04 - Pod szczęśliwą gwiazdą.docx

(247 KB) Pobierz

Pod szczęśliwą gwiazdą

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wczesna jesień, 1600 rok

- Jeszcze raz, panie, prosimy, zaśpiewaj to raz jeszcze!  Martin Chancellor, korsarz, kupiec i poeta, miło spędzał czas w karczmie Pod Bykiem w Deptfordzie, nieopodal domu, w którym w tajemniczych okolicznościach zmarł Christopher Marlowe. Martin od wielu dni się nie golił i miał na sobie zniszczony strój prostego marynarza. Jedyną należącą do niego rzeczą, która przedstawiała jakąkolwiek wartość, była lutnia. Grał na niej, by zabawić biesiadników licznie zgromadzonych w obskurnej salce.

Martin rozparł się wygodnie w fotelu. W jednej dłoni trzymał kufel piwa, drugą energicznie machał, dziękując publiczności za uznanie. Gdy w końcu zapadła cisza, oznajmił:

- Dostojni panowie, dbam o to, by się nie powtarzać, dlatego za chwilę, kiedy zwilżę gardło, usłyszycie inną pieśń.  Tym razem zaśpiewam własną kompozycję.  Słuchacze byli zachwyceni, że określił ich mianem „dostojnych panów”, gdyż nie zasługiwali na tę godność. Posłusznie zamilkli, skuszeni perspektywą dalszych atrakcji.  Tymczasem Martin skupił uwagę na trunku oraz na obserwacji twarzy w tłumie. W drodze do karczmy miał nieprzy-5 jemne wrażenie, że ktoś go śledzi, lecz gdy odwracał głowę, nie widział niczego podejrzanego.

Wysączył trunek i sięgnął po lutnię, gotowy do występu.  Miał donośny baryton, którym ożywił niejedną nudną chwilę na rozmaitych statkach i okrętach.

- Jak zapowiedziałem, dostojni panowie - przemówił - teraz zaśpiewam własną pieśń, dedykowaną damie mego serca.

Bez dalszej zwłoki przystąpił do wykonywania utworu.

„Gdy oczy mej pani wielbią pieśni nuty,

Ni słowa w nich nie ma o innych walorach,

Dlatego gorliwie ja czczę atrybuty,

Co w łoża skrytości okazać jest skora...”

Zebrani ryknęli śmiechem. Tłukli kuflami o stoły, wznosili donośne okrzyki aprobaty i dalszy ciąg piosenki znikł w ogólnej wrzawie. Goście, którzy zajmowali najodleglejsze miejsca, nie kryli niezadowolenia i na próżno skarżyli się głośno, że nic nie słyszą, bo inni słuchacze zagłuszają pozostałe zwrotki. Namawiany do bisu Martin odmówił z uśmiechem.

- Za późno - oznajmił i wstał. - Jestem zbyt zmęczony.  Pora do łoża. - Wymownie mrugnął okiem do publiczności, zarzucił lutnię na ramię i dyskretnie się upewnił, że jego niewielki sztylet jest na swoim miejscu na wypadek problemów w drodze do domu. Przed wyjściem rzucił na ladę garść monet, aby karczmarz ugościł kilka osób stojących najbliżej. Ten wielkopański gest wywołał następną falę entuzjazmu.  Przed karczmą odetchnął głęboko i ruszył ku najbliższym schodkom nad brzeg Tamizy, gdzie mimo późnej 6 godziny powinna czekać łódź, która przewiozłaby go do tymczasowego lokum, domku przy jednej z uliczek londyńskiego City.

Nim dotarł na nabrzeże, usłyszał za plecami pospieszne kroki. Odwrócił się znienacka i ujrzał potężnie zbudowanego mężczyznę, który podążał ku niemu ze wzniesionym nożem. Napastnik popełnił błąd: atak z góry zapewne doskonale sprawdziłby się w wypadku większości ofiar rzezimieszka, lecz Martin miał wprawę w nieczystej walce.  Z miejsca sięgnął po sztylet, ale nie pchnął mężczyzny, tylko z całej siły wymierzył mu cios ciężką rękojeścią w twarz.  Trafił bandytę w nos: strumień krwi momentalnie popłynął na ziemię, a zamroczony łotr chwiejnie zrobił krok do tyłu i upuścił nóż. Martin chwycił lewą rękę napastnika, wykręcił mu ją za plecami, obrócił sztylet i przytknął ostrze do szyi mężczyzny.

- A teraz mów, dlaczego nie miałbym od razu poderżnąć ci gardła - syknął.

- Panie, chciałem odebrać ci sakiewkę, nie życie - wykrztusił złodziej.

- Ciekawe, czemu ci nie wierzę - mruknął Martin. - Zapłacono ci, żebyś mnie zabił? Mów, nim z tobą skończę.  Jeszcze masz szansę przeżyć.

- Daj słowo, panie - stęknął bandyta.

- Masz moje słowo. Gadaj, bo zmienię zdanie.

- Powiem prawdę, panie. Nie wiem, kim był ten mężczyzna.  Niski, kosztownie odziany, dał mi kilka monet, bym cię zabił i upozorował rabunek. Bóg mi świadkiem, że nie kłamię.

Być może mówił prawdę, lecz równie dobrze mógł łgać.  Martin nie chciał zabijać tego niezdarnego durnia, chociaż przysłużyłby się społeczeństwu, usuwając takiego łotra.

7

Postanowił okazać mu łaskę, ale uznał, iż warto dać łajdakowi nauczkę i przed wypuszczeniem na wolność dobrze go wypytać.

- I to wszystko? Ktoś nieznajomy pokazuje mnie z oddali, a ty za parę monet oraz zawartość mojej chudej sakiewki chcesz mnie pozbawić życia? Zaprzedałeś się za psie pieniądze.  - Tak, panie, to prawda, ale jestem biednym człowiekiem.

Czy teraz mnie puścisz?

- Tylko pod warunkiem, że przekażesz mi monety przyjęte od nieznajomego mocodawcy - Sam powiedziałeś, panie, że to niewiele...  - Nie drażnij mnie. - Martin zacisnął dłoń na ręce pojmanego.  - Oddaj pieniądze. I tak masz szczęście, że nie zawołałem straży.

Była to pusta groźba, bo z rozmaitych powodów Martin nie miał ochoty wtajemniczać straży miejskiej w swoje sprawy.  Opryszek jednak nie musiał tego wiedzieć.

- Dobrze, skoro to ma mnie ocalić.

Martin nieznacznie poluzował uścisk, aby napastnik wydobył bilon z sakiewki i przekazał go niedoszłej ofierze.  Bandyta jęknął cicho z rozpaczy.

- A teraz powiedz, jak się nazywasz i gdzie można cię znaleźć - ciągnął Martin i ponownie zacisnął dłonie na ręce pojmanego.

- Pod Bykiem, tam mnie znają. Zwę się Wattie Harrison, jeśli chcesz wiedzieć, panie.

- Właściwie wcale nie chcę, ale w życiu bywa różnie i pewnego dnia możesz mi się przydać. Jeszcze słowo przestrogi, zanim cię wypuszczę. Spróbuj powtórzyć tę sztuczkę albo jakąkolwiek inną, a drugi raz nie ujdziesz z życiem.  - Tak, tak, panie.

8

- I zostaw nóż - rozkazał Martin, kiedy Wattie schylił się po broń. - Nie chcę zostać zaatakowany po tym, jak okazałem ci litość. Mimo wszystko wolę nie odbierać ci życia.  - Na szatana i wszystkie diabły, twardy z ciebie człowiek, panie - rzekł z podziwem opryszek.

- Mniejsza z tym. Znikaj, a jeśli ten, kto cię wynajął, będzie miał pretensje, opowiedz mu wszystko ze szczegółami.  Wattie odsunął z czoła kosmyk włosów.

- Dobrze, panie, tak uczynię - mruknął i ruszył biegiem ścieżką w głąb lądu.

Martin pochylił się i podniósł broń. Obejrzał ją uważnie, a na jego ustach wykwitł chytry uśmiech.

- Czy dowiodłem swojej głupoty, kiedy wypuściłem tego łotra? - zapytał sam siebie. - Nie cierpię niepotrzebnie zabijać, nawet jeśli później żałuję swej pobłażliwości - dodał.  Nie przestawał o tym rozmyślać przez całą drogę łodzią do domu przy Forge Street. Wszedł tylnymi drzwiami.  W kuchni zastał Rafe’a, swojego porucznika i najlepszego przyjaciela, z którym popłynął w niejeden rejs.  - Panie, jesteś wcześniej, niż się spodziewałem.

Martin ostrożnie odłożył lutnię na zniszczony stołek.  - Zbrzydło mi towarzystwo prostaków - odparł. - Pewnie się starzeję. Mam ochotę iść spać, a przecież noc dopiero się zaczęła.

- Jeszcze nie pora na odpoczynek, panie. Dwie godziny temu pewny siebie urzędnik albo prawnik przybył rozmawiać z tobą, jeśli jesteś tym Martinem Chancellorem, którego szuka. Kazałem mu przyjść jutro o cywilizowanej porze, ale odparł, że nie może wracać, póki nie zamieni z tobą słowa, sprawa jest bowiem pilna. Nie zdradził mi jednak jej szczegółów, więc poleciłem mu zaczekać na twój powrót.  Martin ziewnął szeroko.

9

- Chyba powinienem się z nim zatem spotkać, choćby po to, by sprawdzić, kto, u licha, mnie szuka i po co. Mam nadzieję, że nic mu o mnie nie mówiłeś. Czy myśli, że to mój jedyny dom? I że posługuję się tylko jednym nazwiskiem?  Rafe przyłożył palec do nosa.

- Nie jestem głupi, panie. On wziął mnie za durnia, bo taka była moja wola. Pytał o ciebie, więc opowiedziałem mu kilka bzdur o twojej rzekomej pracy w dokach i dodałem, że poszedłeś do karczmy Pod Bykiem w Deptfordzie, by wypić coś mocniejszego po ciężkim dniu.

- Doskonale. Może to przyjaciel, a może wróg. Tak czy owak, im mniej wie, tym lepiej dla mnie.

- Tak właśnie uznałem, panie. Czy mogę już iść spać?  - Jak najbardziej, pod warunkiem, że przestaniesz tytułować mnie panem. Dla ciebie, Rafe, jestem Martinem, raz na zawsze.

Rafe zaśmiał się cicho.

- Wiesz, Martinie, mam dziwne przeczucie, iż żeglujemy ku wodom, na których nie obowiązują nasze stare, sprawdzone zasady.

- Dobry Boże, obyś się mylił.

Teraz musiał sprawdzić, kto, u licha, tak marzył o spotkaniu z nim, że czekał cierpliwie przez kilka godzin.  Salon był mały, ale czysty, wyposażony w najniezbędniejsze i niedrogie meble. Jedyny wyjątek stanowił imponujący zegar na półce nad skromnym kominkiem. W fotelu przed nim siedział elegancko ubrany młody mężczyzna.  Czytał książkę, którą niewątpliwie przyniósł ze sobą. Na widok Martina odłożył lekturę na stolik. Tuż obok nogi gościa na podłodze stał skórzany sakwojaż.

Nieznajomy wstał i uważnie przyjrzał się Martinowi: podartej odzieży, zarośniętej twarzy, nieuczesanym, czarnym 10 włosom i niebieskim, intensywnie błyszczącym oczom, odcinającym się od spalonej słońcem skóry. Mimowolnie uśmiechnął się, ale zachował milczenie. Dopiero Martin przerwał ciszę pytaniem:

- Kim jesteś, panie? Jakie sprawy cię tu sprowadzają, skoro byłeś gotów tak długo czekać na mój powrót do domu?  Młodzieniec podniósł walizkę.

- Nazywam się Thomas Webster. Mam nadzieję, że rozmawiam z Martinem Chancellorem.

- A jeśli tak, to co?

- Jeśli tak, to wierzę, panie, że potrafisz to udowodnić.  - Dlaczego mnie szukałeś? Jeżeli faktycznie jestem Martinem Chancellorem, rzecz jasna.

- Moim mocodawcą jest wicehrabia Bretford, ojciec Martina Chancellora. Pragnie jak najszybciej porozmawiać z synem.  - Och, doprawdy! To budzi moje zdumienie. Po czternastu latach rozstania trudno mi zrozumieć, skąd ten pośpiech. - Zaśmiał się z goryczą. - Na plecach noszę ślady chłosty, którą ojciec sprawił mi dwa dni przed wyjazdem, a na ramieniu mam piętno, którym naznacza się złodziei i gwałcicieli. Czy to wystarczy, panie, tobie i jego lordowskiej mości, by uzyskać pewność, iż jestem Martinem Chancellorem? Czy powinienem zedrzeć z grzbietu koszulę? A może wrócisz do chlebodawcy z informacją, że nie życzę sobie go oglądać ani teraz, ani w przyszłości?  Co ty na to, panie?

- Twój ojciec jest stary, samotny i wkrótce umrze. Pragnie cię widzieć, panie, a sprawa jest niecierpiąca zwłoki.  - Mimo to nie możesz mi o niej opowiedzieć?  - Nie, jego lordowska mość zamierza porozmawiać z tobą osobiście.

11

- Wspomniałeś, że doskwiera mu samotność. Ma przecież mojego brata, Johna. Czy to mu nie wystarcza?  - Jego lordowska mość nie zdradził mi powodów decyzji, lecz apeluję do twojej litości, panie. Błagam, wysłuchaj jego prośby.

- Gdy z nim mieszkałem, nie okazywał mi uczuć, czemu więc miałbym teraz nagle okazać mu szczególne względy?  - Nic nie wiem o sprawach z przeszłości. Przemyśl swą decyzję. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, którzy zasługują na litość, zarówno Boga, jak i innych ludzi: ja, ty oraz jego lordowska mość.

Martin odwrócił się plecami do gościa i wbił spojrzenie w ogień, jakby w płomieniach potrafił dojrzeć przyszłość.  Nie wzruszały go apele o litość, a w kwestii Boga podzielał zdanie sir Waltera Raleigh i nie wierzył. Gdyby mimo niedorzecznej pory ustąpił i wyraził zgodę na wizytę w Bretford House, uczyniłby to z ciekawości - po to, by się dowiedzieć, dlaczego ojciec nagle zapragnął go ujrzeć.

- Dobrze - powiedział niespodziewanie. - Pojadę z tobą, panie, lecz wezmę ze sobą przyjaciela, Rafe’a Dudgeona.  - Och, jestem pewien, że jego lordowska mość nie będzie miał nic przeciwko temu. Nie potrafię znaleźć słów, by wyrazić, jak bardzo cieszy mnie twoja decyzja, panie.  - Nie szukaj ich zatem. To nie twoja sprawa, panie, a ja jeszcze nie wiem, czy słusznie czynię. Jadę sprawdzić w czym rzecz i nie powodują mną żadne inne względy. Zechciej usiąść na chwilę, muszę porozmawiać z Rafe’em i przygotować się do drogi. Czy podczas oczekiwania podano ci coś do jedzenia?

- Tylko przekąskę. Teraz z przyjemnością wypiłbym kufel piwa.

- Lada chwila go otrzymasz, panie.

12

Martin wyszedł. Przeczucie mówiło mu, że nie wrócą na noc na Forge Street, więc po zaniesieniu trunku Websterowi spakował zmianę bielizny do małego sakwojażu. Rafe poszedł za jego przykładem. Wyruszali do leżącego przy słynnej ulicy Strand Bretford House, imponującego pałacu, który w niczym nie przypominał zajmowanego przez nich domku.

Mimo późnej pory pałacowa służba wciąż była na nogach. Bez wątpienia służącym polecono bezzwłocznie przyprowadzić Martina przed oblicze jego lordowskiej mości. Uczynili to, lecz wcześniej uważnie obejrzeli ubiór gości. Kamerdyner powiedział potem reszcie służby:

„Trudno było określić, który z nich był panem, a który podwładnym”.

Mimo sprzeciwu Martina Rafea zaprowadzono do kuchni, gdzie ugoszczono go winem i kolacją. Jeden ze służących udał się z Websterem i Martinem po głównych schodach na górę, do sypialni. Jego lordowska mość siedział na wielkim łożu, oparty o stertę poduszek. Na zielono-złotych zasłonach widniały heraldyczne oznaki dostojeństwa, wicehrabiowskie korony. Martin z trudem rozpoznał ojca. Zapamiętał go jako potężnego mężczyznę o imponującej prezencji, rumianego na twarzy, zdrowego i krzepkiego, o głosie, który, jak powiadali jego zwolennicy, słychać było na drugim końcu hrabstwa. Teraz był skurczony i przywiędły, miał twarz równie poszarzałą jak włosy, a palcami nerwowo skubał pościel.

Martin nie ukłonił się ani w żaden inny sposób nie okazał synowskiego szacunku. Stał nieruchomo i czekał, aż ojciec pierwszy przerwie milczenie.

- Martin? - spytał w końcu lord, jakby ogarnęły go wątpliwości.

13

- Niestety, tak, wasza lordowska mość. - Nie zamierzał nazywać tego człowieka ojcem.

- Moi wysłannicy szukają cię od pół roku. Zacząłem podejrzewać, że Martin Chancellor zniknął z tego świata.

- Doprawdy? - Martin nie miał ochoty wdawać się w pogawędkę.  Ani myślał wyjaśniać, że przestał być Martinem Chancellorem, gdy opuścił dom rodzinny.

- Tak. Sprawa, którą pragnę z tobą przedyskutować, stała się wyjątkowo paląca. - Mężczyzna na łożu umilkł, jakby mówienie go zmęczyło.

Martin nie przerywał ciszy. Zdumiał się, że ponownie ogarnia go wściekłość. Przed laty, gdy uciekł z domu, nienawiść do ojca nie pozwalała mu spać, jeść ani pracować, ale stopniowo, z biegiem czasu, odzyskiwał spokój. Zbudował swoje życie od podstaw i nie miało ono nic wspólnego z tym, które wiódł przed pamiętnym wieczorem.  Ojciec z trudem przemówił ponownie.

- Posłałem po ciebie jedynie z konieczności. Niespełna pół roku temu twój brat John zmarł na syfilis. Tylko ja i mój lekarz wiedzieliśmy, że zapadł na tę chorobę.  Śmierć Johna sprawiła, że zostałeś jedynym spadkobiercą posiadłości Chancellorów. Jeśli ich nie przejmiesz, przejdą na własność Korony. Kilka miesięcy przed śmiercią Johna postanowiliśmy wraz z lordem Cliftonem, że powinien poślubić lady Kate Wyville, damę pozostającą pod kuratelą jego lordowskiej mości. Lady Kate jest córką jego zmarłej siostry i dziedziczką posiadłości oraz fortuny nieżyjącego lorda Wyville’a. John zachorował niedługo potem i ślub przełożono. Po śmierci Johna spytałem lorda Cliftona, czy wyrazi zgodę, aby mój drugi syn, Martin, w przyszłości nowy baron Hadleigh, zastąpił Johna i został mężem lady Kate - pod warunkiem, że 14 go odnajdziemy, rzecz jasna. Lord Clifton, mój wieloletni przyjaciel, zaaprobował pomysł, lecz dał mi pół roku na ustalenie twojego miejsca pobytu i sprowadzenie cię do Londynu. Termin mija za dziesięć dni. Krótko mówiąc, stałeś się moim spadkobiercą i przyszłym mężem jednej z najbogatszych dziedziczek Anglii.

Martin wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak gwałtownie, że zaczął się zataczać, a nie upadł tylko dlatego, że usiadł na ławie pod jednym z okien. Jego ojciec oraz Webster, który obserwował tę scenę z miejsca przy drzwiach, patrzyli na niego z osłupieniem.

W końcu lord Bretford wycedził lodowatym tonem:

- Nie potrafię dojrzeć nic zabawnego w wieściach, które ci przed chwilą przekazałem.

- Doprawdy? - Martin przestał chichotać, wstał i podszedł do stóp łoża. - Na starość zapewne kompletnie postradałeś rozum, skoro nie dostrzegasz śmieszności swych słów.  Pomyśl: twój dobry syn umarł, w związku z czym wszczęto desperackie poszukiwania złego syna, aby ratować fortunę rodziny poprzez wyswatanie go z narzeczoną brata!  Popielate oblicze ojca poszarzało jeszcze bardziej. Martin usłyszał, jak za jego plecami Webster mimowolnie wzdycha z niedowierzaniem.

- Nie zmieniłeś się ani trochę! - oznajmił po chwili lord.  - Dostajesz niewiarygodnie korzystną propozycję, na którą nie zasługujesz, a w odpowiedzi mnie obrażasz?  - Korzystną propozycję? Jestem zadowolony ze swojego życia. Dlaczego miałbym je zmieniać na nowe, zaproponowane przez ciebie z wieloletnim opóźnieniem?

- Zadowolony z życia! A jakże ono wygląda? Od Webstera wiem, że mieszkasz w norze przy zapyziałej uliczce, a przychodzisz do mnie ubrany jak żebrak. Mimo to pod-15 trzymuję propozycję. Przyjmij ją, a ja jestem gotów zapomnieć o przeszłości.

- Ty jesteś gotów zapomnieć o przeszłości! To pięknie, ale ja o niej nigdy nie zapomnę. Nie zostanę tutaj ani chwili dłużej, wychodzę natychmiast. Życzyłbym ci dobrej nocy, ale to ponad moje siły.

Ruszył do drzwi, minął Webstera i wyszedł. Tuż za progiem Webster chwycił go jednak za rękę i powiedział:

- Chcę z tobą porozmawiać, panie.

Martin poczuł, że ogarnia go śmiertelne znużenie.

- Cóż takiego masz mi do powiedzenia?

- Odrzucasz fortunę, bogatą i inteligentną żonę, a także szansę, by ten starzec umarł szczęśliwy. Muszę ci wyznać, że poznałem twe liczne tajemnice. Wiem, że nie potrzebujesz majątku ojca, że nosisz inne nazwisko, czcigodne i cenione.  Poza tym ludzie zatrudnieni przez jego lordowska mość z dnia na dzień stracą podstawę bytu. Nie jestem jednym z nich i moje nazwisko zapewni mi pracę, ale oni nie mają nic. Dlaczego to robisz? By rozkoszować się zemstą? Jego lordowska mość sądzi, że jesteś biednym jak mysz kościelna nieudacznikiem. Nie wyprowadzałem go z błędu. Czy nie widzisz, że najskuteczniej byś się zemścił, gdybyś przyjął jego propozycję? Nie zdradzaj tego, co ukrywasz, drwij z niego i oszukuj go, a jednocześnie ocal tych nieszczęśników, którzy sami nie dadzą sobie rady.

- Znasz prawdę o mnie i trzymasz go w nieświadomości?  - Czemu miałbym mu cokolwiek mówić? To oczywiste, że nie potrafi prawidłowo rozpoznać sytuacji. Wielbił swego rzekomo dobrego syna, a teraz wierzy, że oddaje przysługę tobie, rzekomo złemu synowi. Panie, zrób to dla siebie - wróć i powiedz mu, że zmieniłeś zdanie pod jednym wszakże warunkiem.

16

Martin był zafascynowany. Dotychczas anonimowy człowiek, który przed nim stał, zmieniał kolory niczym to niezwykłe zwierzę zwane kameleonem!

- Jaki to warunek?

- Powiesz, że pragniesz zatrudnić mnie do pomocy w przystosowywaniu się do nowego życia. Przecież jego lordowska mość uważa, że nie nawykłeś do dostojeństwa.  Martin z rozbawieniem zauważył, że jego rozmówca miał czelność zrobić perskie oko.

- Nie podejrzewałem, panie, że taki z ciebie szczwany lis.  - Nie? Jak z pewnością dobrze wiesz, wszyscy jesteśmy szczwanymi lisami, kiedy występujemy we własnym imieniu.

Czy powinien postąpić zgodnie z sugestią Webstera i wziąć ślub z kobietą narzuconą mu przez dwóch starców?  Rafe powtarzał, że pora znaleźć sobie żonę, a w kręgach, z których Martin się wywodził, małżeństwa najczęściej zawierano z rozsądku. Nie wierzył już w miłość, więc równie dobrze mógł się ożenić z obcą kobietą.

Czy ten typek zamierzał go szantażować? Jakby czytając mu w myślach, Webster pochylił się i oznajmił poufnym tonem:

- Nie obawiaj się, że wykorzystam dostępną mi wiedzę do przejęcia kontroli nad twymi poczynaniami. Byłaby to władza oparta na wiedzy, że świetnie ci się powodzi, panie, podczas gdy w mniemaniu wszystkich jesteś niedojdą.  - Racja.

Im dłużej Martin o tym myślał, tym atrakcyjniejsza wydawała mu się propozycja Webstera. Faktycznie, to brzmiało jak pierwszorzędny dowcip. Mógł udawać, że jest prawie żebrakiem, i wmawiać to ojcu, który dożyłby kresu swych dni w przekonaniu, iż oddał synowi bezcenną przysługę.  Od pewnego czasu życie nudziło Martina i z tego powodu 17 zaczął udawać dawnego siebie, Martina Chancellora, biednego marynarza.

- Niech będzie - zadecydował po namyśle. - Zrobię, co sugerujesz, ale jeśli kiedyś uznam, że chcę mu powiedzieć prawdę, nie zawaham się tego uczynić.

- Och, panie, wolny wybór. Jeżeli dama cię nie usatysfakcjonuje, wówczas również ty zdecydujesz.

- Amen - zakończył Martin.

Cofnął się do sypialni, żeby powiedzieć starcowi, iż zmienił zdanie.

- Zgodzę się ponownie zostać twoim synem pod jednym warunkiem - oznajmił. - Pozwolisz Websterowi towarzyszyć mi i pomagać, bym postępował jak na lorda Hadleigh przystało.

Lord Bretford uśmiechnął się z lekka.

- Nareszcie, syn marnotrawny powrócił. - Odetchnął z ulgą. - Oczywiście, możesz wziąć Webstera na służbę. To doskonały pomysł, z pewnością świetnie się sprawdzi jako twoja prawa ręka.

Webster, który wciąż stał z tyłu, z trudem usiłował powstrzymać śmiech. Oblicze Martina nie zdradzało żadnych emocji.

- Przede wszystkim musisz tu zamieszkać - podjął starzec.  - Będziesz gotowy na spotkanie z przyszłą panną młodą, które nastąpi wkrótce po tym, jak poinformuję jej opiekuna o twoim powrocie.

Martin pokręcił przecząco głową. Domyślał się, że ojciec natychmiast spróbuje go sobie podporządkować, i nie zamierzał na to pozwalać.

- Wykluczone - zaprotestował. - Mam własny dom oraz obowiązki, które muszę wypełniać. Będę cię odwiedzał wtedy, gdy nadarzy się stosowna okazja.

18

Kłamał, rzecz jasna. Dom, o którym wspomniał, nie znajdował się przy Forge Street. Zdumiało go, że odkąd przestał uważać, się za syna lorda Bretforda, tak rzadko wypowiadał słowa prawdy. Nic się nie zmieniło, gdy powrócił do rodzinnego domu - a jeśli już, to na gorsze.  Ręce ojca ponowne zaczęły nerwowo szarpać pościel.  - To zły znak, Hadleigh - wymamrotał. - Nie powinieneś zaczynać nowego życia od przeciwstawiania się woli ojca, ale skoro musisz, to trudno. Jestem na to przygotowany, jednakże moja cierpliwość ma granice.

- Podziwiam twą wspaniałomyślność, ojcze. Zastanowię się jeszcze nad tą sprawą. Teraz jednak musisz pozwolić mi odpocząć. Jestem zmęczony, a ty z pewnością potrzebujesz snu jeszcze bardziej niż ja. Z rana przedyskutujemy nurtujące nas kwestie.

Martin celowo użył słowa „przedyskutujemy”. W ten sposób dał ojcu do zrozumienia, że nie będzie ślepo posłuszny jego zachciankom.

- Dobrze - mruknął jego lordowska mość. - Do zobaczenia rano. Panie - zwrócił się do Webstera - zechciej odprowadzić lorda Hadleigh i jego służącego do pokojów, które dla nich przygotowano.

Martin pochylił głowę. Była to pierwsza oznaka uprzejmości okazana dziś ojcu. Nie oznaczało to jednak, że zamierza puścić w niepamięć ostatnie czternaście lat.  - Zgodziłam się, wuju, na narzeczeństwo ze zmarłym lordem Hadleigh, lecz zrobiłam to przez wzgląd na ciebie, a nie z przekonania. Zachowałam się niewłaściwie i nie po chrześcijańsku, ciesząc się, że jego śmierć zwolniła mnie z powinności małżeńskiej. Często ci powtarzałam, że nie chcę wychodzić za mąż. Mimo to bez porozumienia ze mną 19 znalazłeś dla mnie kolejnego narzeczonego i przesądziłeś sprawę mojej przyszłości. Tym razem chodzi o nowego lorda Hadleigh, którego nawet nie miałam okazji poznać, gdyż czternaście lat temu uciekł z domu rodzinnego i od tamtej pory słuch po nim zaginął. Żądam, byś natychmiast odstąpił od swej decyzji, gdyż w żadnym wypadku nie zgodzę się na poślubienie tego mężczyzny.

Lady Kate Wyville rozmawiała ze swoim wujem i prawnym opiekunem lordem Cliftonem, który przed chwilą poinformował ją o decyzji podjętej wspólnie z lordem Bretfordem.  Obaj postanowili, że na miejsce poprzedniego narzeczonego należy wybrać innego, a najodpowiedniejszym kandydatem jest nowy lord Hadleigh. Mimo złości dziewczyna mówiła cicho i spokojnie, w pełni panując nad sobą.

- No już, moje kochane dziecko - powiedział lord Clifton, by ją ugłaskać. - Doskonale wiesz, że musisz wyjść za mąż. Jesteś kobietą i potrzebujesz męża, który cię obroni i zaopiekuje się twoimi ziemiami. Twoje posiadłości sąsiadują z majątkiem Bretforda, tak więc poślubienie jego spadkobiercy to znakomite rozwiązanie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności odnalazł się zaginiony młody dziedzic, który może teraz wywiązać się z powinności ciążących na nim ze względu na urodzenie i przyszły tytuł.

- Wuju, skoro nasza królowa mogła pozostać w stanie wolnym i doskonale radzić sobie u steru państwa, nie widzę powodu, dla którego nie miałabym pójść w jej ślady.  - Moja droga, przecież nie jesteś królową. Poza tym zwróć uwagę, jaki jest kres jej życia. To stara kobieta, bez dzieci, które dałyby jej radość. Wszyscy przyjaciele z lat młodości odeszli na zawsze, także ci, których mogła poślubić. Uroda naszej władczyni przeminęła, a tacy ludzie jak Essex podnoszą 20 głowy i przeciwstawiają się jej, gdyż Elżbiecie brak sił, by stawić im czoło. Mogłaby ukarać Esseksa za jego niekompetencję i rozmaite wybryki, lecz wówczas samotność doskwierałaby jej jeszcze bardziej. Należy ubolewać nad jej losem.  Kate powoli pokręciła głową.

- To wszystko prawda, niemniej nasza królowa miała wybór - oświadczyła. - Ty mi go nie zapewniłeś. Chętnie zgodziłabym się dokonać żywota w samotności, gdybym choć raz mogła uczynić coś tak znaczącego jak pokonanie Wielkiej Armady króla Filipa.

- Teraz tak uważasz, lecz co powiesz lub pomyślisz, kiedy osiągniesz sędziwy wiek? A jeśli wtedy spojrzysz za siebie i powiesz: „Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem teraz, z pewnością postąpiłabym inaczej”. Pamiętaj, wówczas będzie już za późno.

Kate wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju.  - Żadne z nas nie zgadnie, co przyniesie przyszłość, lecz w chwili obecnej chciałabym być sobie panią, tak jak mężczyźni są sobie panami. Nie zgadzam się, by ktoś inny kierował moim życiem i podejmował za mnie decyzje.  Lord Clifton westchnął. Pomyślał, że jego podopieczna wygląda wyjątkowo pięknie i z pewnością mogłaby zapewnić wspaniałe życie jakiemuś szczęśliwcowi. Starzec żałował tylko, że nieprzeciętny intelekt tej młodej osoby powstrzymywał ją przed obraniem takiej ścieżki życiowej, na którą mądrze wstępowała większość kobiet.

- Moja droga - zaczął łagodnie. Tak spokojnie i rozsądnie dobierał słowa, że Kate miała ochotę na niego wrzasnąć.  - Obawiam się, że w tej sprawie nie masz wyboru. Czy ci się to podoba, czy nie, podpisałaś wiążącą i nadal obowiązującą umowę. Lord Hadleigh właśnie poinformował prawników, że uszanuje jej postanowienia i weźmie cię za żonę.

21

- Ale przecież to nie jest ten sam lord Hadleigh, którego byłam gotowa poślubić. To Martin, młodszy syn, nie pierworodny John.

- Umowa przedmałżeńska wspomina wyłącznie o lordzie Hadleigh, a zatem twoje zastrzeżenia nie mają podstaw prawnych.

- Och! - Kate usiadła, sfrustrowana i pełna obaw, że jej z trudem podtrzymywana pewność siebie lada moment legnie w gruzach. - Nie znam go, a na dodatek służba z Bretford House poinformowała naszych służących, że to dzikus i w niczym nie przypomina starszego brata. Dlaczego umowa nie jest jednoznaczna? Czy nie można jej uchylić?  Lord Clifton znał prawdę o przyczynie śmierci Johna Chancellora i w głębi duszy uważał, że lord Bretford chytrze sformułował umowę tak, aby następny spadkobierca mógł przejąć schedę po poprzednim i wziąć za żonę narzeczoną brata.

- To niesłychanie skomplikowana sprawa, moja droga - odparł. - Niestety, umów należy dotrzymywać, jak głosi stara rzymska zasada. Dobrze wyjdziesz na tym małżeństwie.  Po ślubie rozmiary posiadłości Bretforda znacząco się zwiększą. Wtedy jej królewska mość wyniesie zapewne lorda Hadleigh do rangi hrabiego, a ty zostaniesz hrabiną.  Miarka się przepełniła. Oczy Kate zabłysły złowrogo i dziewczyna odwróciła się do wuja tak gwałtownie, że cofnął się zdumiony.

- Wykluczone! - krzyknęła. - Nie mam najmniejszej ochoty być hrabiną i ogromnie pragnę, byś wreszcie przestał zwracać się do mnie „moja droga” za każdym razem, kiedy usiłujesz zmusić mnie do czegoś, czego nie chcę! Jest to szczególnie paskudne, gdyż nie mogę w żaden sposób się sprzeciwić, bo jakiś urzędnik popełnił błąd. Jeśli muszę 22 poddać się tej egzekucji - bo tak traktuję małżeństwo, na które mnie skazano - to uczynię to, lecz nie oczekuj, że spodoba mi się ta perspektywa, a także mój narzeczony. Jeszcze nigdy tak nie żałowałam, że nie jestem mężczyzną.  Nagle zorientowała się, jak niestosowne jest jej zachowanie.  Usiadła i próbowała powstrzymać łzy, które tylko utwierdziłyby wuja w przekonaniu, że każda słaba kobieta potrzebuje mężczyzny gotowego jej bronić.  - No już, moja droga. Jestem pewien, że wszystko dobrze się ułoży. Kiedyś wspomnisz ten dzień i przyznasz, iż słusznie postąpiłaś, kierując się rozsądkiem i poczuciem obowiązku.  Wierz mi, odnajdziesz szczęście w życiu, do którego stworzono wszystkie kobiety. Zapomnij o królowej. Nie należysz do rodziny królewskiej i nie powinnaś brać z niej przykładu. Z pewnością sama się o tym przekonasz, gdy przybędzie ci lat i mądrości.

- I kiedy pogodzę się ze swoi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin