdłuż błotnistej drogi. Zajrzeli

do jednej z chat przez szpary w oknie zabitym deskami. W

środku panował ład i porządek. W pustych stodołach nie

pozostawiono żadnego zwierza, choć resztki zeszłorocznego

zboża zalegały polepy, a beki z kapustą stały po kątach. Coś

wszystkich mieszkańców tej wsi wypłoszyło z domów, zmusiło

do odejścia. Nie wojna chyba ani zaraza, żadnej też magii

nie wyczuwali Przewodnicy, gdy tak wędrowali od chaty do

chaty. Więc w końcu znudziło im się to zwiedzanie. Wieś

pusta albo nie - pierwsza to ludzka siedziba, jaką widzieli

od trzech tygodni.

   Konie stąpały powoli, ostrożnie stawiając kopyta na

podmokłej ścieżce. Kończyły się roztopy, słońce z każdym

dniem mocniej prażyło skórę. Ptaki wiły gniazda, obudziły

się niedźwiedzie, gubiły sierść lisy, wilcze hordy rozlazły

się po lesie. Ciężko jest w taki czas wędrować, ale i

pięknie, gdy każdy poranek przynosi świat inny,

cudowniejszy.

   Wyjechali ze wsi podkarmiwszy pierwej konie dobrym sianem.

Mądre wierzchowce czuły, że zbliża się cel ich podróży, więc

żwawiej zaczęły przebierać nogami. Minęli obsiane pole,

leśną przecinkę przygotowaną na wypalenisko, trzyletni może

młodniak. Drożyna wiła się między wzniesieniami, omijała

wielkie głazy, wyrzynające się z ziemi niczym zęby olbrzyma.

Las ustępować zaczął miejsca krzewom i pełgającemu zielsku,

coraz więcej szarych szpiców wznosiło się ponad wierzchołki

drzew. Ścieżka wiodła ku jednemu z nich, szczególnie

wysokiemu. Z początku to niknął, to pojawiał się między

drzewami, potem, gdy jeźdźcy zbliżyli się do niego, nie

chował się już za lasem - stał szary i potężny, zryty przez

deszcze i wiatry.

   Kociej zmarszczył brwi w zdumieniu.

   - Schody!

   Wyjechali z lasu na trawiastą równinę. Tu droga się

rozchodziła. Szerszy i częściej chyba uczęszczany trakt

wiódł dalej, prosto na południe. Wąska ścieżka prowadziła ku

podnóżu góry. Jeźdźcy, nie namyślając się wiele, skręcili w

tamtą stronę. Teraz wszystko widzieli jak na dłoni - wykute

w skale stopnie prowadzące coraz wyżej, do kolejnych półek.

Po tych zaś dojść można było do czerniejących otworów

jaskiń.

   - Czujesz coś? - spytał Jeżon.

   - Żadnej magii. A ty?

   - Tylko padlinę. Stamtąd.

   Na stojącym u podnóża skały kamiennym ołtarzu leżały

ciała ubitych zwierząt. Ilu i jakich - tego wędrowcy już by

nie powiedzieli - zbyt wiele kruków obsiadło truchła,

obżerając się ofiarnym mięsem.

   - Składają ofiary i nie stróżują... - Kociej pokręcił

głową.

   - Widać nie ma tu głodnych kmieci - Jeżon zeskoczył na

ziemię. - Popilnuj koni.

   - A ty co?

   Jeżon wskazał palcem na czubek góry.

   - Nie ma mowy. Smędor jeden wie, co w tych lochach

siedzi.

   - To właśnie jest ciekawe. Może tam zebrano skarby

jakieś...

   - To by tu stały trzy setki strażników.

   - ...albo wota, skóry gryfów, smocze zęby...

   - W Skardii smoki nigdy nie żyły.

   - ...to może mnisi pustelnicy wielce uczeni...

   - Ci by nie pozwolili całych wołków na ofiarę oddać.

   Ale Jeżon już szedł ku skale. Przebiegłszy trzynaście

stopni, stanął na pierwszej galerii. Wąska na pół kroku

ścieżka wiodła wzdłuż ściany, zaś skalne stopnie prowadziły

wyżej. Jeżon spojrzał na siedzącego na koniu Kocieja. Nie

powinni tu tracić czasu. Lecz czyż Mądra Pani nie kazała im

poznawać przemierzanych krain? Jeżon wspiął się na drugie

piętro. Dalej nie próbował wchodzić, coraz stromiej tam

było, a stopnie wilgotne od porannego deszczu. Łatwo kark

skręcić. Ruszył wzdłuż galerii. Wykuta drożyna wydawała się

gładka, wyślizgana, Jeżon przycisnął się więc do chłodnego

kamienia i uważnie patrzył pod nogi. W końcu stanął przed

pierwszym z otworów. Drewniana, wysoka na trzy stopy

barierka zagradzała drogę w głąb jaskini. Zaś w środku

lochu, tam gdzie ledwo już docierały promienie słońca,

majaczyły kości. Chwila jeszcze minęła, nim oczy Jeżona

przywykły do półmroku.

   Obok starego ludzkiego szkieletu leżała czaszka,

człowiecza niechybnie, lecz o dziwnym kształcie.

 

- Hej! - Jeżon przywołał karczmarza. - Zdrożyliśmy się.

Chętnie bym się obmył. A potem zakosztował dziewek.

   - Ooo - oberżysta uśmiechnął się szeroko. - Tego ci,

panie, u nas dostatek. Zaraz nastawię wrzątek i przyślę ci

jedną...

   - Wiesz co - zamyślił się Jeżon. - Od dawna jesteśmy w

drodze. Przyślij mi dwie.

   - Natychmiast, panie - karczmarz spojrzał pytająco na

Kocieja. Rycerz kiwnął palcem, a gdy oberżysta zbliżył się,

powiedział:

   - Mój towarzysz lubi rude dziewki. Ale zmęczy ci je tak,

że przez trzy dni nie spojrzą na chłopa.

   - To przyślę czarne.

   - On lubi i czarne.

   - Mam białowłose.

   - Za tymi wprost przepada.

   - To źle, moje dziewczyny muszą być wypoczęte - karczmarz

zamyślił się. - Jak rozumiem, twój druh, łaskawy panie, lubi

dziewki chude, ale nie gardzi grubymi, przepada za młódkami,

ale dojrzałym niewiastom nie odmówi, uznaje piersiaste, lecz

płaskich też mu szkoda.

   - Zgadłeś - Kociej wyszczerzył zęby w uśmiechu. - I

wszystkie jednakowo maltretuje.

 

Kociej ciężko wsparł się o ścianę i spod półprzymkniętych

powiek obserwował ludzi w oberży. Ciepło, zapach piwa, smak

wina, wszystko to rozgrzewało i usypiało. Wędrowali do

Skardii trzy tygodnie, a za mapę służył im wygrzebany w

zakamarkach kęczordzkiej biblioteki, kruszący się w rękach

strzępek skóry. Ta względnie bezpieczna, choć niewątpliwie

mokra droga przez bagna trwała osiemnaście dni. Potem

natrafili na trzy osady, wszystkie opuszczone. Dalej jechali

zamieszkałymi już ziemiami. Nie gadali z nikim, zmierzali

wprost ku stolicy Skardii - Kartoszy. Znaleźli tu

przyzwoity, choć drogi nocleg. A ponieważ na poszukiwanie

Ziarna Czasu zamierzali wyruszyć dopiero jutro, wieczór

dzisiejszy zostawili sobie na odpoczynek i przyjemności.

   - Twój druh, panie, jest już zajęty - oberżysta znów

stanął koło Kocieja. - Czy ty również...

   Nagle drzwi karczmy otworzyły się. Do środka weszło

pięciu rosłych mężczyzn. Ubrani w grube, skórzane kurtki,

uzbrojeni w pałki i małe, okrągłe tarcze, już na pierwszy

rzut oka wyglądali groźnie. Ruch w gospodzie zamarł w jednej

chwili, stuknęły odstawiane na stoły kubki, umilkł gwar

rozmów, śmiechy.

   Dowódca grodowych rozejrzał się po sali, jego wzrok

zatrzymał się na Kocieju.

   - Tam!

   Wędrowiec poderwał się z ławy.

   - Jeżon!

   Błysnął w ogniu kaganka wyciągnięty jednym ruchem miecz.

Lecz grodowy zachował spokój. Powoli podszedł do rycerza.

   - Poczekaj, panie - powiedział szeptem. - Mamy cię

jedynie doprowadzić do Wielkiej Świątyni. To rozkaz

Wielebnego Orszy.

   Za ścianą rozległ się krzyk. Trzask pękającego drewna,

tupot, łomotnięcie, jakby ktoś prasnął o ziemię workiem z

piaskiem. Kociej drgnął.

   - Panie, nic złego nie mogło się stać twojemu druhowi.

Pozwól z nami i nie stawiaj oporu, a nie spotka cię żadna

krzywda.

   Kociej zmierzył ich wzrokiem. Nawet jeśli uda mu się

przedrzeć przez strażników, co zrobi potem? Zresztą,

zaprowadzić go mają do kogoś ważnego. O to przecież chodziło

od początku. Powoli wsunął miecz do pochwy i odstąpił od

ściany.

   Czarnobrody mężczyzna obserwował oddział grodowych,

odprowadząjący Kocieja i Jeżona. Potem, szybkim krokiem,

ruszył ku stajniom.

 

W pałacu Orszona panował półmrok. Dziesiątki oliwnych lampek

rozpędzało wpełzającą przez wąskie okno ciemność wieczoru,

oświetlając komnatę i przepiękne malowidła pokrywające

ściany. Tam potężni wojownicy krzyżowali swe miecze,

zwycięscy wodzowie stąpali po ciałach pokonanych wrogów,

ścigane przez myśliwców jelenie mknęły między drzewami.

Nawet teraz, o zmierzchu, a może właśnie dzięki niemu,

ścienne malowidła nabierały życia, wydawały się wiernym

obrazem rzeczywistości.

   Szli obok siebie - Jeżon, wysoki, barczysty, z długim

mieczem u pasa, w kaftanie utkanym w barwy Pani. Jego dłonie

pokrywały uroczne tatuaże, naszyjnik z niedźwiedzich zębów

zdobił pierś. Obok Kociej, niższy nieco od druha, pozornie

wątlejszy, lecz nie ustępujący mu siłą. Jednoręki, prawa

rękawica ukrywała dłoń nie ludzką, a stalową. Rycerz nosił

miecz u prawego boku. Stateczniejszy od druha i bardziej

wygadany, przejmował przewodnictwo, gdy słowem trzeba było

obracać, a nie orężem. Znał się na ziołach, potrafił tropić

zwierzęta i potwory, czytać z chmur.

   Stanęli naprzeciw władcy. Orszon patrzył na nich nie

drgnąwszy nawet. Tylko błysk oczu spostrzegli w spowijającym

tron półmroku.

   - Kto wy? - spytał wreszcie. Kociej wybałuszył na niego

oczy, Jeżon z trudem powstrzymał się, by nie parsknąć

śmiechem. Starzec mówił cienkim głosem rzezańca.

   - Jestem Kociej Maszczyn, herbu Prawiec.

   - Jeżon Niegoda, herbu Głygacz.

   - Nie pochodzicie z Łosudy ani z Ruczajnych Borów -

bardziej stwierdził niż spytał kapłan.

   - Rzekłeś, panie - Kociej wziął głęboki oddech. -

Jesteśmy kronikarzami. Wędrujemy po świecie na rozkaz

władców Kęczorgi... - zawiesił głos, pytająco spojrzał na

kapłana.

   - Czytałem o Kęczordze w starych księgach. Jak się tu

dostaliście?

   - Przeszliśmy przez bagna, zwane w Olszy Południowymi.

   - Szliście przez Wielkie Bagniska? - starzec z

niedowierzaniem pokręcił głową. - Musicie więc władać magią.

   - Nie jest nam obca. Tak jak i robota mieczem.

   - I spotkaliście pewnie niejednego przeciwnika godnego

waszej magii i miecza.

   - Ciała wszystkich pochłonęła woda.

   - A więc i wodne stwory potraficie zabijać? - kapłan

zamyślił się.

   - Rzecz jasna, panie. Potrafimy zwalczać utopce i

topieluchy, bogunki i mamuny, poświętniki i połamańce...

   - A siąpce?

   - Nie spotkaliśmy żadnego na naszej drodze - powiedział

Kociej po chwili zastanowienia. Powoli zaczynał domyślać się

w czym rzecz. - Ale mamy Biały Ogień. Więc i siąpcowi byśmy

podołali.

   - Dostrzeżono was przy Skale Przodków. Czego tam

szukaliście?

   - Wszystkiego, panie, jesteśmy kronikarzami...

   - A coście znaleźli? - następował kapłan, nie zrażony

odpowiedzią rycerza.

   - Groby. Dziwne groby.

   - Czemu dziwne?

   - Bo ciała tam chowano bez głów, a głowy bez ciał.

Wymoczone w specjalnych wywarach kości zmarłych przed

setkami lat i czaszki, co ze skóry niedawno zostały obrane.

Dziwne czaszki - ludzkie, choć o nieludzkim kształcie.

   Zapadła cisza. Rycerze słyszeli spokojny oddech Orszona,

skwierczenie płonącego w kagankach tłuszczu, bicie własnych

serc. Czego od nich chce ten starzec o głosie dziecka?

Przywiedziono ich tu bocznymi uliczkami tak, by jak najmniej

ludzi zwróciło uwagę na konwój. Bez chwili zwłoki

poprowadzono ich przez dziedziniec zamkowy do wieży. Przed

jej drzwiami zmienili się strażnicy - grodowych zastąpili

uzbrojeni w miecze niewolnicy kapłana. Sześćset czterdzieści

dwa stopnie - Kociej policzył to dokładnie - prowadziły do

tej sali. Orszon już czekał. Tak, jakby przybycia

Przewodników spodziewał się od dawna. Czyżby to on miał

Ziarno Czasu?

   - Zbliżcie się - powiedział Orszon.

   Twarz starca wyłoniła się z półmroku: długa broda, ostry

nos, przenikliwe oczy. To władca, władca posługujący się

magią, choć może nie znający wielu jej sekretów. Prosty

miedziany wisior zdobił jego szyję, skórzane branzolety

opasywały nadgarstki.

   - Oszukaliście mnie, rycerze - powiedział powoli. - Ale ja

nie mam wam tego za złe. Przybyliście tu nie po to, by

zapełniać stronice ksiąg równym pismem. Nie do tego wasze

dłonie stworzone, by ściskać gęsie pióro, nie do tego oczy,

by gasnąć latami, wpatrzone w pergamin. Czuję, że

sprawiedliwej rzeczy macie dokonać i, choć jej nie znam,

zaufam wam, rycerze. Baczcie jednak, byście nie złamali mej

ufności - katów trzymam zdolnych i kochających swą robotę.

Odkryję wam część prawdy, wy za to powiecie mi część swojej.

   Przewodnicy spojrzeli po sobie. Szybko, szybko toczyły

się wydarzenia. Więc rację miała Mądra Pani, że coś dziwnego

dzieje się w Skardii i związek to może mieć z Ziarnem.

   - Łamiąc nasze obyczaje weszliście do grobowca przodków.

Tam leżą kości praojców klanu Torczyków, każdy ród ma taki

grobowiec. Nikt nie wchodzi do jaskiń, a i kapłani oglądają

kości z daleka jeno, zza drewnianych żerdzi. Panował przed

wiekami w Skardii zwyczaj, że głowy niemowląt ściskano

drewnianymi łupkami. To dlatego czaszki wyglądają tak

dziwnie. Lecz obyczaj ten zarzucono wiele pokoleń temu. W

grobowcach winny leżeć czaszki przodków. Leżą zaś nowe,

ukształtowane na dawną modłę tak, by nikt stojący za

drewnianą przesłoną nie spostrzegł różnicy. Ktoś od pół roku

hańbi grobowce, zabierając dawne czaszki i podrzucając nowe.

Skąd u niego te czaszki, po co to robi, no i wreszcie kim

jest. Tego nie wiem, lecz muszę się dowiedzieć.

   Oto mój kłopot. Podzieliłem się nim z wami, choć dotąd

niewielu na tej ziemi, prócz mnie i złodzieja, miało o całej

sprawie pojęcie. Może być tak, jak mówicie - przejechaliście

przez bagna. Wiele rzeczy to potwierdza - mowa, do naszej

podobna, acz odmienna, i stroje dziwne, i konie wspaniałe.

Lecz może to wy jesteście świętokradcami, rycerze?

   Orszon zawiesił głos. Czekał.

   Kociej milczał. Układał w głowie słowa starca, zbierał

je, tasował. Wreszcie przemówił.

   - Powiemy ci prawdę, wielebny. Poznasz ją, boś władcą tej

krainy, bo zbliża się czas przeznaczenia, gdy Klepsydra

Czasu znów się napełni i ludzie poznać powinni nowinę.

Opowiem ci więc wszystko.

   Mówił długo. O świecie, co przed dziesiątkami pokoleń inny

się jawił niż teraz. O wielkich miastach, warownych zamkach,

traktach pełnych kupców, wojennych pochodach, o wiedzy,

którą zdobyli mędrcy. Podzielony na krainy, rządzony przez

królów i władyków, przez klany i zakony, stanowił ten świat

jedność. Statki wiozły towary, karawany wozów pełzły po

wszystkich gościńcach. Bagna, skaliste zapadliny, ogniste

góry nie dzieliły krain. Mniej demonów, mniej duchów, mniej

lęgnącego się z ciemności zła znał świat.

   Każda ziemia ma swoje Ziarno. W nim skupia się moc tej

krainy, ono pamięta wszystko, co się zdarzyło, ono wyznacza

różnice między ludzkimi obyczajami. Przed wiekami wszystkie

Ziarna wspólnie przesypywały się w Klepsydrze Czasu stojącej

na szczycie Góry Znaków.

   Lecz coraz gorzej działo się na świecie. Coraz mniej

spokojnych lat było, gdy rolnik mógł bezpiecznie zbierać

plony, za to coraz więcej wojen i mordów. Ludzie powstali

przeciw sobie i bogom, nastała wojna, jedna i powszechna.

Zagniewali się bogowie. Przeklęli ludzi. Poruszyła się

ziemia, góry zapadać się zaczęły i wznosić, oceany zalały

nadmorskie wioski, topiel bagnisk pochłonęła dziesiątki

miast. Pękła święta Klepsydra Czasu, a zesłany przez bogów

wiatr rozpędził Ziarna po świecie. Każde wróciło do swojej

krainy. Pomiędzy ziemiami pojawiły się bagniska, gdzie lęgną

się potwory, podniosły się góry i wyrżnęły bezdenne kaniony,

z których wypełza zło. Lecz bogowie ulitowali się nad ludźmi

i zesłali na ziemię swych pomocników, naznaczyli wybranych,

ustanowili święte miejsca. Mądra Pani włada Kęczorgą, jej

pałac stoi u stóp Góry Znaków. To stamtąd wyruszają na świat

Przewodnicy. Oni znów mają zebrać Ziarna w jedno miejsce, a

gdy to się stanie, połączą się okruchy Klepsydry i jeden

czas popłynie dla wszystkich ziem.

   - Jesteśmy Przewodnikami - mówił dalej Kociej. -

Otrzymaliśmy od Pani mapy. Powiedziała, że ktoś tu, w

Skardii, zdobył Ziarno i używa go, pojąwszy, że niezwykłym

ono jest kamieniem. Jesteśmy przekonani, że czaszki kradnie

ten sam człowiek, który posiadł Ziarno.

 

W prawej nawie świątyni zgromadzono wota. Żelazne siekierki

i posążki, miecze, tarcze i buńczuki, kły niedźwiedzi,

pazury strzyg, napięte na drewniane ramy skóry południc i

krwiaków, wypatroszone głowy kaprawców, świeckich i innych

stworów. Kapłan objaśnił, że wśród tych wot znajduje się też

skóra rozszarpiela, ale że rozszarpiele są niewidzialne, to

i dojrzeć go nie sposób.

   - To stara skóra, przed dwustu laty ubił tego

rozszarpiela Kłębotok Grembion. Grembiony to znaczny ród. A

gdy kiedyś próbowali do Skardii wejść przez bagna kupcy z

południa, to właśnie Grembion Podgardle znalazł ostatniego z

nich. Wlókł się ten kupczyna chory, z jednym pustym wozem.

Sczezł w Błyszczynie, rodowej siedzibie Grembionów. A to -

kapłan wskazał duży dzban; Kociej uważnie przyjrzał się

czarnemu naczyniu z wymalowanymi na nim czerwonymi

postaciami wojowników - dar Grembiona dla świątyni. A

siąpiec niezwykły jest, duży i silny.

   - Gębę ludzką ma? - spytał Kociej.

   - Tak mówią ci, co go widzieli.

   - To źle - mruknął Jeżon. - Znaczy się, rozumny...

   - Sami też byście go utłukli, już nawet Torczykowie dwie

wsie przygotowali, żeby się w pustych chatach pochować, ale

wielu mężczyzn by im padło. Ze trzy dziesiątki. Zabijcie

siąpca - odkupicie tym swą wobec Torczyków winę i

przekonacie mnie o prawości waszych słów.

 

Na dworze szalała ulewa. Wielkie krople deszczu tłukły o

ziemię, drzewa i dachy domów. Żłobiły bruzdy w zaoranych

polach, wyrywały liście, łamały gałęzie. Deszcz siekł

nieustannie, mokrym młotem miażdżąc wschodzące zboże,

zwierzęta, co wątlejsze domowe zabudowania.

   Ściana deszczu urywała się raptownie, jakby odkrojona

jednym cięciem olbrzymiego noża. Szary mur ciągnął się na

lewo i prawo, po linię horyzontu. Słońce świeciło jasnym

blaskiem.

   Naprzeciw ściany, może dwadzieścia kroków od niej, czekał

mały orszak rycerzy. Dwóch konnych - Kociej i Jeżon, a prócz

nich ośmiu piechurów. Tarcze wszystkich pokrywała żółta

farba, na żółto mieli pomalowane hełmy, koniom wpleciono w

grzywy słoneczne wstążki. Kociej i Jeżon siedzieli w

siodłach nieruchomo. Milczeli, bo każdy wysiłek przed takim

spotkaniem jest zbędny. A w deszcz wjechać mu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin