Jack London - Opowieści z Południa.rtf

(641 KB) Pobierz

Jack London

 

 

 

Opowieści z Południa

 

Przełożyli: Tadeusz Jan Dehnel, Zygmunt Glinka, Kazimierz Piotrowski, Krystyna Tarnowska, Bronisław Zieliński


Szeryf Kony

The Sheriff of Kona

 

Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo — powiedział Cudworth wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. — Osiemnaście lat temu wylądowałem tu po raz pierwszy jako młodzik świeżo po uniwersytecie i zamieszkałem na stałe. Od tego czasu rozstaję się z Koną tylko na krótko. Jeżeli masz pan na ziemi jakieś ulubione miejsce, strzeż się, nie marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie ci się droższa.

Skończyliśmy właśnie kolację podaną na przestronnej werandzie — lanai — po północnej stronie domu. Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale zastanawianie się nad taką lub inną wystawą w podobnie uroczym klimacie nie ma właściwie sensu.

Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze księżycowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie oświetlonego domu. Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gąszcz krzewów quava i leżące o tysiąc stóp niżej spokojne morze.

Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeżnego parowca i zamieszkałem u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda, zdarzał się powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z zefirów, jakie wiać mogą pośród wysp wiecznego lata — nie wiatr, lecz westchnienie, długie, balsamiczne westchnienie świata pogrążonego w słodkiej drzemce.

— Kraina marzeń — powiedziałem.

— Gdzie dni nie różnią się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju — dodał Cudworth. — Nigdy nic się nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak trzeba. Czy pan spostrzegł, że ląd i morze oddychają regularnie, na zmianę?

Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie.

Każdego rana lekki powiew od morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybliżał się coraz bardziej, nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi falami ozonu. Igrał nad wodą, subtelnie cieniował jej powierzchnię, a tu i ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy — ruchliwe, żywe, zmieniające kształty od kapryśnych pocałunków wietrzyka. Każdego wieczora powiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a tchnienie lądu delikatne torowało sobie drogę pośród drzew kawowych i araukarii.

— Kraina wiecznej ciszy — powiedziałem. — Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? — Rozumie pan, o co mi chodzi?

Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał ręką ku wschodowi.

— Jak może dąć za taką barierą?

Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże przesłaniające połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły głowy białe od śniegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce.

— Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na godzinę.

Uśmiechnąłem się niedowierzająco.

Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał kolejno Waimeę, Kohalę i Hamakuę.

Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry.

— Zamiata w tę i w tamtą, hę?… Od kiedy?… Co, dopiero od tygodnia?… Halo, Abe… To ty?… Aha, aha… Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui… Rozwieś lepiej wiatrochrony… Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek… Szkoda!

— Prawie huragan — zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. — Zawsze nabijam się z Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić ją od wiatru, nie mam jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po stronie Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakimś szkunerze, który ze zwiniętymi żaglami miotał się w cieśninie między Hawai i Manui. Psia pogoda!

— Nie do wiary — bąknąłem. — Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłądził?

— Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi pan, ziemia stygnie prędzej niż woda i dlatego w nocy ląd oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i dzieje się odwrotnie. Niech pan posłucha! Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr.

Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho pośród drzew kawowych, porusza korony araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała jeszcze absolutna cisza. , niebawem jednak nadpłynął, dał się odczuć ów górski wiatr — subtelnie balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwabiście chłodny, upajający niby studzone wino — chłodny tak, jak potrafi być tylko górski powiew na tym rajskim wybrzeżu.

— Dziwi się pan, że osiemnaście lat temu Kona podbiła moje serce? — podjął gospodarz. — Za nic nie mógłbym stąd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale znałem człowieka, który tak samo kochał Konę. Sądzę nawet, że mocniej, bo urodził się tutaj, na tym rajskim wybrzeżu. To był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel, więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Koną i nie umarł.

— Miłość — zapytałem. — Kobieta?

Cudworth pokręcił głową.

— I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua.

Paliłem bez słowa. Czekałem.

— Kochał się już… we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Są teraz w Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet.

— Może jakaś zbrodnia? — zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony.

Cudworth znów pokręcił głową.

— Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był synem Kony.

— Uparł się pan sypać paradoksami — powiedziałem.

— Może się tak wydawać — przyznał. — W tym właśnie tkwi całe piekło.

Przez czas pewien spoglądał na mnie bystro, później nagle podjął opowieść.

— Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten człowiek… Cóż, nie będę robił tajemnicy… Nazywał się Lyte Gregory. Każdy kamaina*[1] zna jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni wodzowie hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwieście dwadzieścia funtów, w czym każda uncja to kości i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w życiu. Był kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał równie wielkie, równie wspaniałe jak ciało.

Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel, brat, ześlizguje się po stromym zboczu przepaści, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w stanie mu pomóc. W takiej właśnie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca, cóż mogłem robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja, dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte’a. Nie miałem zaufania do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne.

A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglądałem, obserwowałem miesiącami słabą — och! — prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych. Wbrew rozsądkowi podsycałem w sobie resztki nadziei. Później czoło nad obydwiema brwiami pociemniało mu tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że ta opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na powierzchni skóry nikłe światełko zapala się na sekundę i zaraz gaśnie. Próbowałem wierzyć, że to opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja patrzyłem od początku, jak nadciąga piekielna, niewymownie groźna zmora.

Nie chciałem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy.

Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowiliśmy rekiny w zatoce Niihau. Razem tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżaliśmy konie i cechowali młode byczki w Carter Ranch. Polowaliśmy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył mnie nurkować i pływać, aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie radził sobie lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głąb piętnaście sążni*[2] i wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem górskim. Wspinał się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego. Kiedy rozbiła się „Luga”, przepłynął trzydzieści mil po wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieści sześć godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę pośród grzywaczy, które pana albo mnie zgniotłyby na galaretę. Niezwykły, wspaniały człowiek!

Półbóg! Razem przebyliśmy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych lojalistów. Dostał dwie kule, a później wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby republikanie mogli go zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba! mianowali szeryfem Kony. Był to człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg miał zdrowy, wolny od szarpaniny i zboczeń przy procesach myślowych. Szedł do celu prostą drogą, a dostrzegał tylko jasne cele.

Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie szczęśliwego, zadowolonego ze świata.

Nie pozostało nic, czego mógłby pragnąć. Życie nie miało wobec niego długów: wszystko wypłaciło z góry, gotówką na stół! Czy mógł marzyć o czymś więcej, niż to wspaniałe ciało, żelazne siły, zdumiewająca odporność na zwykłe niedomagania ludzkie, niż cudowna świeżość ducha? Pod względem zalet cielesnych był doskonałością. Nie chorował nigdy w życiu. Nie miał pojęcia, co to ból głowy. Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość, Lyte gapił się na mnie z podziwem i zmuszał do śmiechu niezręcznymi objawami współczucia. Nie rozumiał czegoś takiego, jak ból głowy. Nie mógł zrozumieć. Powiedziałem, że był sangwinikiem. Cóż dziwnego! Jaki mógł być przy swej niezwykłej żywotności i nadludzkim zdrowiu?

Opowiem pewne wydarzenie na dowód, jak bardzo Lyte wierzył w swą pomyślną gwiazdę i że ta wiara była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go poznałem), kiedy zasiadł w Wailuku do pokera. W partii brał udział gruby Niemiec nazwiskiem Schultz, który grał brutalnie, narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był zupełnie nieznośny w chwili, gdy Lyte Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozdaniu Schultz otworzył w ciemno, Lyte wyszedł podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz przebił i wystraszył wszystkich — wszystkich z wyjątkiem Lyte’a.

Lyte’owi nie podobał się ton Niemca, przebił więc z kolei.

Schultz odpowiedział pięknym za nadobne, a Lyte znów nie pozostał dłużny. Trwało to dosyć długo. Stawki były duże. A wie pan, co Lyte dostał do ręki? Parę króli i trzy treflowe blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na karty. Stawiał na swój optymizm. Nie wiedział, co ma Schultz, ale przebijał, przebijał, aż wreszcie zaszantażował Niemca.

Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową trójką do kapitulacji, do obejrzenia kart przed zrzuceniem.

Otóż Schultz poprosił o dwie karty. Rozdawał inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte dowiedział się wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by postąpił na jego miejscu? Naturalnie zrzuciłby pan trzy blotki, zostawił króle. Ale to nie dla Lyte’a! On stawiał przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe trefle i dobrał dwie karty. Nawet nie zerknął na nie! Spojrzał przez stół na Schultza i postawił grubo. Niemiec bez wahania odpowiedział jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku trzy asy, wiedział więc, że dostał Lyte’a, bo oceniał go również na trójkę — z konieczności na niższą trójkę. Biedny Schultz!

Rozumował najzupełniej słusznie. Miał rację. Popełnił tylko jeden błąd: zdawało mu się, że partner stawia na kartę.

Przebijali kolejno mniej więcej przez pięć minut. Na koniec pewność siebie Schultza zaczęła topnieć. Przez cały czas Lyte nie spojrzał na kupione dwie karty i partner o tym nie wiedział. Wyraźnie widziałem, jak Niemiec zastanowił się, ożywił i znowu rzucił stawkę. Niedługo jednak wytrzymał napięcie nerwowe.

„Daj pan spokój, Gregory — odezwał się wreszcie. — Od początku jestem wygrany. Nie chcę więcej pańskich pieniędzy. Mam…”

„Mniejsza o to, co pan ma — przerwał mu Lyte. — Nie wie pan, co mnie się dostało. No, chyba pora zajrzeć”.

Zerknął w karty i przebił Niemca o sto dolarów. Znowu jeden i drugi zaczęli stawiać raz po raz. Na koniec Schultz osłabł, zamknął pulę i położył na stole trzy asy. Lyte rzucił swoje pięć kart. Wszystkie były czarne. Kupił dwa trefle! Wie pan, że prawie wykończył Schultza jako pokerzystę. Niemiec nigdy nie odzyskał formy. Utracił całą butę. Był od tego czasu mało zdecydowany, trochę płochliwy.

„Jak mogłeś tak postąpić? — spytałem później przyjaciela. — Schultz prosił o dwie karty. Wiedziałeś już wtedy, że przegrana pewna. A zresztą, nie spojrzałeś nawet na to, co sam kupiłeś”.

„Wcale nie musiałem patrzeć — odpowiedział mi Lyte. — Od początku wiedziałem, że to dwa trefle. Powinienem kupić dwa trefle i kwita! Myślisz, że dałbym się pobić temu grubemu szwabowi? To było niemożliwe. Nie zwykłem w taki sposób dostawać w skórę. Po prostu musiałem wygrać. Co chcesz? Gdybym nie miał w garści pięciu trefli, zobaczyłbyś we mnie człowieka najbardziej zdziwionego na świecie”.

Oto cały Lyte! Teraz chyba ocenia pan właściwie jego niezmierny optymizm. Jeżeli wziął się do czegoś, musiał bez trudu i kłopotu zyskać powodzenie. Usprawiedliwienie znajdował w takim choćby wydarzeniu i w dziesięciu tysiącach innych. Po prostu szczęściło mu się, wiodło. Dlatego się nie bał. Głęboko wierzył, że nic złego nie może go spotkać, bo nie spotkało dotychczas. Kiedy zatonęła „Luga”, a on przepłynął te trzydzieści mil — spędził w wodzie dwie noce i dzień. Przez cały ten okropny okres czasu ani razu nie stracił nadziei, bodaj na chwilę nie zwątpił w ocalenie. Był pewien, że trafi w końcu do jakiegoś lądu. Sam mi to mówił; a wiedziałem, że mówi prawdę.

Taki był Lyte Gregory. Różnił się od przeciętnych, ułomnych ludzi. Należał do odmiennej rasy istot wyższych, odpornych na pospolite cierpienie i niedole. Zdobywał wszystko, co zechciał. Żonę sprzątnął sprzed nosa dwunastu rywalom. Młoda piękność z rodziny Carutherów ustatkowała się rychło. Lyte znalazł w niej towarzyszkę życia najlepszą pod słońcem. Zapragnął syna. Syn się urodził. Zapragnął córki i drugiego syna. I oni przyszli na świat. Dzieci były takie właśnie, jak potrzeba: bez śladu wad i braków. Klatki piersiowe miały niby miechy. Odziedziczyły całą siłę i zdrowie ojca.

Później przyszło TO. Na Gregorym spoczęło potworne piętno. Obserwowałem je przez rok. Pękało mi serce. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy; nikt nie podejrzewał niczego — nikt z wyjątkiem przeklętego hapa–haole (to znaczy półkrwi tubylca) Stephena Kaluny. On wiedział, lecz ja nie domyślałem się tego. Aha! Wiedział również doktor Strowbridge. Był lekarzem rządowym. Miał wzrok uczulony na objawy trądu. Widzi pan, do jego obowiązków, między innymi, należało badanie podejrzanych i kierowanie ich na punkt zborny w Honolulu. Stephen Kaluna miał także oko wyczulone na trąd. Choroba panoszyła się w jego rodzinie, której czterech czy pięciu przedstawicieli przebywało już na Molokai.*[3]

Cała historia wybuchła z racji siostry Stephena Kaluny. Była podejrzana, lecz zanim trafiła w ręce doktora Strowbridge’a, brat ukrył ją w bezpiecznym miejscu. Lyte, jako szeryf Kony, powinien odnaleźć zgubę. Wchodziło to w zakres jego obowiązków.

W ów pamiętny wieczór wybraliśmy się wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina. Zastaliśmy tam Stephena Kalunę. Siedział bez towarzystwa, bardzo zły i pijany. Lyte śmiał się właśnie z jakiegoś dowcipu; huczał gromkim, radosnym śmiechem wielkiego dziecka. Kaluna ze wstrętem splunął na podłogę. Lyte dostrzegł to, podobnie jak inni, zlekceważył jednak zaczepkę. Kaluna szukał pretekstu do burdy. Za osobistą krzywdę uważał fakt, że Lyte próbuje odnaleźć jego siostrę. Na rozmaite sposoby dawał wyraz niezadowoleniu. Ze spotkania z szeryfem, ten wszakże nie zwracał nań uwagi. Zdawało mi się, że Lyte żałował trochę awanturnika, najbardziej przykrym obowiązkiem jego urzędu było właśnie wyłapywanie trędowatych. Niemiła sprawa wchodzić do cudzego domu, porywać matkę, ojca lub dziecko i wysyłać biedaka na dożywotnie zesłanie na Molokai, chociaż nie zrobił przecie nic złego. Oczywiście, było to konieczne ze względu na dobro społeczeństwa. Jestem przekonany, że Lyte pierwszy aresztowałby własnego ojca, gdyby ów był podejrzany.

Wreszcie Kaluna wybuchnął: „Słuchaj, Gregory, myślisz pan, że capniesz Kalaniweo, ale jej nie capniesz”.

Ta podejrzana o trąd siostra miała na imię Kalaniweo. Kiedy padło jego nazwisko, Lyte spojrzał na Kalunę, ale nie odpowiedział. Kaluna był już wściekły. Przez cały czas doprowadzał się do szaleństwa. „Więcej ci powiem — wrzasnął. — Sam trafisz na Molokai, zanim wyprawisz tam Kalaniweo. Zaraz ci powiem, coś za jeden. Nie wolno ci przebywać w towarzystwie przyzwoitych ludzi. Strasznie dziś pyskujesz o swoich obowiązkach. Może nie? Moc trędowatych wysyłasz na nnookai, a dobrze wiesz, że tam i twoje miejsce”.

Widywałem już Lyte’a w gniewie, nigdy jednak nie był tak zły jak wtedy. Widzi pan, u nas nie dowcipkuje się na temat trądu. Lyte skoczył jednym susem na Kalunę, porwał go za gardło, zwlókł z krzesła i zaczął tarmosić, tak, że słychać było szczękanie zębów. „Co ci do łba przyszło? — wołał. — Gadaj zaraz, bo wyduszę z ciebie prawdę!”

Widzi pan, na Zachodzie są pewne sprawy, o których na wszelki wypadek trzeba mówić z uśmiechem. Tak samo u nas, ludzi z wysp. Taką sprawą jest przede wszystkim trąd. Mniejsza o to, jaki był Kaluna. W każdym razie nie był tchórzem. Kiedy Lyte zwolnił nieco uścisk na jego gardle, odpowiedział bez wahania: „Powiem ci zaraz, co mi przyszło do łba. Sam jesteś trędowaty.”

W tej chwili szeryf odepchnął w bok Kalunę, bez wysiłku rzucił go na krzesło. Później wybuchnął serdecznym, szczerym śmiechem. Ale śmiał się samotnie; gdy to zauważył, rozejrzał się dokoła po naszych twarzach. Przysunąłem się doń tymczasem, próbowałem namówić, żeby wyszedł. Nie zwracał na mnie uwagi. Jak urzeczony, patrzył na Kalunę, który nerwowo, niespokojnie wodził ręką po szyi, jak gdyby chciał pozbyć się śladu zakażonych palców, co dusiły go za gardło. Było to wyraźnie odruchowe; nie demonstracyjne.

Lyte odwrócił się ku nam. Z wolna przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. „Wielki Boże! Chłopcy… Wielki Boże!” Właściwie nie powiedział tego, wykrztusił ochrypłym szeptem przerażenia i niezmiennej grozy. Strach grał mu w krtani, a przekonany jestem, iż Lyte Gregory nigdy przedtem nie doświadczył strachu. Wkrótce jednak odzyskał władzę jego niezmierny optymizm. Lyte roześmiał się znowu.

„Dobry kawał… — powiedział. — Mniejsza o to, kto wpadł na taki pomysł. Za dużo wypiłem i w pierwszej chwili naprawdę strach mnie obleciał. Ale, chłopcy, nie róbcie tego więcej nigdy nikomu. Sprawa jest zbyt poważna. W tej pierwszej chwili umarłem tysiąc razy. Możecie mi wierzyć. Pomyślałem o żonie i o szkrabach, i…”

Głos odmówił mu posłuszeństwa. Lyte stropił się, zasępił — spojrzał znów z ukosa na Kalunę, który nadal wodził ręką po szyi.

„John” — odezwał się przyjaciel przenosząc wzrok na mnie.

Pogodny ton jego głębokiego głosu zadźwięczał mi w uszach. Nie mogłem zdobyć się na odpowiedź. Z trudem przełykałem ślinę, a ponadto zdawałem sobie sprawę, że mam taki wyraz twarzy, jakiego mieć nie powinienem.

„John” — powtórzył zbliżając się o krok. Przemówił do mnie trwożliwie, a ze wszystkich koszmarnych potworności najbardziej przerażający był bodaj akcent trwogi w ustach Lyte’a Gregory’ego.

„John, John, co to wszystko ma znaczyć? — ciągnął coraz bardziej nieśmiało. — Przecież to kawał, prawda? John, oto moja ręka! Gdybym był trędowaty, nie podawałbym ci chyba ręki? A może naprawdę jestem trędowaty? Co, Johnie?”

Wyciągnął do mnie rękę. Ach! Przez wszystkie moce niebieskie i piekielne, nie dbałem już o nic! Był moim przyjacielem. Uścisnąłem mu dłoń, choć serce omal mi nie pękło, kiedym zobaczył, jak twarz mu pojaśniała.

„Tak, Lyte, to był kawał — powiedziałem. — Umówiliśmy się zawczasu. Ale masz rację. Sprawa jest zbyt poważna. Nigdy już nie spłatamy podobnego figla”

Nie roześmiał się tym razem. Uśmiechnął się tylko jak człowiek zbudzony z okropnego snu, lecz dręczony jeszcze przez senne zjawy.

„No, więc wszystko w porządku — odezwał się po chwili. — Nie płatajcie więcej podobnych figlów. Ja teraz stawiam. Cóż, przyznaję otwarcie, moi drodzy, że na moment zaleliście mi sadła za skórę. Popatrzcie tylko, jakem się spocił!”

Westchnął z ulgą i ocierając czoło postąpił kilka kroków w stronę lady.

„To żaden kawał” — rzucił szorstko Kaluna.

Spojrzałem nań krwiożerczym wzrokiem — poczułem nagle chęć mordu. Nie śmiałem jednak odezwać się ani uderzyć.

Przyśpieszyłbym tylko katastrofę, a nie straciłem jeszcze szaleńczej nadziei, że uda się jakoś zapobiec złu.

„To żaden kawał! — powtórzył Kaluna. — Słuchaj, Lyte Gregory! Jesteś trędowaty! Nie wolno ci dotknąć ręką skóry porządnego człowieka, czystej skóry porządnego człowieka. Rozumiesz?”

Gregory rozgorzał znowu: „Wystarczy chyba tych kawałów! Daj spokój! Powtarzam ci, daj spokój, Kaluna, bo jak nie, zarobisz lanie.

„Najpierw poddaj się badaniu bakteriologicznemu — odpowiedział Kaluna — a później możesz mi sprawić lanie, ba! możesz mnie zatłuc na śmierć, jeżeli będziesz miał ochotę. Człowieku! Spójrzże w to lustro! Na własne oczy zobaczysz coś, co wszyscy widzą. Zaczyna ci się robić lwia twarz. Przypatrz się, jak ci skóra ciemnieje nad oczami”.

Lyte nie mógł oderwać wzroku od lustra. Ręce mu drżały.

„Nic nie widzę — odezwał się wreszcie i zwrócił twarz w stronę hapa–haole. — Masz złe serce, Kaluno. Nie wstyd mi przyznać się, że przeraziłeś mnie tak, jak nikomu nie wolno straszyć drugiego człowieka. Trzymam cię za słowo! Zaraz wyjaśnię całą sprawę. Idę prosto do doktora Strowbridge’a. Ale miej się na baczności, kiedy wrócę!”

Nie patrząc na nas ruszył w kierunku drzwi. „Poczekaj tutaj, Johnie” powiedział i ruchem ręki zatrzymał mnie, gdy chciałem mu towarzyszyć.

Staliśmy w barze, niby gromadka upiorów.

„Mówiłem prawdę — odezwał się Kaluna. — Sami to chyba widzicie”.

Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę. Skinąłem głową. Harry Burnley podniósł szklankę i opuścił, nie tknąwszy jej wargami, Połowę zawartości wylał na ladę. Usta drżały mu jak małemu dziecku, które zaczyna płakać. Ned Austin czynił wiele hałasu przerzucając lód w lodówce. Nie szukał niczego. Sądzę, że nie wiedział, co w tej chwili robi. Wszyscy milczeli. Usta Harry’ego Burnleya drżały coraz mocniej. Nagle Harry zrobił okropną, zawziętą minę i pięścią grzmotnął Kalunę w twarz — raz, drugi, trzeci. Nie próbowaliśmy oderwać napastnika od ofiary, nie przejmowaliśmy się wcale. Burnley mógł go nawet zabić w naszych oczach. Lanie było okropne, nas jednak to nie obchodziło. Nie przypominam sobie, kiedy właściwie Harry dał za wygraną i pozwolił Kalunie odpełznąć w jakiś kąt. Podobnie jak inni, byłem zbyt oszołomiony.

Doktor Strowbridge wszystko mi później opowiedział. Pracował w nocy nad raportem, kiedy Lyte zgłosił się do ambulatorium. Lyte zdążył odzyskać swój zwykły, optymizm. Przyszedł na nieco chwiejących się nogach, — trochę jeszcze zły na Kalunę, lecz najzupełniej pewny swego. „Cóż mogłem zrobić? — mówił mi doktor. — Wiedziałem, że ma trąd. Od miesięcy to obserwowałem. Nie śmiałem wyrzec słowa. Nie śmiałem powiedzieć: tak. Wcale mi nie wstyd, że wybuchnąłem płaczem. Lyte błagał o badanie bakteriologiczne. Raz po raz powtarzał: „Wytnij kawałek skóry, doktorze. Zrób analizę. Wytnij kawałek skóry!”

Płacz doktora Strowbridge’a musiał jednak przekonać Gregory’ego. Następnego ranka parowiec „Claudine” odpływał do Honolulu. Przychwyciliśmy Lyte’a, kiedy wchodził na pokład. Widzi pan, wybierał się do Honolulu, by się stawić do dyspozycji Urzędu Zdrowia. Nie mogliśmy sobie z nim poradzić. Zbyt wiele ludzi wysłał na Molokai, by samemu zwlekać. Doradzaliśmy Japonię, ale on nie chciał nawet słuchać. „Muszę przyjąć właściwe lekarstwo, moi drodzy” — powtarzał raz po raz i nie mówił nic więcej. Opętała go ta jedna myśl.

Z punktu zbornego w Honolulu zlikwidował swoje sprawy i odpłynął na Molokai. Źle mu się tam wiodło. Lekarz osiadły w kolonii trędowatych pisał do nas, że Lyte wygląda jak własny cień. Rozumie pan, tęsknił do żony i dzieci, martwił się o nie. Wiedział oczywiście, że są pod naszą opieką, ale i tak cierpiał. Kiedy upłynęło mniej więcej sześć miesięcy, wybrałem się na Molokai. Siedziałem po jednej stronie grubej, lustrzanej szyby — Lyte po drugiej. Patrzyliśmy na siebie przez szkło, a rozmawialiśmy przy pomocy czegoś w rodzaju tuby. Cóż, sprawa była beznadziejna. Lyte postanowił zostać. Przekonywałem go uparcie. Trwało to cztery śmiertelnie długie godziny. Wreszcie wyczerpałem się do cna, no i parowiec zaczął na mnie gwizdać.

Ale przyjaciele Lyte’a nie mogli znieść takiej sytuacji. W trzy miesiące po mojej wizycie na Molokai zakontraktowaliśmy szkuner „Halcyon”. Trudnił się przemytem opium, a żeglował jak wszyscy diabli! Jego szyprem był Amerykanin pochodzenia skandynawskiego. Przezwaliśmy go Wikingiem. Za pieniądze zrobiłby wszystko, a postaraliśmy się, aby podróż do Chin mu się opłaciła. Wiking wypłynął z San Francisco, a w kilka dni później wyruszyliśmy na morze jachtem Landhouse’a. Była to ledwie pięciotonowa łajba, ale pognaliśmy ją pod wiatr całe pięćdziesiąt mil, i to w czasie północno–wschodniego pasatu. Choroba morska? Jak żyję, na to nie cierpiałem. Z dala od lądu spotkaliśmy „Halcyona”. Burnley i ja przesiedliśmy się na szkuner.

Pożeglowaliśmy w stronę Molokai i dotarliśmy tam koło jedenastej w nocy. Szkuner manewrował na redzie, a my w czasie przypływu przybiliśmy szalupą do wybrzeża, niedaleko Kalawao, wioski, gdzie — wie pan — umarł ksiądz Damien. Nasz Wiking był całkiem do rzeczy. Z dwoma rewolwerami za pasem śmiało szedł naprzód. We trójkę przebrnęliśmy w poprzek półwysep Kalaupapa, ze dwie mile drogi. Proszę sobie wyobrazić głuchą, ciemną noc i poszukiwanie człowieka w osiedlu, gdzie mieszka ponad tysiąc trędowatych. Widzi pan, gdyby podniesiono alarm, byłby z nami koniec. Teren był nam zupełnie obcy i ciemno choć oko wykol. Psy trędowatych obskakiwały nas, szczekały. Wreszcie zgubiliśmy drogę.

Wiking uratował sytuację. Poprowadził nas do pierwszego, stojącego na uboczu domku. Zamknęliśmy drzwi od środka i zapalili światło. Trędowatych było sześciu. Obudzili się, a ja przemówiłem do nich w tubylczym narzeczu. Pytałem o kokuę. Kokua znaczy dosłownie „pomocnik”. W danym przypadku to krajowiec, który jest zdrów, lecz mieszka w leprozorium*[4], a Urząd Zdrowia płaci mu za doglądanie trędowatych, opatrywanie ich ran i rozmaite funkcje w tym rodzaju. Pozostaliśmy w domku pilnując jego lokatorów; jednego z nich Wiking zabrał na poszukiwanie kokui, którego znalazł wkrótce i przypędził pod groźbą rewolweru. Kokua zachował się przyzwoicie. Mnie i Burnleya poprowadził do siedziby Lyte’a. Wiking tymczasem został na straży w domku sześciu trędowatych. Nasz przyjaciel mieszkał sam.

„Spodziewałem się, że przyjedziecie, moi drodzy — powiedział na powitanie. — Nie dotykaj mnie, John. Cóż tam słychać u Neda, Charleya i całej naszej paczki? Mniejsza zresztą o to. Zdążycie powiedzieć wszystko później. Jestem gotów do podróży. Ha! Wytrzymałem tutaj dziewięć miesięcy. Gdzie macie łódź?”

Wróciliśmy do tamtego domku, żeby zabrać Wikinga. Ale rozpoczął się już alarm. W oknach migotały światła, drzwi trzaskały. Umówiliśmy się z góry, że strzelać będziemy tylko w ostatecznej potrzebie, toteż kiedy nas zatrzymywano, radziliśmy sobie pięściami i kolbami rewolwerów. Jakiś drab chwycił mnie, oplótł rękami. Nie mogłem się wyzwolić, chociaż dwukrotnie grzmotnąłem go w twarz pięścią. Szamotaliśmy się przez chwilę, potem runęliśmy walcząc na ziemi. Bliski byłem ostatecznej klęski, kiedy nadbiegł ktoś drugi z latarnią. Ujrzałem wtedy twarz mego przeciwnika! Ach, jak opisać tę ohydę? Nie była to właściwie twarz, lecz zgniłe lub gnijące szczątki — żywa padlina bez nosa, bez ust, z jednym uchem opuchłym, poszarpanym, zwisającym aż do ramienia. Uległem panice. Jednym chwytem potwór przygarnął mnie do siebie i okropne ucho musnęło mój policzek. Wówczas postradałem chyba zmysły. Było to zbyt przerażające. Rewolwerem zacząłem tłuc napastnika. Nie mam pojęcia, jakim sposobem w chwili, kiedy odskakiwałem już od niego, uczepił się mnie zębami. Cały bok dłoni miałem w tych wstrętnych, bezwargich ustach. Kolbą rewolweru gruchnąłem go potężnie pomiędzy oczy. Chwyt zębów zelżał.

Cudworth wyciągnął do mnie rękę, a że księżyc świecił jasno, zobaczyłem blizny podobne do tych, jakie zostają po ukąszeniu przez psa.

— Nie bał się pan? — zapytałem.

— Bałem się. Czekałem siedem lat. Widzi pan, aż tak długo trwa okres inkubacyjny. Czekałem tutaj, w Konie, ale trąd nie przyszedł. Cóż, w ciągu tych siedmiu lat nie było dnia, nie było nocy wolnej od strachu…

Głos mu się załamał. Cudworth spojrzał w dół, na skąpane w księżycowym blasku morze, a później przeniósł wzrok ku strzelającym w niebo śnieżnym szczytom.

— Nie mogłem znieść myśli, że może stracę to wszystko, że nigdy nie zobaczę Kony. Siedem lat! Nie zaraziłem się jakoś… Ale dlatego właśnie zostałem starym kawalerem. Byłem zaręczony. Nie odważyłem się jednak na małżeństwo, gdyż dręczyła mnie niepewność. Narzeczona nie mogła tego pojąć. Wyjechała do Stanów, wyszła za mąż. Nigdy jej później nie widziałem.

Kiedy pozbyłem się nareszcie trędowatego policjanta, usłyszałem tętent i łomot kopyt, jak gdyby szarżowała kawaleria. To był nasz Wiking. Wystraszył się zgiełku i nie marnując czasu kazał tym, poczciwym trędowatym, których pilnował, osiodłać dla nas cztery konie. Byliśmy gotowi do drogi. Lyte położył aż trzech kokuów, a wspólnymi siłami wyrwaliśmy Burnleya dwójce napastników. Cała osada była tymczasem w ruchu, a kiedy umykaliśmy cwałem, ktoś (zapewne Jack McVeigh, administrator Molokai) otworzył ogień z winchestera.

To była jazda! Konie, siodła i uździenice trędowatych, ciemno choć oko wykol, gwiżdżące nad głową pociski i droga wcale nie najlepsza. Na domiar złego wierzchowiec Wikinga był mułem, a sam Viking nie miał pojęcia o hipice! Ale dotarliśmy jakoś do szalupy kiedyśmy odbijali od brzegu, słychać było tętent koni cwałujących dół stokiem wzgórz na półwyspie Kalaupapa.

Jedzie pan do Szanghaju. Niech pan odszuka Lyte’a Gregory’ego, pracuje tam w niemieckiej firmie. Niech pan zaprosi go na obiad, nie żałuje wina, da mu wszystko najlepsze. Tylko proszę mu nie pozwolić za nic płacić. Ja czekam na rachunek. Lyte potrzebuje pieniędzy dla żony i dzieci, które mieszkają teraz w Honolulu. Wiem o wszystkim. Wysyła rodzinie lwią część zarobków, a sam żyje niczym pustelnik. Niech mu pan opowie o Konie. Tutaj przecie zostawił serce. Niech mu pan opowie o Konie tyle, ile pan powiedzieć potrafi.

 

Przełożył Tadeusz Jan Dehnel


Trędowaty Koolau

Koolau the Leper

 

Dlatego, że jesteśmy chorzy, odbierają nam wolność. Byliśmy posłuszni prawu. Nie zrobiliśmy nic złego. A jednak chcieliby wsadzić nas do więzienia. Molokai to więzienie. O tym wiecie. Siostrę tego tu, Niuliego, posłali do Molokai przed siedmiu laty. Odtąd już jej nie wid...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin