Elaine Coffman
POMYŁKA
Tytuł oryginału
For All the Right Reasons
1
Wojna wreszcie się skończyła.
Młody mężczyzna, jadący bez pośpiechu na krępym teksaskim koniu nieokreślonej, raczej płowej, maści, w zamyśleniu pocierał tonią kilkudniową już szczecinę na podbródku i policzkach zastanawiał się, czy ma się z czego cieszyć. Ludzie w końcu przestali się zabijać i to z całą pewnością było dobre. Ale koniec wojny oznaczał też, że oddziały, tak dzielnie dotąd walczące od dowództwem generała Zacha Taylora, nie są już nikomu potrzebne, podobnie jak i służący w nich ludzie, którzy oddali armii ponad dwa lata swego życia. Nawet jeśli niektórym z nich ta meksykańska wojna w jakiś sposób wypełniała pustkę dotychczasowej egzystencji – a chyba tak właśnie było w przypadku Alexa Mackinnona – to po podpisaniu traktatu pokojowego także i to się skończyło. Ten rozdział był zamknięty, a przed Alexem – tak jak i przed jego bratem Adrianem, razem z nim zwolnionym z wojska z tego samego powodu – stanęło teraz zasadnicze pytanie: co dalej?
Alex i Adrian byli bliźniakami, najmłodszymi z szóstki braci Mackinnonów. Teraz było ich już tylko pięciu, jako że najstarszy Andrew zginął tragicznie jeszcze w 1836 roku, zabity przez Komanczów. Szmat czasu, to już dwanaście lat. Pierwszy się urodził i pierwszy też spotkał śmierć.
Wojna z Meksykiem była ciężka i krwawa i przez ostatnie dwa lata Alex Mackinnon często myślał, że to właśnie on będzie następny. Teraz, gdy bezpośrednie zagrożenie w końcu minęło, znów zastanawiał się nad tym wszystkim, ale tak naprawdę mógł jedynie westchnąć nad swoim losem i z pewną rezygnacją pokiwać głową. Niełatwo było przyznać choćby tylko przed sobą, że w gruncie rzeczy jego śmierć też nie miałaby większego znaczenia. Co najwyżej liczba żyjących braci Mackinnonów zmniejszyłaby się do czterech.
Ta wojna każdego dnia groziła śmiercią, a jej trudy były chwilami wręcz nieludzkie, ale też właśnie dlatego bez reszty absorbowała zarówno Alexa, jak i Adriana przez całe dwa lata. Przez te dwadzieścia cztery miesiące – dzień w dzień – mieli przynajmniej coś do zrobienia poza dotychczasowym ciągłym przymieraniem głodem. Ale kampania wreszcie się zakończyła i żaden z nich nie miał pewności, co właściwie powinni ze sobą zrobić.
Nagły powiew gorącego wiatru wzbił tuman białawego kurzu, kolejny raz dobitnie przypominając o tym, jak dawno nie spadła tu nawet jedna kropla deszczu. To nie była przyjemna okolica o tej porze roku. Alex ściągnął z szyi bawełnianą bandanę, otarł spocone czoło i wnętrze kowbojskiego kapelusza. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie lepiej byłoby jechać z odkrytą głową, lecz upał był jednak zbyt dotkliwy.
Obrócił się w siodle i przyglądał bratu, jadącemu kilkanaście metrów za nim. Koń Adriana szedł wolno, jego kopyta też zapadały się w sypkim piachu aż po pęciny. Daleko w tyle zostało Brownsville – małe miasteczko, w którym rozformowano ich oddział. Tam zostali zwolnieni z wojska i mieli już prawo jechać dokądkolwiek. Gdzie tylko zechcą i kiedy tylko zechcą.
Adrianowi specjalnie się nie śpieszyło, natomiast Alex ponaglał i poganiał brata, jak tylko mógł, od pierwszego dnia. Taka różnica postaw mogłaby dziwić tylko tych, którzy ich bliżej nie znali, jednak w ich rodzinnych stronach wszyscy wiedzieli, że ci bracia bliźniacy zgadzają się ze sobą niezwykle rzadko, spierając się o wszystko niemalże dla zasady. Wiedziano też, że to Alex jest zazwyczaj bardziej aktywny i że niezwykle trudno mu usiedzieć na miejscu, nawet jeśli sam dokładnie nie wie, dokąd właściwie chciałby wyruszyć.
Jedna rzecz wydawała się niewątpliwa –jeżeli w ogóle czegoś szukał, z całą pewnością nie było tego w Brownsville.
Jeszcze raz obrócił się w siodle i ostatnim spojrzeniem obrzucił niknące już na horyzoncie miasteczko. Potem uniósł głowę i spojrzał do góry prosto w słońce, które uparcie tkwiło w zenicie już od paru godzin i – zdaniem Alexa – nie przesunęło się w tym czasie nawet o milimetr.
Tymczasem koń Adriana zbliżył się na odległość kilku metrów. Alex czekał na brata, zmęczonym wzrokiem obrzucając bezkresną, pełną wykwitów białych alkalicznych soli, półpustynną równinę – prawie zamarłą otwartą przestrzeń, na której, jak się wydawało, nie poruszało się nic, jeżeli nie liczyć obłoczków kredowego pyłu wzbijanego spod końskich kopyt i ledwie zauważalnie chwiejących się na wietrze gałązek nielicznych kęp karłowatego dębu. Daleko za tymi mizernymi zaroślami i za płynącą jeszcze dalej Rio Grandę rozpościerał się Meksyk –niczym ogromna karta, na której jeden ważny rozdział z księgi życia tych młodych ludzi został już zapisany. A przed nimi była jeszcze do przebycia ogromna trawiasta równina, za którą leżało prawdziwe wielkie miasto – San Antonio. A potem co? Alex nie był tego pewien, miał jednak silne przeczucie, że dalszych rozdziałów ich nienapisanej jeszcze historii należy szukać właśnie w tym kierunku.
Czuł się znużony i w jakiś sposób znacznie starszy niż dotąd –nawet jeśli z metryki wynikało, że wciąż jeszcze nie przekroczył nawet dwudziestki. Tak, był teraz zdecydowanie starszy i patrząc na brata, zastanawiał się, czy Adrian też ma podobne poczucie niezwykle gwałtownego doroślenia. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, choć znał go lepiej niż ktokolwiek i wiedział, jak bardzo potrafi być skryty, mimo swej w gruncie rzeczy porywczej i wybuchowej natury. Alex pod tym względem na szczęście się od niego różnił, natura obdarzyła go temperamentem znacznie pogodniejszym, połączonym z błogosławioną zdolnością spokojnego przyjmowania wszystkiego, co życie przynosiło, nawet jeśli na ogół nie były to dary szczęśliwego losu.
Tak, z całą pewnością nie były.
Życie go raczej nie rozpieszczało i w znacznym stopniu przyczyniło się do tego, że musiał tak pospiesznie wydorośleć – nie z własnej winy. Jeśli komuś można byłoby tę winę przypisać, to co najwyżej Komańczom, którzy przed laty zabili mu ojca, matkę i najstarszego brata, porywając jednocześnie ich malutką siostrę, ledwie sześcioletnią Margery. Ale nawet to tragiczne wydarzenie nie było tak jednoznaczne, jak mogłoby się wydawać. To prawda, że Komańcze dokonali krwawego najazdu na ich dom, skazując tym samym pięciu cudem ocalałych z masakry bezradnych chłopców na sieroctwo – tym trudniejsze, że najstarszy z nich nie miał wówczas nawet czternastu lat, a dwaj najmłodsi nie skończyli ośmiu. Tak, ci czerwonoskórzy z pewnością byli temu winni, ale nie można było zapominać, że oni także prowadzili wówczas wojnę, nieporównanie dłuższą od tej prowadzonej przez Meksykanów – wojnę, która też była z góry przegrana. Obwinianie zdesperowanych Indian byłoby więc w jakimś sensie podobne do kopania leżącego, dobijania przeciwnika już pokonanego. To też nie byłoby w porządku.
Adrian ostatecznie zrównał się z Alexem i wstrzymując nieco gniadego wierzchowca, zapytał:
– Dlaczego właściwie spieszymy się tak, jakby coś się paliło? Zmęczony gniadosz ciężko oddychał, a jego sierść była mokra od potu. Widać było, że przy takim tempie wytrzyma co najwyżej trzy kilometry, a może nawet mniej. Patrząc na to zgonione zwierzę, Alex nagle poczuł, jak bardzo znów chce mu się pić. Nie odpowiedział na pytanie brata, ale to najwyraźniej Adrianowi nie przeszkadzało.
– Wciąż jeszcze jesteś na mnie wściekły za to, co było wczoraj? – zapytał po chwili.
– Nie. I wczoraj też nie byłem wściekły – odpowiedział spokojnie Alex.
– Więc dlaczego nie chciałeś mi pożyczyć dwóch dolarów na tę ostatnią dziwkę z Brownsville?
– Bo nie była warta dwóch dolarów.
– A byłeś z nią kiedykolwiek?
– Nie.
– Więc skąd, u diabła, mogłeś wiedzieć, czy jest warta, czy nie?!
– Och, na miłość boską, Adrianie! Była tak brzydka, że na sam jej widok wykoleiłby się nawet pociąg!
– A kto powiedział, że trzeba w ogóle patrzeć na jej twarz?
– Nie możesz aż tak bardzo potrzebować kobiety – powiedział mitygujące Alex. – Nie aż tak.
– To moja sprawa. Nie uważasz, że mam prawo wybrać sobie taką dziwkę, jaką chcę?
– Nie za moje dwa dolary.
– Przecież bym ci je oddał. Dobrze o tym wiesz.
– A tak już w ogóle nie musisz mi nic oddawać.
Adrian już wcześniej zdał sobie sprawę, że ta dyskusja do niczego nie doprowadzi, postanowił więc dać za wygraną i zmienił temat.
– Nadal uważam – zaczął cierpko – że powinniśmy byli wyruszyć z samego rana, a nie dopiero w południe. Ten skwar nie pozwala oddychać. – Obrzucił wzrokiem otaczającą ich zamarłą równinę, niemal białą od słońca, i trzymanym w ręku kapeluszem raz i drugi strzepnął kredowy pył, pokrywający mu spodnie aż po uda. – Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi idiotami, którzy próbują jechać przez takie piekło o tej porze dnia. Nawet miejscowe skorpiony i rogate ropuchy wydają się mieć więcej zdrowego rozsądku niż my. – Ponownie włożył kapelusz na głowę i spojrzał na Alexa, który z niewzruszoną miną jechał tuż obok jak gdyby nigdy nic i długo nie odezwał się ani słowem. To były te jego nagłe zamyślenia i nie należało mu raczej w tym przeszkadzać. Najpewniej myślał o niedawnej przeszłości. O dopiero co zakończonej wojnie.
Tu akurat Adrian miał zupełną rację. Alex rzeczywiście pogrążył się we wspomnieniach, przypominając sobie niemal całą wspólnie przebytą kampanię, od pierwszych utarczek pod dowództwem generała Taylora, jeszcze przed oficjalnym wypowiedzeniem wojny Meksykanom, poprzez największe starcia pod Palo Alto i Resaca de la Palma, aż po najdłuższy, pięciuset–kilometrowy marsz w głąb Meksyku, zakończony decydującą i – mimo jawnie przeważających sił nieprzyjaciela – zwycięską bitwą pod Buena Vista.
Ostateczny traktat pokojowy, podpisany prawie rok później w Guadelupe Hidalgo, oddawał Stanom Zjednoczonym cały Teksas, całą Kalifornię i znakomitą większość terytoriów Nowego Meksyku. Wojna się wreszcie skończyła i żołnierze, którzy ją przeżyli, mogli wracać do domu – a wśród nich także i oni, Alex i Adrian Mackinnonowie. Ich problem polegał jednak na tym, że teraz nie za bardzo wiedzieli, gdzie właściwie miałby być ten ich dom.
Tak naprawdę nie mieli domu – chyba żeby za dom uważać to, co przed laty udało się z trudem odbudować z dawnej siedziby Mackinnonów, zniszczonej po najeździe Komanczów. Ten częściowo tylko odbudowany, a potem ponownie porzucony stary budynek pewnie znów był w całkowitej ruinie, a poza tym tak strasznie daleko. Naprawdę na końcu świata, w mało komu znanym – nawet choćby tylko z nazwy – okręgu Uniesione. Nawet przy największych staraniach obu braciom tylko z najwyższym trudem udałoby się przypomnieć coś, co mogłoby ich do tego Limestone ponownie przyciągnąć.
Właściwie nie było tam nic naprawdę pociągającego.
Rzeczywiście nic – jeśli pominąć fakt, że mieszkały tam siostry Simon.
2
Przypadek sprawił, że właśnie tego samego dnia – i chyba nawet mniej więcej w tym samym czasie – jedna z tych dwóch sióstr Simon, imieniem Katherine, podczas rozmowy o najbardziej codziennych domowych sprawach niespodziewanie wspomniała Alexa Mackinnona. Zrobiła to zresztą całkiem mimochodem i była trochę zaskoczona dość nieoczekiwaną – w każdym razie w pierwszej chwili – reakcją swej siostry.
Tak, Karin Simon nie była obojętna na dźwięk tego nazwiska. Na samą myśl o nim jej serce zaczynało bić mocniej, nawet jeśli niekoniecznie chciała się do tego przyznać.
– Wielkie nieba, Alexander Mackinnon! – wykrzyknęła, podnosząc wzrok sponad robótki, z którą siedziała przy kuchennym stole. – Dlaczego akurat on, ni z tego ni z owego, przyszedł ci do głowy?
Katherine wzruszyła ramionami. Karin patrzyła z uwagą na twarz siostry, ale ta dość niespodziewanie zupełnie zamilkła.
Karin zmarszczyła czoło. Czasami zupełnie nie potrafiła zrozumieć zachowania Katherine, której nastrój mógł zmieniać się tak nagle. Nieraz przecież bywała prawdziwym uosobieniem spontanicznej wesołości i pogody ducha, umiała niezwykle zaraźliwie śmiać się dosłownie ze wszystkiego, również i z siebie. Tak, Katherine naprawdę potrafiła być promykiem słońca w tej ich trudnej i beznadziejnie szarej egzystencji – ale zdarzało się i tak, że ni z tego, ni z owego nagle zamykała się w sobie, zamyślona, milcząca i ponura. Karin uświadomiła sobie, że siostra ostatnio coraz częściej okazuje tę bardziej posępną stronę swej natury. Wyglądało to tak, jakby chwilami nawet wbrew własnej woli plątała się w pajęczyny niedobrych wspomnień, wydobywała na powierzchnię jakieś dawno pogrzebane upiory, zapomniane bolesne sprawy i takie rzeczy, że na samą myśl o nich człowiek musiał czuć się tak, jak gdyby chodził po własnym grobie.
Dziś oczywiście nie było z nią aż tak źle, ale i tak zachowywała się dziwnie. Dlaczego na przykład wyciągnęła nagle nazwisko Alexa Mackinnona? Wyjechał przecież wraz z bratem tak dawno, że każdy rozsądny człowiek przestałby już liczyć na jego powrót. To fakt, że Alex był rzeczywiście przystojny, ale w końcu ona, Karin Simon, nie była osobą, która czekałaby na kogoś w nieskończoność – niezależnie od tego, jak bardzo pociągająco ten ktoś wyglądał. A poza tym nie mogłaby poważnie myśleć o kimś tak biednym. Oczywiście, jej serce przyśpieszało zauważalnie na samą myśl o nim, ale już dawno postanowiła, że nauczy to serce bić mocniej także i dla kogoś znacznie bogatszego, nawet jeśli nie aż tak przystojnego.
– Dlaczego tak nagle o nim pomyślałaś? – spytała ponownie. Jej siostra odwróciła się, ale wciąż wydawała się nieobecna, patrzyła gdzieś w przestrzeń.
– To przez panią Carpenter – wyjaśniła po chwili. – Zajrzała tu do nas, wracając z miasta, i powiedziała, że troje z jej dzieci ma wietrzną ospę.
To jeszcze bardziej zdumiało Karin.
– I to niby przypomniało ci Alexa Mackinnona?
– A pewnie – odpowiedziała Katherine, patrząc teraz już prosto w jej oczy. – Nie pamiętasz, jak przed laty wszyscy zapadliśmy na to w tym samym czasie... ty, Alex, Adrian i ja?
– Na wietrzną ospę? – powtórzyła z zastanowieniem Karin. – Zdaje się, że coś tam sobie przypominam, ale, święci pańscy, przecież to było siedem albo osiem lat temu! – Podniosła się zza stołu, wciskając niedokończoną robótkę do koszyka. – Zresztą co to ma dziś za znaczenie, kogo obchodzi jakaś dziecinna wietrzna ospa? I w ogóle po co przypominać takie głupie rzeczy, zaśmiecać sobie tym pamięć? – W głosie Karin brzmiała lekka irytacja. – Tak, jakbyśmy nie miały wystarczająco dużo zmartwień i bez tego! Naprawdę nie masz już o czym pamiętać?!
– Czy ja wiem? – Katherine znów posmutniała. – Czasami po prostu nie potrafię przestać myśleć o tym, jak to było wtedy, gdy mama jeszcze żyła.
Powiedziała to bez żadnych ukrytych intencji, ale jej słowa i tak ukłuły Karin, która nie lubiła, kiedy się jej przypominało, jak bardzo siostra kochała matkę i jak bardzo matka kochała Katherine. Karin oczywiście też kochała matkę, ale nie aż tak jak jej młodsza siostra. No ale ona taka właśnie była: kiedy kochała, to już bezgranicznie, jak jakiś największy skarb, i w ukochanej osobie z reguły widziała wyłącznie dobre strony. Tych gorszych nie zauważała w ogóle, była lojalna aż do śmieszności i żadna siła nie potrafiłaby jej przekonać, że ten ktoś może mieć jakąś tam wadę. Także i dlatego Karin nieraz powtarzała, że siostra potrafi być bardziej uparta niż całe stado mułów, co zresztą w żaden sposób nie zmieniało postawy Katherine.
Takie pełne niedorzecznego oddania kochanie kogokolwiek to było naprawdę więcej, niż Karin potrafiłaby znieść. Patrząc na to z należnym rozsądkiem, wiedziała oczywiście, że do tych spraw każdy musi podchodzić inaczej – jednakże gdyby chciała być naprawdę i do końca szczera wobec siebie, musiałaby przyznać, że tam, gdzie szło o okazywanie serca, Katherine wyraźnie ją wyprzedzała. A to nie mogło się podobać osobie tak przekonanej o własnej wyższości i tak zadowolonej z siebie, jak piękna Karin Simon. Nikt – i w niczym! – nie miał prawa jej wyprzedzać, a już na pewno nie jej dziecinna siostra o tak cielęce rozmarzonych oczach. Dla Karin było to oczywiste.
– Mamy zbyt dużo pilnych spraw bieżących, żeby tracić czas na nikomu niepotrzebne wracanie do przeszłości – powiedziała stanowczo, ucinając dalszą dyskusję.
Katherine zawiązała nitkę po zakończeniu ostatniego ściegu i z niewesołą miną popatrzyła na mocno już wytartą brązową spódnicę, którą przedłużała kolejny raz. Mimo jej starań te doszycia były coraz wyraźniej widoczne i wręcz rzucały się w oczy, podobnie jak to, że materiał był już stary i bardzo zniszczony.
– Ta spódnica chyba się przeciera nawet od samego jej przedłużania – rzekła, kiwając głową. – Czasami marzę o tym, żeby się podarła już naprawdę, tak nie do naprawienia.
– Powinnaś marzyć o tym, żeby mieć nową albo przynajmniej tak szybko nie rosnąć –powiedziała Karin. –Już teraz jesteś o pół głowy wyższa od większości mężczyzn w okolicy, a przecież mamy ich tu, zwłaszcza od czasu, jak się zaczęła wojna, doprawdy jak na lekarstwo. Jeżeli dalej będziesz tak piąć się w górę jak tyczka od fasoli, to nigdy nie znajdziesz takiego, który się z tobą ożeni.
– Wcale nie jestem aż taka wysoka, a poza tym już ci mówiłam, że nie zamierzam wychodzić za mąż.
– A co zamierzasz robić? Tkwić tutaj i wiecznie harować, tylko po to, żeby stać się równie twarda i nieużyta, jak ta ziemia na naszych polach?
– Ja tego nie odczuwam tak jak ty. Tu jest nasz dom i nasza ziemia... i ja ją kocham. I nie uważam, by była tylko twarda i nieużyta. Jest po prostu taka jak życie. Tak czy inaczej bliska sercu.
Różnica między nimi była taka, że Katherine naprawdę kochała tę ziemię, a Karin jej wręcz nie znosiła. Któregoś dnia, gdy jedna miała trzynaście, a druga czternaście lat i gdy akurat wracały ze szkoły krótko po tym, jak padał deszcz, przejęta Katherine nagle powiedziała z charakterystycznym dla niej spontanicznym zachwytem:
– Och, Karin! Jak ja kocham ten zapach wilgotnej ziemi! Czy ty też tak to czujesz?
Na co jej siostra odparła natychmiast:
– Nie! I bardzo cię proszę, nie mów tak nigdy, przynajmniej przy ludziach, bo pomyślą sobie, że jesteś trochę niespełna rozumu, jak ta biedna stara pani Tribble. Już to widzę, stałybyśmy się pośmiewiskiem w całej okolicy. Tylko tego brakowało, żeby ludzie zaczęli opowiadać, iż jedna z nas tak kocha zapach wilgotnej ziemi, że gotowa jest ryć ją nosem jak świnia!
Ale młodziutka Katherine wtedy zupełnie się tym nie przejęła i nawet popatrzyła na starszą siostrę z pewnym współczuciem.
– Powiem ci, Karin, że trochę mi ciebie żal. Bo ty pewnie tak samo widzisz róże, ale tak naprawdę nawet nie wiesz, jak one cudownie pachną.
Ten życzliwy ton serdecznego politowania, na pewno bardzo szczerego, to było coś, czego Karin nie była w stanie pojąć. Ale też, prawdę mówiąc, tak między nimi było prawie zawsze –Karin nigdy siostry do końca nie rozumiała. Podobnie jak ojciec. Tylko matka rozumiała swą małą Katherine.
Można to było zresztą zauważyć już wcześniej. Kilka lat temu zdarzyła się właśnie taka szczególna okazja – któregoś wieczoru obie dziewczynki schowały się w kuchennej szafce i niechcący podsłuchały rodziców, rozmawiających przy stole po kolacji.
– Ta nasza Katherine – odezwała się w pewnym momencie matka – to prawdziwe słoneczko, balsam dla oczu.
Karin wówczas nie przejęła się zbytnio tą pochwałą dla siostry, ponieważ ojciec zaraz na to odpowiedział:
– Katherine z pewnością taka jest, ale nie w taki sposób jak Karin. Bo Karin to chodząca doskonałość.
Wyróżniona aż tak bardzo starsza siostra kątem oka spojrzała na młodszą, lecz ta wcale nie wyglądała na rozczarowaną. Wtedy Karin nie była w stanie tego pojąć. Czyż ta mała Katherine nie rozumie, że „chodząca doskonałość” to nieporównanie więcej niż jakieś tam „słoneczko” i „balsam dla oczu”?
Najwyraźniej nie, bo ten brak większych ambicji pozostawał jej charakterystyczną cechą także i teraz, po tylu już latach.
Karin poczuła się zmęczona, miała już dość wspominania dzieciństwa, toteż zebrała wszystkie swoje rzeczy do koszyczka od robótek, postawiła go na stałym miejscu przy kuchennej skrzyni i poszła się przejść, by – jak oznajmiła – zaczerpnąć świeżego powietrza. W rzeczywistości powód był całkiem inny; znów czuła się w jakiś sposób pominięta i nawet odtrącona – jak niemal zawsze, gdy Katherine stawała się tak irytująco zamyślona i bez reszty pogrążała się w rozpamiętywaniu tego, co było kiedyś. Karin naprawdę nie pojmowała, w jaki sposób siostrze udaje się z tej przeszłości wydobyć aż tyle i wciąż pielęgnować to w sobie, w dodatku zupełnie niepotrzebnie.
Ruszyła w kierunku pobliskiej rzeczki,...
black.death1