Tomasz Pacyński - Maskarada.pdf

(1180 KB) Pobierz
383561545 UNPDF
Tomasz Pacyński
Maskarada
Wydanie polskie: 2003
383561545.001.png
Część pierwsza
KONSEKWENCJE
And alsoo dyd gode Scarlok,
And Much, the millers son:
There was none ynch of his body
But it was worth a grome.
A Gest of Robyn Hode
I
Jak to czasem późną jesienią bywa, po zimnych, dymiących mgłami dniach wyjrzało słońce.
Skończyły się przymrozki, drzewa i wyschłe trawy nie kryły wyblakłych barw pod siwizną szronu.
Las złocił się resztkami jeszcze nieopadłych liści, barwne kapelusze późnych grzybów znaczyły
mchy.
Przemierzający puszczę zbrojni byli już przygotowani do zimy. Mrucząc więc pod nosem
przekleństwa, ściągali płaszcze i burki, podwijali płachty na pałąkach wozów. Nie zdejmowali
jednak kolczug i nabijanych metalowymi płytkami skórzanych kaftanów. Najwyżej odsuwali z
czoła płaskie hełmy, by otrzeć pot wierzchem dłoni.
Las, tak piękny i spokojny w promieniach jesiennego słońca, pozostawał nadal puszczą
Sherwood. Puszczą, co do której jedno było pewne – każdy mógł do niej wejść, natomiast czy z niej
wyjdzie, nie wiedział nikt.
Osłaniając oczy od blasku słońca, wiszącego nisko nad horyzontem, zbrojni nieufnie
przepatrywali okolice. Ponoć ostatnio jest spokojniej, tak przynajmniej twierdzili ci, którzy ich
wysłali do Sherwood, starsi cechów, chcący zapewnić bezpieczeństwo wozom z towarem. Droga
przez las jest bowiem krótsza, a w kupieckich kalkulacjach pewność przegrywa zwykle ze
spodziewanym zyskiem. Zwłaszcza że to nie oni ryzykowali.
Jednak w puszczy nawet w czasach uznawanych za spokojne ginęli ludzie. I będą ginąć, dopóki
istnieje ten przeklęty las.
Owszem, banici poszli w rozsypkę. Kolejny już przywódca zginął, pozbawieni go banici stali
się zaś tym, czym byli z początku – zgrają wyrzutków, okrutnych wprawdzie, lecz głupich i
zdesperowanych. Część wygniotły podjazdy, które szeryf rozsyłał po puszczańskich traktach. Wielu
wybito podczas ataków na wioski, siedliska bartników czy smolarzy. Nie zdobyli pożywienia, o co
głównie im chodziło. Puszczański osadnik, chłop czy smolarz potrafił bronić dobytku. Miał wiele
czasu, by się tego nauczyć. Przeciwnie banici, a przynajmniej ostatnia generacja, niczego nie
zdążyli nauczyć się na błędach. Jednostki sprytniejsze zapadły w lasach, ich problem zapewne
zostanie rozwiązany siłami natury, nie przetrzymają mrozów i zimowego głodu. Mniej przebiegli
spoczywają już po opłotkach, obok poborców podatków, borowych i innych niemile widzianych w
leśnych osadach przybyszów, gnijąc zgodnie.
Ale puszcza Sherwood to nie tylko banici, napadający na kupieckie wozy i okolicznych
rolników. Nie tylko chłopskie rebelie czy bunty. Nawet w czasach uznawanych za spokojne lepiej
było omijać leśne trakty, choćby za cenę znacznej straty czasu, bo las skrywał gorszych od banitów
zawodowych zbójów wszelakiego autoramentu: miejscowych, uprawiających swój proceder z ojca
na syna lub grasantów, uznających przepastną knieję za bezpieczne schronienie i znakomity teren
łowiecki. A przy niskich cenach potażu i węgla drzewnego w zubożałej, wyniszczonej latami
niepokojów okolicy również smolarze próbowali dorobić sobie na boku.
Zaskrzypiały koła, grzęznące w piaszczystym gościńcu. Bat świsnął w powietrzu, spadł z
trzaskiem na zady wołów u wyładowanego ponad miarę wozu. Woźnica zaklął ochryple, jakby to
mogło zmusić stękające zwierzęta do większego wysiłku. Dowódca eskorty spojrzał niechętnie.
Zaprzęg był u kresu sił.
Zbrojny podjechał do wozu. Lite drewniane koło zagłębiło się w piasku prawie po oś. Znów
trzasnął bat, bez rezultatu. Zagrzebany w piasku wóz nawet nie drgnął.
Woźnica klął szpetnie, co woły, będące obiektem kunsztownych wiązanek, przyjmowały z
filozoficznym spokojem, opuściwszy nisko głowy obciążone sprzężajem. Zbrojny słuchał chwilę z
mimowolnym podziwem, bo wozak jak dotąd nie powtórzył się ni razu, co nie zmieniało w niczym
faktu, że przekleństwa nie przesunęły wozu ani o cal. Dwóch pomocników woźnicy, siedzących z
tyłu, majtało beztrosko nogami, wpatrując się tępo przed siebie. Nawet nie raczyli się odwrócić.
Na zdecydowany gest ręki czterej pozostali żołnierze zsiedli z koni, odtroczyli kusze. Już bez
dodatkowych rozkazów zajęli pozycje dokoła unieruchomionego wozu. Dowódca podjechał bliżej,
z rozmachem uderzył pięścią w deski, aż huknęło. Wozak przerwał swą litanię w pół słowa i
odwrócił się.
– Czego? – Warknął i tak nadspodziewanie grzecznie. Podczas krótkiej podróży dał się już
poznać jako wyjątkowy cham, w dodatku głupi. Co z kolei było zjawiskiem nader częstym w jego
zawodzie.
Żołnierz milczał przez chwilę. Na jego ogorzałej, pooranej zmarszczkami, lecz wciąż młodej
twarzy odżywka wozaka nie wywołała gniewu czy choćby zniecierpliwienia. Widział w życiu wielu
takich, byli jak hydra z dawnych legend, i z doświadczenia wiedział, że na miejsce jednego
przywołanego do porządku chamiska niechybnie pojawią się trzy nowe.
– Trzeba odkopać – powiedział wreszcie cicho, wskazując koło. – Inaczej nie ruszy, wóz zbyt
wyładowany. Woły nie dadzą rady.
Urwał, wiedząc z góry, co usłyszy w odpowiedzi na rozsądną propozycję. Chamski wozak nie
zawiódł jego oczekiwań.
– A, co tam, kurwa... – Schylił się z wymoszczonego sianem siedzenia, macał gdzieś w dole. –
Co tam... – Postękiwał niewyraźnie. Wreszcie znalazł to, czego szukał – długą, zaostrzoną na końcu
żerdź i potrząsnął nią triumfalnie.
Zbrojny skrzywił się tylko.
– Co tam, kurwa, nie dadzą rady... – Wozak przechylił się z kozła, usiłując sięgnąć zadu
stojącego ze spokojną rezygnacją wołu. – Jak mu to pod ogon wsadzę, to od razu ruszymy...
Wychylał się coraz bardziej, celując ostrym szpicem, umazanym starą, zakrzepłą krwią, ale
przeszkadzał mu poruszający się miarowo ogon bydlęcia. Wół oganiał się od ospałych, obudzonych
jesiennym słońcem much.
Tym razem jednak zwierzęta miały więcej szczęścia. Gdy woźnica wycelował w końcu i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin