Krentz Jayne Ann - Ukryte talenty(1).doc

(1485 KB) Pobierz

JAYNNE  ANN  KRENTZ

 

UKRYTE  TALENTY

 

 

Prolog

 

Siedziała nieruchomo przy brzegu krysta­licznie czystego gorącego źródła. Unosząca się nad nim srebrzysta para wirowała wokół, pogrążając ją w jeszcze głębszym transie. Wpatrywała się w niezmierzoną głębię i cier­pliwie czekała. Powoli wizja zaczęła nabierać rzeczywistych kształtów.

Biały pokój był zalany ciepłym, złocistym sło­necznym światłem. Gdzieś z oddali napływały dźwięki walca. Tuląc niemowlęta w ramionach spoglądała na zamknięte drzwi. Za chwilę się otworzą i wtedy on przyjdzie do niej.

Drzwi się otworzyły. Do białego, skąpanego w słońcu pokoju wszedł mężczyzna. Uśmiechnął się do niej.

- Cholera - jęknęła Serenity. - To nie ten facet.

 

Rozdział pierwszy

- I chyba muszę panu powiedzieć, że ktoś próbuje mnie szantażować - poinformowała go.

Nazywała się Serenity Makepeace, i zale­dwie pół minuty wcześniej Caleb Ventress za­stanawiał się zupełnie poważnie nad nawią­zaniem z nią romansu.

Nie wspomniał jej o tym, jako że nie roz­ważył jeszcze całej sprawy do końca. Nigdy dotąd nie był tak głęboko wdzięczny losowi za to, że obdarzył go wrodzonymi skłonnoś­ciami do chłodnej kalkulacji.

Caleb nie robił nic bez uprzedniego rozwa­żenia wszystkich aspektów danego problemu. Zarówno w sprawach osobistych, jak i zawo­dowych stosował próbę czasu. Wiedział lepiej od innych, że do jego niezwykłych sukcesów finansowych w głównym stopniu przyczyni­ły się logika rozumowania i brak wszelkich emocji.

 

Leży w górach Cascade, około półtorej godziny jazdy z Seattle. W Witt's End zadomowili się artyści, rzemieślnicy i inni ludzie, którzy potrzebują środowiska akceptujące­go i popierającego ich niezależnego ducha i niekonwen­cjonalny styl życia.

Znakomicie zdaję sobie sprawę, że nie stać mnie na opła­cenie Pańskiego honorarium, ale jestem przygotowana na zaproponowanie Panu udziału w przyszłych zyskach.

Zamierzam stworzyć prężną firmę sprzedaży wysyłko­wej, stanowiącą rozwinięcie mojego sklepu spożywczego, która będzie zaopatrywać rynek w nietypowe produkty wyrabiane przez naszych mieszkańców. Zwracam się do Pana, ponieważ nasza wspólnota dłużej się nie utrzyma, jeśli nie zostanie w niej stworzona solidna baza ekono­miczna.

Orientuję się, że to przedsięwzięcie jest małe i niewiele znaczące w porównaniu z projektami, z jakimi zazwyczaj ma Pan do czynienia jako doradca finansowy, jednak ape­luję do Pana, by się Pan podjął tego zadania. Dowiedzia­łam się, że jest Pan bardzo dobry w tej dziedzinie.

Postanowiłam ocalić naszą wspólnotę. Panie Ventress, wierzę, że światu potrzebne są takie miejsca jak Witt's End w stanie Waszyngton. To jedno z ostatnich miasteczek po­łożonych z dala od zgiełku, które dają schronienie ludziom nie pasującym do współczesnego miejskiego krajobrazu.

W głębi duszy wszyscy potrzebujemy takich miejsc jak Witt's End. A Witt's End potrzebuje Pana, Panie Ventress.

Z poważaniem Serenity Makepeace

Powodując się kaprysem Caleb zaprosił ją na rozmo­wę. Gdy weszła do jego gabinetu przed trzema tygodnia­mi - wyglądała wtedy okropnie w staromodnym szarym kostiumie i pasujących do niego pantoflach na niemal płaskim obcasie - od razu wiedział, że podpisze z nią kontrakt.

Prowadził Serenity przez meandry świata biznesu, a ona podporządkowywała mu się z urzekającą naiwnością. Gdyby rzeczywiście chciał wykorzystać tę dziew­czynę, mógłby ją omotać na sto tysięcy sposobów, a ona nigdy by na to nie wpadła. A jednak przed pięcioma minutami złożyła swój podpis na samym dole czegoś, co Caleb uważał za bezsprzecznie sprawiedliwy kontrakt.

Oczywiście sobie zostawił bardzo dużą, bardzo elasty­czną furtkę, a jej dawał tylko jedną, starannie kontrolo­waną możliwość zerwania kontraktu, i to taką, którą prawdopodobnie mógłby odnaleźć jedynie prawnik. Cóż, interesy przede wszystkim. Gdy sprawy dotyczyły tej sfery życia, Caleb załatwiał je albo na własnych warun­kach, albo wcale.

Jego wyjście awaryjne było zakamuflowane w paragrafie szóstym umowy. Teraz trzeba je było tylko wypróbować.

Caleb nie spuszczał wzroku z Serenity, trawiąc infor­mację, którą się z nim przed chwilą podzieliła.

- Co pani powiedziała? - zapytał. Nie istniał bodaj cień szansy, że się przesłyszał, ale musiał się upewnić.

Serenity delikatnie odchrząknęła.

- Powiedziałam, że ktoś próbuje mnie szantażować.

Gdzieś w środku poczuł wzbierającą falę wściekłości. Tyle już czasu upłynęło od chwili, gdy po raz ostatni doznał tak silnej emocji, że o mały włos nie rozpoznałby powodu tego gniewu. Przez krótką chwilę istniała groźba, że to uczucie nad nim zapanuje.

- Niech to szlag trafi! - Caleb nawet nie próbował osła­bić ostrości tych słów.

Serenity przechyliła głowę na bok i obserwowała go nieruchomym, ale bacznym spojrzeniem.

- Stało się coś złego?

Z niesmakiem stwierdził, że tym razem jej czarująca naiwność przekroczyła pewne granice. Zastanawiał się, co takiego w niej widział. Próbując rozpaczliwie przywo­łać do głosu chłodny obiektywizm, którym się szczycił całe życie, doszedł do wniosku, że nikt nie uznałby tej dziewczyny za piękność. Owszem, atrakcyjna. Z pewno­ścią interesująca. Ale na pewno nie piękna.

Inteligentna twarz Serenity była pełna ekspresji i życia. Musiał przyznać, że jej wysoko umieszczone kości poli­czkowe świadczą o wrodzonej klasie. Zauważył również, że pełne usta dziewczyny przywodzą na myśl parne noce i wilgotne, pomięte prześcieradła, choć tegoroczny paź­dziernik w Seattle był chłodny i rześki.

Nie, zdecydowanie nie jest piękna, choć od pierwszej chwili spotkania przykuwała jego uwagę. Zapragnął tej dziewczyny. Boże dopomóż, wciąż jej pragnął!

- Biorąc pod uwagę okoliczności, to raczej idiotyczne pytanie, nie sądzi pani?

- Przepraszam - grzecznie odpowiedziała Serenity. - Rozumiem, że to prawdopodobnie było dla pana zasko­czeniem. Tak samo jak dla mnie.

Caleb rozłożył płasko dłonie na szklanym blacie stalo­wego biurka.

- Z jakiego powodu ktoś miałby panią szantażować, panno Makepeace?

- Nie jestem pewna. - Ściągnęła ognistorude brwi w wyrazie poważnego skupienia. - To właśnie jest naj­dziwniejsze. Te zdjęcia przysłano mi dziś rano do hotelu, na moje nazwisko. W środku była kartka, na której ktoś napisał, że pan je także otrzyma, jeśli natychmiast nie zerwę umowy z Ventress Ventures.

- Zdjęcia? - Caleb zesztywniał. Boże, nie dopuść, żeby to było to, czego się spodziewa. - Pani zdjęcia?

Serenity zaczerwieniła się, ale nie spuściła wzroku.  

- Tak.

- Z kimś jeszcze? - zapytał bardzo ostrożnie. Może nie będzie aż tak źle? Może to tylko zdjęcia z jej byłym kochankiem? Przypomniał sobie, że ona ma dwadzieścia osiem lat. Miała prawo przeżyć kilka romansów. To mógł jeszcze znieść. Sam też zaliczył kilka. Niewiele, ale kilka na pewno.

- Nie. Na zdjęciach jestem sama. Były zrobione mniej więcej pół roku temu.

Caleb zacisnął szczęki.

- I cóż takiego jest na tych zdjęciach?

- Nic specjalnego. Na większości z nich po prostu leżę.

- Po prostu leżę! - Caleb wziął pióro i stukał nim bar­dzo, bardzo delikatnie o blat biurka. Stuk, stuk, stuk. Dźwięk wibrował mu w uszach.

- Z jakiego powodu te zdjęcia nadają się do szantażu, panno Makepeace?

- No właśnie. Myślę, że wcale się nie nadają. – Piękne usta wygięły się w smutnym uśmieszku. - Ale widocznie ktoś uważa, że mogą być godne potępienia. Przynajmniej w pańskich oczach.

- Dlaczego pani uważa, że ktoś może mieć takie wra­żenie?

Serenity wzruszyła ramionami z czarującą nonsza­lancją.

- Właściwie nie jestem pewna, dlaczego ktoś sądzi, że te zdjęcia mogą służyć jako materiał do szantażu, ale jestem na nich dość skąpo ubrana. I może chodzi właśnie o to.

- Na ile skąpo?

Dotknęła palcami małego gryfa, który zwisał z łańcusz­ka na jej szyi. Wisiorek najwyraźniej był kiedyś pozła­cany, ale cienka warstewka złota w wielu miejscach uległa uszkodzeniu i na skrzydłach potwora przezierał spod niej tani metal.

Przeważnie mam na sobie ten wisiorek.

- Zdjęcia nago.

- O Boże. - Caleb odrzucił pióro i wstał.

Włożył ręce do kieszeni elegancko skrojonych spodni i podszedł do okna. Zastanawiał się, czy miało się powtórzyć to, co spotka­ło jego rodzinę przed wielu laty, ale odrzucił tę przelotną myśl. Doskonale wiedział, że stary skandal był dla jego dziadka i reszty klanu dumnych Ventressów tysiąckrot­nie gorszy, bo przecież ojciec Caleba, Gordon Ventress, był żonaty, gdy zdjęcia jego kochanki, Crystal Brooke, zostały wysłane dziadkowi Caleba, Rolandowi.

Crystal Brooke, tak brzmiał sceniczny pseudonim pół-etatowej modelki, niedoszłej gwiazdy i pełnoetatowej prostytutki, która wbiła krwistoczerwone szpony w bogatego i obiecującego młodego polityka z Ventress Valley w stanie Waszyngton.

Ventress nigdy nie poznał swojej matki, Crystal, ale w dzieciństwie i młodości wiele się o niej dowiedział. Jej specjalnością było pozowanie nago do zdjęć dla określo­nych męskich czasopism, których z pewnością nie kupowano z powodu ciekawych artykułów.

Kiedy do rąk Rolanda Ventressa dotarł oczywisty dowód romansu syna z Crystal Brooke, konserwatywną siedzibą w Ventress Valley wstrząsnęła potężna eksplozja. Roland, zahartowany przez lata przepracowane na ranczo oraz dys­cyplinę obowiązującą w wojsku i naznaczony zaciętym uporem, charakterystycznym dla całej rodziny, po prostu odmówił zapłacenia haraczu szantażyście.

Anonimowy „czytelnik" natychmiast wysłał zdjęcia do „Ventress Valley News". Wydawca jedynej gazety w miaste­czku swojego czasu prowadził wojnę z Rolandem Yentressem, więc z satysfakcją opublikował fotografię Crystal, którą starannie przycięto, tak by się nadawała do publika­cji w małomiasteczkowej gazecie. Artykuł zamieszczony obok zdjęcia ciskał gromy na upadek moralności i całko­wity brak etyki u młodego Gordona Ventressa. Podawał także w wątpliwość jego predyspozycje do objęcia stano­wiska w administracji stanowej.

Skandal spowodował także podziały w klanie Ventressów. Patricia, dystyngowana młoda żona Gordona, wy­chowana w starej, bogatej rodzinie ze Wschodniego Wybrzeża, pełniła swe obowiązki aż do końca. Dzielnie stała murem przy boku męża, dopóki nie nadeszła wia­domość, że Crystal Brooke urodziła dziecko płci męskiej, a Gordon z ochotą przyznał się do ojcostwa. Tego już było dla Patricii za wiele. Nawet silne postanowienie spełnienia obowiązków jak na dobrą żonę przystało oraz hart ducha i lojalność w stosunku do rodziny, którą Patricia odziedziczyła po kilku pokoleniach dzielnych przodków z Nowej Anglii, nie zdołały jej pomóc. Zgodziła się na rozwód, pierwszy w historii rodziny Ventressów.

Po burzliwej konfrontacji z ojcem Gordon wyjechał do Los Angeles i zamieszkał z Crystal. Przysiągł, że ją poślubi natychmiast po sfinalizowaniu rozwodu, jednak podczas ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin