Koniec gry.docx

(112 KB) Pobierz
koniec gry.pdf

Koniec gry

Strona 171 z 101


 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Że też po wszystkich tajnych operacjach w tylu miastach na całym świecie musiał akurat teraz wejść jej w drogę.

Victoria Grayson popatrzyła spod przymrużo­nych powiek na zalany słońcem reprezentacyjny dziedziniec. Nieskazitelnie czystą błękitną wodę w basenie otaczały egzotyczne kwitnące rośliny i jeszcze bardziej egzotyczni goście. Połyskiwały męskie zegarki i łańcuszki, błyszczały posmarowa­ne grubo olejkiem ciała kobiet, lśnił wodospad -sztuczny, ale dobrze podrobiony-który zamykał basen z jednej strony.

Serce zabiło jej mocniej. Spacerowym krokiem podeszła do leżaka, na którym zostawiła swoje pareo, a przy okazji lepiej przyjrzała się wysokiemu, szczupłemu mężczyźnie stojącemu w cieniu palm.

Bishop Tyler, agent amerykańskiej organizacji antynarkotykowej DEA, był ostatnią osobą, którą spodziewała się ujrzeć w charakterze gościa na przyjęciu wydanym przez króla narkotyków.

I ostatnim facetem, którego chciałaby spotkać gdziekolwiek. Cóż, ostatnio szczęście ją opuściło.

Jej myśli biegły w zawrotnym tempie, kiedy wiązała pomarańczowe pareo na biodrze. Może jej nie pozna- Zmieniła nazwisko, zmieniła wygląd, zmieniła kolor włosów.

Taak, trzeba przyznać, że wtedy nie dał się nabrać, pomyślała, i zrobiło jej się niewesoło.

Pochyliła głowę i obserwowała go, smarując dekolt olejkiem i starannie omijając grubą warstwę makijażu na szyi. Rozpoznała tę szczupłą, zgrabną sylwetkę, ostry profil i niebywałe opanowanie. To nie mógł być nikt inny. Wklepała olejek w ramio­na, zła, że drżą jej ręce.

Okey, nie ma powodu do dramatyzowania. Przed dwoma laty również działała pod pewnym szyldem. Nawet jeśli Bishop skojarzy Tory Gray- son, zblazowaną bywalczynię salonów, z awan­turnicą Angel Perez, jej prawdziwa tożsamość i prawdziwa misja pozostaną nie zagrożone.

Najpewniej.

A jednak...

Nie ulega wątpliwości, że obecność Bishopa komplikuje sprawę, która i tak jest już dość skom­plikowana.

Jeżeli Bishop jest gościem Prima, to albo ma coś na sumieniu, albo występuje jako ktoś inny. To pierwsze raczej odpada. Zapamiętała go jako czło­wieka bezkompromisowego, nieustępliwego i sta­łego jak pustynia w jego rodzinnym Nowym Meksyku. Musi więc występować jako agent.

Przecież to jest moja gra i mój ruch, zauważyła Tory.

Po przeciwległej stronie basenu Bishop wsunął się głębiej w cień bujnej roślinności. Pomyślała, że jeśli zachowa się roztropnie i nie wpadnie w pani­kę, może uda się go pozbyć. W posiadłości Prima na Kajmanach pełno było romantycznych miejsc i dróżek, przeznaczonych dla tych gości, którzy w intymnej atmosferze mieliby ochotę zakosz­tować seksu czy narkotyków.

Rzuciła butelkę olejku na leżak i powoli zaczęła iść wzdłuż brzegu basenu.

-  Querida - zwrócił się do niej z wyrzutem miły męski głos z latynoskim akcentem - chyba jeszcze nie uciekasz. Przyjęcie dopiero się zaczęło.

Szach.

Głos, jak wszystko wokół niej, należał do kolum­bijskiego finansisty Prima Valcazara.

Tory odwróciła się i posłała gospodarzowi uśmiech mówiący: „O rany, cholernie się cieszę, że cię widzę, stary".

- Zaraz wracam - powiedziała. Miała taką nadzieję. - Naj pierw muszę się zająć drobną sprawą.

Ale Primo nie przywykł, by mu odmawiano. Kolumbijczyk był pewny siebie i wzbudzał zaufa­nie. Może sprawiał to jego wygląd i nieco staro­świecki wdzięki Może jego pieniądze?- A może fakt, że na terenie całej posiadłości rozlokował uzbrojonych ochroniarzy?

-  Mogłabyś się najpierw zająć mną - zapropo­nował.

- Och, z rozkoszą - zagruchata Tory. Czy nie przesadziłaś Chyba nie. Primo pokiwał głową, najwyraźniej przekonany, że nie sposób mu się oprzeć, a ona jest głupią dzierlatką. - Tylko że akurat ta jedna drobna rzecz nie może czekać.

Zdawał się nie rozumieć.

-  Chodzi o pewną damską sprawę. - Tory nie bardzo udało się zaczerwienić, ale spuściła wstydliwie oczy i zniżyła głos. - Rozumiesz, prawda?

A Primo, jak rasowy południowoamerykański macho, którego przerażają babskie dolegliwości, natychmiast się wycofał.

- Oczywiście - powiedział oficjalnym tonem. - Zobaczymy się później, ąuerida.

- Na pewno - obiecała i rzuciła się na po­szukiwanie Bishopa, drobiąc w złocistych klap­kach na siedmio- i półcentymetrowych obcasach.

Ale agent DEA znikł.

Na żwirowej ścieżce, niestety, nie zostają ślady, pomyślała z niezadowoleniem. Ta przeświecająca przez zieleń różowość to tylko hibiskus, siejący szkarłatne płatki na ziemię. Ten nagły ruch w gęst­winie to tylko ptak o długim brązowym ogonie i żółtych oczach, śmigający z gałęzi na gałąź. Pluskanie wody i szmer rozmów dochodzące znad basenu tłumiły każdy dźwięk.

Tory przystanęła. Wysokie szpilki wbijały się w żwir.

- Cholera - mruknęła.

-          Widzę, że nadal przejawiasz zły gust w dobo­rze przyjaciół - rozległ się za nią męski głos, przeciągający samogłoski na teksański sposób.

Serce podskoczyło jej do gardła. Znała ten głos. Kiedyś sądziła też, że zna tego mężczyznę. Na tyle dobrze, żeby mu zaufać. Na tyle dobrze, żeby oddać mu serce.

Teraz oczywiście wiedziała już swoje.

Odwróciła się powoli, ugięła jedno kolano i lek­ko przechyliła głowę, modląc się, żeby mężczyzna nie dostrzegł zdradzającego jej stan pulsowania żyły na szyi. Ani twardniejących sutków pod skąpym brązowym topem. Ani żadnej z tych głupich fizycznych reakcji, których nie kontrolo­wała w jego obecności.

Bishop Tyler.

Obezwładniał ją. Nadal. Choćby swoją posturą. Metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu - po prostu upośledzenie, jak jej kiedyś wyznał, mając na myśli problemy z wmieszaniem się w tłum, co było kłopotliwe w pracy wywiadowczej. Teraz, w let­nim ciemnym garniturze i dobrze dobranym podko­szulku, wyglądał jak jeden z tych opalonych typów z serialu Policjanci z Miami. Czarne włosy, ciemna cera - spadek po indiańskiej babce. Oczy czarne jak węgiel. Wyszedł z cienia i zatrzymał się na brzegu ścieżki, jak wojownik z plemienia Nawaho, wyła­niający się z mgły dziejów albo ze stronic powieści. Jego widok sprawił, że serce Tory zatrzepotało.

Uśmiechnęła się uprzejmie.

- Przepraszam, czy my się znamy?

Dostrzegła błysk ironii w jego oczach.

-           Niezłe zagranie, Angel.

-                   Nazywam się Victoria Grayson. - Przynaj­mniej to było prawdą. - Dla przyjaciół Tory.

-                   Nie jestem przyjacielem - powiedział bez emocji.

To boli. Dziwne, że aż tak bardzo, pomyślała Tory.

-           Nie - przyznała ozięble. - Nie jesteś.

-          A więc pamiętasz.

-           Pamiętam pewne sprawy... to i owo.

-          A j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin