Długo i szczęśliwie - Madame Evans.doc

(1593 KB) Pobierz

 

Długo i szczęśliwie






25 września 2037

Wyszła na ganek i odetchnęła głęboko. Lubiła zapach ziemi i zeschłych liści. Jesień była w tym roku wyjątkowo długa i ciepła. Dzieciaki zdążą się nacieszyć ładną pogodą, zanim przyjdą paskudne, zimowe miesiące.
Zbiegła ze schodków, zamknęła starannie furtkę i rzuciła ostatnie spojrzenie na rzędy róż po obu stronach ścieżki wiodącej do domu. Czas już wielki, żeby je przyciąć przed zimą. Trzeba przypomnieć Harry'emu. Dopilnować, żeby nie wymigiwał się od obowiązków.
Ruszyła powoli w stronę parku. Z oddali, z boiska quidditcha, dobiegały śmiechy i gromkie okrzyki. Postanowiła dać wnukom jeszcze jakieś pół godziny - potem trzeba będzie odtransportować je do domu, żeby się nie poprzeziębiały.
Rozpięła suwak płóciennej bluzy, zmrużyła oczy i wystawiła twarz do słońca. Jedna zmarszczka w tę, czy w tę - starała się zbytnio nie przejmować. Poza tym, jej uniwersyteccy koledzy co jakiś czas uświadamiali jej, że nie wygląda na babcię czworga wnucząt. Miło z ich strony. Chociaż ona i tak wiedziała swoje. Przecież już tamten sierpniowy dzień przed ponad czterema laty, wystarczył, żeby zaczęła...
Przestań, nakazała sobie w myślach, nie będziesz się rozklejać na środku wioski, nie będziesz...
Zacisnęła usta i skręciła prędko w parkową alejkę. Skróciła sobie drogę przez zasypany liśćmi trawnik i usiadła na ulubionej ławce, tuż pod ścianą wysokich cedrów.
Krzyki z boiska docierały tu jeszcze wyraźniej. Za jej plecami, pomiędzy grubymi pniami pachnącymi żywicą, prześwitywały plamy zieleni i - od czasu do czasu - śmigała jakaś postać na miotełce.
- Dziadku, patrz jak ja latam! - zawołał nagląco dziecięcy głosik.
Uśmiechnęła się pod nosem. Rozsiadła się wygodnie na ławce, wyciągnęła z kieszeni bluzy książkę, druty i kilka motków wełny i rzuciła na to wszystko zaklęcie powiększające. Położyła na kolanach opasłą "Historię stosunków mugolsko - czarodziejskich XXI wieku", poprawiła nieduże druciane okulary i zatonęła w lekturze, co jakiś czas zerkając na zegarek. Po chwili zaczęły ją boleć oczy.
Niedługo zupełnie oślepnę, pomyślała z irytacją. Tysiące stron, które przeglądała z konieczności od wielu lat, solidnie dawały jej się we znaki. Misterne zawijasy na pergaminie dobre były dla uczniów i studentów; wykładowcy z bardzo długim stażem pracy znosili przekopywanie się przez nie znacznie gorzej.
Oparła podbródek na dłoniach i zapatrzyła się na pusty plac zabaw. Przed sobą miała piaskownicę, niedużą, żółtą karuzelę i drewniane huśtawki. Nawet Nick zaczynał już z nich wyrastać.
Westchnęła i zmieniła nieco pozycję, bo deska z tyłu zaczęła uwierać ją w plecy. Kiedy dzieci były małe, spędzała tu mnóstwo miłych godzin, pilnując, wymyślając zabawy i łagodząc spory. A teraz... czemu one muszą tak szybko rosnąć...?
Ostatnie lato też minęło w ekspresowym tempie. Kilka miłych, spokojnych tygodni w domu, bez żadnych uczelnianych obowiązków, i kilka trochę mniej spokojnych dni, wypełnionych tupotem czterech par nóg, radosnymi okrzykami i niezliczonymi pytaniami. Momentami wstydziła się do tego przyznać nawet przed samą sobą, ale odetchnęła z ulgą, kiedy pod koniec sierpnia dzieciaki wróciły na stałe do domów. Tyle tylko, że niemal natychmiast zaczęła za nimi tęsknić. Jak zwykle. I cieszyła się, gdy Ron i Agnes podrzucali czasami swoją dwójkę na weekendy.
Chyba się starzeję, pomyślała z rozbawieniem. Dziarsko pociągnęła nosem, odłożyła "Historię" na brzeg ławki i sięgnęła po druty. Lepiej zająć się czymś pożytecznym, zamiast się nad sobą rozczulać.
Sięgnęła po grubą, żółtą wełnę i z wprawą nawinęła nitkę na palce. W drugą rękę ujęła szpikulce. Narzuciła pierwsze oczko, potem kolejne. Trzydzieści... czterdzieści... Rzuciła stosowny urok. Na szalik dla Liz będzie jak znalazł.
Mała dzikuska, w grudniu miała skończyć trzynaście lat i chyba coraz lepiej zdawała sobie sprawę z tego, jakie kolory podkreślają tę jej południową urodę. Co oczywiście nie znaczyło, że była w stanie pozbyć się ukochanych, powycieranych jeansów. Nadal bardzo źle znosiła fakt, że w ciągu roku szkolnego musi z nich rezygnować na rzecz hogwarckiego mundurka. Mundurki stanowiły jednak najmniejszy problem. Większym było to, że Liz na różne sposoby rekompensowała sobie szkolne ograniczenia. W ciągu minionych dwóch lat, które spędziła w Hogwarcie, zdążyła kilka razy nieźle narozrabiać, a jej nieodłącznym kompanem i współsprawcą wszystkich wykroczeń zawsze okazywał się Mike Weasley. Spełniał właściwie każdą zachciankę i Liz z upodobaniem podkreślała, że jest jej "najlepszym kumplem".
Najlepszym kumplem. Merlinie...
Pokręciła głową i zerknęła na szalik, który wyłaniał się spomiędzy śmigających obok niej drutów. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się człowiekowi przydać dawno opanowane inkantacje. Powinna zrobić jeszcze jeden taki, inaczej Emi będzie śmiertelnie obrażona. Zresztą, Nickowi też by się...
- Babciu! - Wnuk zmaterializował się właśnie pomiędzy drzewami i pędził w stronę ławki, lekko zasapany. - Babciu, znalazłem go! Chodź, zobacz!
Nauczona doświadczeniem, błyskawicznie pojęła, o kogo chodzi. Zdjęła zaklęcie i odłożyła robótkę.
- Gdzie go znalazłeś? - zapytała spokojnie.
- No tam, w trawie! Za tym klonem.
Położyła druty na książce i starannie zwinęła wełnę.
- Babciu, a wiesz, Stan nam dzisiaj pokazał ten nowy model Gromu - terkotał Nick, kiedy szli przez trawnik. - Faaajny jest. Muszę pogadać z tatą, może też by mi kupił. Ten Grom normalnie ma takie przyspieszenie, mówię ci, babciu...! Takie przyspieszenie, że szok!
Uśmiechnęła się mimowolnie, patrząc z góry na potarganą, czarną czuprynę. Potter jeden. Typowy dziesięciolatek. Gada jak nakręcony. Bazgroli jak kura pazurem i coraz lepiej idzie mu z francuskiego. A jego głód wiedzy i tak dotyczy bardziej otaczającego go świata i nowych akrobacji na boisku, niż równych rządków liter i cyfr. Beznadziejny przypadek. Ron w jego wieku był taki sam.
Dotarli do wielkiego, starego klonu. Na mchu, między korzeniami, klęczał ofiarnie niewysoki rudzielec o piegowatej buzi.
- Babciu, uważaj - syknął ostrzegawczo Nick. - Bo go rozdepczesz.
Zatrzymała się w pół kroku, z jedną nogą uniesioną nad ziemią. Oparła się dłonią o pień. Młody przykucnął jakiś metr dalej i wpatrzył się w trawę.
- Greg, masz go?
- Tam. - Ryży machnął ręką, nie odrywając wzroku od mchu. - Spoko, już nie ucieknie. Wybiegał się chyba.
Uspokojona, ostrożnie postawiła stopę na ziemi i pochyliła się nad chłopcami. W tym momencie przed nosem zadyndał jej sporych rozmiarów ślimak afrykański.
- Babciu, odeślesz Igora do domku?
Stłumiła okrzyk zaskoczenia, przełknęła ślinę i ujęła ślimaka w dwa palce.
- Gdzie macie ten domek? - spytała słabym głosem.
- Został w ogrodzie, przy różach - poinformował swobodnie Greg. - Bo myśmy tu przynieśli tylko Igorka. Żeby sobie pozwiedzał.
Pokiwała głową, wyciągając różdżkę z kieszeni bluzy. Igor rzucił jej pełne wyrzutu spojrzenie, zamachał oczami na słupkach i czym prędzej wlazł do swojej skorupy. Poczęstowała go zaklęciem odsyłającym, próbując odegnać od siebie wizję muszli, sunącej do jej ogrodu przez pół wioski.
- Wstańcie już z tej ziemi, dobrze? - upomniała chłopców. - Zobaczcie, jakie macie brudne kolana!
Nick wlepił w nią niewinne, błękitne spojrzenie.
- Babciu, ale wyczyścisz Gregowi spodnie, zanim przyleci ciocia, prawda? - zapytał z niepokojem.
- Jasne - roześmiała się. - Ale wstawajcie, szybko. Robi się coraz zimniej, nie sterczcie tu tak bez ruchu.
- Zaraz pójdziemy do dziadka - uspokoiło ją wnuczę. - Polatamy z nim jeszcze trochę.
- Tylko skończę obserwować te mrówki - wtrącił Greg. - Jedną chwilę.
- Za chwilę to ja was zabieram do domu. Na gorącą czekoladę - mruknęła, wracając na swoją ławkę, odprowadzana entuzjastycznymi okrzykami.
Zaplątała między drutami czerwoną włóczkę na szalik dla Emi. Mała elegantka i Panna Przemądrzała zarazem. Harry zwykł się złośliwie dopytywać, po kim wnuczka odziedziczyła tę ostatnią cechę. Już po pierwszym miesiącu jej pobytu w Hogwarcie było jasne, że to prymuska. A odkąd na dobre pozbyła się tych swoich cienkich warkoczyków, jeszcze bardziej spoważniała. Szkoda. Taka w nich była podobna do Lily...
Zabolało. Poruszyła się nerwowo i założyła nogę na nogę. Znalazła czwarty rozdział w "Historii". Druty brzęczały uspokajająco, a Nick i Greg, z bojowymi okrzykami na ustach, pobiegli na boisko. Słońce powoli chowało się za koronami drzew. Było coraz chłodniej i wypadałoby powoli zacząć zbierać quidditchowych zapaleńców do ciepłego domu.
Jeszcze tylko jeden podrozdział, obiecała sobie, odnotowując mimochodem, że na boisku ktoś zaczął właśnie śpiewać o czterech zielonych słoniach.
Studenci będą mieli pewnie mnóstwo wątpliwości. Zawsze je mają, kiedy słyszą o mugolskich działaniach w czasie walki z terroryzmem. Nigdy nie lubiła tego tematu, bo przecież nikt - nawet ten, kto przetrwał jakąkolwiek wojnę - nie jest w stanie odpowiedzieć na pytania o przyczynę bezmyślnego ludzkiego okrucieństwa. Wzdrygnęła się mimowolnie. No cóż, pozostawało tylko mieć nadzieję, że nie wpadnie w nieznośny dydaktyzm i łopatologię. Że nie będzie przemawiać pompatycznie jak stara ciotka i ludzie rzeczywiście wyniosą coś z tego wykładu.
Śpiewy przybrały na sile. Słodki Merlinie, Mali pozdzierają sobie gardła, trzeba będzie przygotować Eliksir Pieprzowy. A Harry naprawdę powinien wreszcie...
- Herm, padnij! - krzyknął ktoś za jej plecami.
Skuliła się odruchowo, wciskając głowę w ramiona. Tuż nad oparciem ławki, obok jej lewego ucha, świsnął nieduży kłębuszek kolorowych ubrań, uczepiony miotełki. Usłyszała głośny męski śmiech i dziecięcy chichot.
- Stop! - zawołała ostrzegawczo i kłębuszek zatrzymał się posłusznie tuż nad piaskownicą.
Wstała z miejsca, odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i stanęła oko w oko z mężem.
Najsławniejszy z aurorów, w spranych dżinsach i swojej najstarszej koszuli w kratę, opierał się o pień jednego z cedrów. Pod pachą trzymał stary model Błyskawicy. Pokładał się ze śmiechu.
Prychnęła cicho.
- Fajną miałaś minę - zauważył mimochodem, uspokajając się wreszcie.
Zerknęła na niego ostrzegawczo i nabrała powietrza w płuca.
- Jo, wystarczy! - zawołał prędko Harry. W zakłopotaniu zwichrzył sobie włosy. - Uczyłem tylko, jak trochę przyspieszyć - dorzucił wyjaśniająco.
- Widzę właśnie - mruknęła z rezygnacją, kryjąc uśmiech.
No cóż. Podobno mężczyzna przez całe życie pozostaje w głębi duszy małym chłopcem. Żywy dowód miała właśnie przed sobą. Dowód wyszczerzył się na widok jej miny, wyminął ją zgrabnie i uspokajająco poklepał po ramieniu. Dopiero potem wszedł do piaskownicy.
- Jo, złaź - zarządził, zdejmując z miotły zdyszane, roześmiane stworzenie.
- Ale dziadku... - Poważne spojrzenie spod prostej, ciemnej grzywki. - Jeszcze trochę...
- Dosyć latania, idziemy do domu. - Postawił dziewczynkę na ziemi i Hermiona omal się nie roześmiała, widząc, jak usilnie stara się być stanowczy.
- Tylko pięć minut - targowała się Jo, odliczając odpowiednią ilość palców. - Pięć! - Zobaczyła minę Harry'ego i natychmiast wygięła buzię w podkówkę. - Minutkę. Proooszę...
Hermiona pokręciła głową. Był już najwyższy czas, żeby wkroczyć do akcji.
- Chodźcie, zawołamy chłopaków i pójdziemy na czekoladę - oświadczyła energicznie.
- O! - W brązowych oczach błysnęło zainteresowanie. - Z pianką?
- Z dużą pianką - zapewniła na wszelki wypadek. - Aleś się potargała na tej miotle, dzikusie jeden - burczała dla niepoznaki, kierując wnuczkę w stronę boiska.
- Mama za słabo związała - tłumaczyła Jo.
Weszły razem pomiędzy pnie drzew; Mała niecierpliwie odrzuciła z twarzy poplątane włosy.
Harry ze stoickim spokojem pozbierał cały sprzęt - od mioteł zaczynając, a na drutach kończąc - i ruszył powoli za nimi. Kiedy dotarli do ławek otaczających niedużą, trawiastą przestrzeń, zaczął wołać chłopców. Dał im czas na odwieczne "jeszcze trochę", więc Hermiona wykorzystała ten moment, żeby od nowa porządnie związać Małej włosy.
- Nnno - oznajmiła z zadowoleniem. - Jak ładnie, teraz ci przynajmniej ten koński ogon nie bimba aż nad uchem.
Jo roześmiała się i natychmiast przykleiła się do jej lewego boku.
- Ale zostajemy dzisiaj na noc? - upewniła się.
- Tak.
- Mogę spać z wami?
- Jasne. - Kątem oka Hermiona zarejestrowała, że chłopcy posłuchali Harry'ego i lecą w stronę domu. - Chodź.
- Nick też śpi z nami?
- Nie wiem, pewnie powie, że jest już za duży.
- I tak przylezie rano - oświadczyła Jo ze znawstwem.
Przez chwilę szły w milczeniu. Mała zaczęła podskakiwać.
- Babciu, zobacz, a dziadek im pozwolił jeszcze polatać! - przypomniała sobie nagle. - Ja też chcę!
- Wystarczy latania. Jest już za zimno.
- Ale czemu oni mogą, a ja nie...?
- Bo ty jedziesz na hipogryfie - uratował sytuację Harry, materializując się za ich plecami.
Podniósł Jo, posadził sobie na ramionach i zaczął imitować hipogryfi galop. Salwy śmiechu i coś w stylu "patataj" dobitnie świadczyły o tym, że kryzys został zażegnany.
- Babciu, a jutro rano zrobisz nam jajecznicę?
- Pewnie.
- A opowiesz dzisiaj bajkę?
- A którą?
- A nie wiem.
- Aaaa... o dzielnym gumochłonie - szepnęła Hermiona, mrugając do Harry'ego.
- Nie-e. - Jo pokręciła głową. - To jest bajka dziadka.
- To którą?
- O Śnieżce. I o śpiącej królewnie.
- Hej. Jedną bajkę.
- Dwie.
- Jedną.
- Dwie - wykłócała się Mała z błyskiem w oku, wychylając się do przodu.
- Ej, bo fikniesz koziołka. - Harry przytrzymał ją mocniej.
- Dwie - skwitowała sprawę Jo. - O dwóch królewnach. I żeby żyły długo i szczęśliwie.
- Dobrze. - Kapitulacja była bardzo wskazana, bo dotarli właśnie do domu numer jedenaście. Chłopcy z wizgiem przefrunęli nad płotem, zeskoczyli z mioteł i dopadli Igora, który który relaksował się w swojej klatce, wystawiając oczy przez pręty. Harry postawił Małą na ziemi i otworzył przed nią furtkę.
- Panie przodem.
- Zawsze żyją długo i szczęśliwie - orzekła zadumana Jo, wchodząc do ogrodu. - Te królewny - dodała wyjaśniająco, wdrapując się na schodki.
- Dlatego mają nudno - wtrącił Nick.
- Czemu mają? - Jo w napięciu czekała na odpowiedź.
- No pomyśl, sto lat czekać na księcia, możesz odcisków dostać, jak tak leżysz bez ruchu.
Jo zrobiła w myślach szybki przegląd bajek.
- Fiona nie leżała!
- Ale też tylko czekała, aż ją ktoś przyjdzie uwolnić.
Harry parsknął cicho, usiadł szybko na stopniach ganku i odwrócił głowę, żeby ukryć śmiech. Hermiona pogroziła Nickowi palcem za plecami Jo. Młody tylko się wyszczerzył; złapał klatkę z Igorem i - tupiąc donośnie - zniknął z Gregiem i ślimakiem za wejściowymi drzwiami. Natomiast jego siostra najwyraźniej przemyślała sprawę.
- Królewny mają nudno - zawyrokowała, marszcząc ciemne brewki.
Hermiona spojrzała na nią z uśmiechem.
- Oczywiście - zapewniła, poprawiając czerwoną gumkę, która znowu zsuwała się dziewczynce z włosów. - I dlatego nie można nigdy czekać bezczynnie, aż się dostanie odcisków.
- Hm? - Mała ze zdziwieniem podniosła na nią oczy.
- Nic, nic. Kiedyś ci wytłumaczę - mruknęła Hermiona, patrząc na Harry'ego.
- Jak będę duża? - skrzywiła się Jo.
- Jak będziesz troszkę większa, niż teraz.
Mała odgarnęła grzywkę z oczu.
- Szkoda, że my tak zawsze nie mamy, prawda?
- Jak?
- Tak długo i szczęśliwie. Jak te królewny.
- A nie masz tak? - spytała Hermiona.
- Ciocia nie miała.
Boże...
Zabrakło jej nagle tchu. Spojrzała prędko na Harry'ego. Wstał ze schodów, oparł się o filar ganku i założył ręce na piersi.
Przyklękła przed Jo, bo miała wrażenie, że nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
- Ciocia... - Głos jej drgnął, więc odchrząknęła cicho. - Ciocia była bardzo szczęśliwa.
- Ale nie... To dlaczego...
- Nie wiem, kochanie - odpowiedziała bezradnie Hermiona. - Czasami tak po prostu jest. I nic... nic nie możemy na to poradzić.
Miała ściśnięte gardło i trzęsły jej się ręce. I, jak zwykle w takich chwilach, czuła się zupełnie bezsilna. Harry poruszył się niespokojnie. Spuścił głowę i wbił spojrzenie w wytarte, drewniane stopnie.
Mała milczała przez chwilę, a potem z całej siły objęła Hermionę za szyję i wcisnęła zimny nos w jej policzek.
- Babciu - wymamrotała szybciutko. - Babciu, nie bądź smutna. Ja tu jestem! Ja! I dziadek!
- Wiem - szepnęła, jedną ręką obejmując Małą, a drugą szukając chusteczki w kieszeni bluzy.
Szelest foliowego opakowania. Głęboki oddech. Weź się w garść...
- Chodźcie na tę czekoladę, dobrze? - powiedziała w końcu bardzo cicho, podnosząc się z klęczek.
Ręce nadal jej drżały. To nic. To zaraz minie. Po prostu... na chwilę zapomniała, że pozostało jeszcze wiele spraw, na które jednak można coś poradzić. Dużo dobrego, które zależy tylko od niej.
Objęła Małą i otworzyła drzwi. Przechodząc obok Harry'ego, dotknęła lekko jego ramienia. Odwrócił się powoli, więc wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. Kiedy wchodzili do domu, mocno zacisnął dłoń na jej palcach. Miał ciepłe ręce.

24 grudnia 2036

Zdjęła z górnej półki równy stosik powłoczek. Powoli zamknęła drzwi szafy, oparła się o nie plecami i spuściła głowę, wpatrując się w kolorowy materiał.
Żałoba po śmierci własnego dziecka nie kończy się nigdy. Człowiek każdego dnia od nowa uczy się żyć z poczuciem straty. Buntuje się przeciwko odwróceniu praw natury. Z czasem może próbować zepchnąć ból na dalszy plan, przekonać się, że ciągle potrafi normalnie spać i jeść, a nawet zaśmiać się w odpowiedzi na jakiś żart. Ale to nie zmienia faktu, że nadal liczy miesiące i lata. Że obchodzi kolejne urodziny i pamięta o innych datach, które były kiedyś ważne.
Trzy lata. Trzy wieczory wigilijne. Liz zaczęła swój drugi rok w Hogwarcie. A Emi, przez nikogo nie namawiana, czyta ostatnio coraz więcej książek. I obie świetnie mówią po francusku.
Zacisnęła powieki i potarła dłonią czoło. Wiedziała, że nikt nigdy nie zdoła zastąpić dziewczynkom Lily i że jeszcze długo każdy z członków rodziny będzie starał się na swój sposób wynagrodzić im tę stratę. Sama, gdyby tylko mogła, przychyliłaby wnuczkom nieba. Ale jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak łatwo można wyrządzić im krzywdę, na każdym kroku podkreślając to, że nie mają już matki.
Merlinie, naprawdę miała nadzieję, że wspólnymi siłami znaleźli wszyscy złoty środek. Że ustalili tę cienką granicę między bezwarunkową miłością a porządną dawką zdrowego rozsądku.
Trzy lata. Boże, wyobrażała sobie, że wreszcie nauczyła się, jak sobie z tym radzić. A tymczasem jej spokój rozbił się właśnie w drobny mak, kiedy zobaczyła stare lalki, ułożone na dnie szafy.
Uruchomiła całą siłę woli, żeby nie usiąść na podłodze i nie rozkleić się do końca. Wtuliła twarz w powłoczki. Jak mawiała babcia Granger - poduszka przyjmie wszystko. Zwłaszcza, jeśli nie chce się nikogo niepotrzebnie obarczać swoją rozpaczą. Pościel pachniała słońcem i suchą trawą. Stare, dobre zaklęcie. Mugolskie płyny do płukania mogły się przy nim schować.
Opanowała się powoli. Trzeba przygotować dzieciakom łóżka, zanim zacznie się śpiewanie kolęd. Potem wystarczy tylko zagonić najmłodszych do pokojów i zaserwować im odpowiednie bajki. I już. Będzie można zabrać się za sprzątanie, a później usiąść ze starszymi przy choince. Rzecz jasna, to nie będzie taki wieczór jak... jak przedtem. Całe życie dzieliło się teraz na "przedtem" i "potem". Kolejny raz będą omijać wzrokiem starego renifera na szczycie drzewka i myśleć o wolnym miejscu przy stole, obok Władka.
Westchnęła, wytarła policzki wierzchem dłoni i szybko wyszła z pokoju. W korytarzu na górze mogła już bez przeszkód rozróżniać głosy dochodzące z salonu. Panował ogólny rozgardiasz. Zatrzymała się u szczytu schodów i przechyliła lekko przez balustradę, żeby rozeznać się w sytuacji. Wyglądało na to, że wszyscy są w dobrych humorach i solidnie najedzeni. Liz stała za plecami Władka, tuż przy oparciu kanapy, i z roztargnieniem rozplątywała sobie kokardkę przy kołnierzyku sukienki. Widocznie bardzo przeszkadzał jej ten dodatek. Emi, jak zwykle nienagannie uczesana, siedziała grzecznie przy ojcu, zakładając nogę na nogę, i co jakiś czas zerkała na siostrę.
- No przestań - nie wytrzymała w końcu. - Czy ty nie rozumiesz, że kobieta czasami MUSI być elegancka?
- Jestem - mruknęła Liz, szarpiąc kokardkę. - Tylko mnie to wnerwia.
Emi cmoknęła z dezaprobatą, rzuciła Władkowi męczeńskie spojrzenie i pokręciła głową, wygładzając spódniczkę.
Hermiona uśmiechnęła się lekko, przenosząc wzrok na Rona. Siedzieli oboje z Agnes na fotelach, ustawionych tyłem do choinki, i rozmawiali cicho, pochyleni ku sobie. Nick metodycznie opychał się puddingiem, rozparty wygodnie na miejscu Harry'ego, u szczytu stołu. Hermiona odruchowo rozejrzała się za Małą i uśmiechnęła się, kiedy dostrzegła ją pod choinką. Jo poświęcała całą uwagę nowemu kucykowi z długą grzywą, malowniczym ogonem i poziomką, wymalowaną na zadku. Zresztą, może to była truskawka, kto wie. Nick sprzeczał się dziś o to z siostrą przez całe pięć minut, a ona i tak nie przyznała mu racji. Uparciuch. Bez dwóch zdań ma to po swoim ojcu.
Hermiona poprawiła wysuwające się jej z rąk powłoczki. Przeszła do starego pokoju Rona, gdzie Harry z samego rana przelewitował łóżko Lily. Powiększyła je, żeby dziewczynki zmieściły się bez trudu. Wydawało się to konieczne, zwłaszcza, że Emi miała tendencję do zrzucania w nocy kołdry, a Jo - jakimś cudem - zasypiała zwykle z nogami opartymi o ścianę.
Hermiona z uśmiechem pokręciła głową. W ekspresowym tempie przygotowała dzieciakom posłania i wróciła do salonu. Już u szczytu schodów zorientowała się, że sytuacja uległa zmianie. Najmłodsze wnuczę przebiegło właśnie raźno przez pokój, ściskając w dłoniach brzeg spódniczki, żeby utrzymać ją na wysokości talii. Zatrzymało się przed fotelem Agnes i spojrzało na nią nieco bezradnie.
- Mamo, zobacz.
Agnes fachowym okiem oceniła straty.
- Zepsuło się? - postawiła wstępną diagnozę Jo.
- Uhm, zepsuło. Gumka ci pękła, trzeba to związać z powrotem.
- Naprawisz różdżką? - spytała Mała, przechylając lekko głowę. - Szybko?
- Tak. Przyniesiesz? Jest w torebce, w przedpokoju.
Jo ruszyła zamaszystym krokiem, wciąż ściskając w garści spódnicę. Wróciła po chwili, z torebką zwisającą jej elegancko z ramienia. Agnes popatrzyła na nią z uśmiechem.
- Daj to, ty łobuzie. Nie, czekaj, nie kręć się... Bo ci przyczepię tę gumkę do pępka!
Na tle chichotu Małej, Hermiona zeszła ze schodów. Wyglądało na to, że do kompletu brakuje przy stole tylko Harry'ego. Dostrzegła go w kącie przy kominku. Kiedy do niego podeszła, poprawiał właśnie, zupełnie niepotrzebnie, jedną z przypiętych do gzymsu pończoch.
- Krzywo wisi - mruknął wyjaśniająco.
- Na starość będziesz perfekcjonistą? - spytała cicho, stając obok niego.
Wzruszył ramionami.
- Bo jeśli tak, to czarno to widzę - nie rezygnowała. - Dwoje perfekcjonistów pod jednym dachem...
Uśmiechnął się wreszcie.
- Od chorobliwej perfekcji jesteś ty - przyznał, wpatrując się w trzaskające płomienie.
- Za to ty jesteś od... ślepego uporu? - odgryzła się mimowolnie, próbując zajrzeć mu w oczy.
Uciekł wzrokiem.
- Może pora zakopać wojenne tłuczki - szepnęła, nie spuszczając z niego spojrzenia.
- Daj spokój, Herm. Nie ma żadnych tłuczków - warknął zniecierpliwiony.
- Nie, wcale - zauważyła ironicznie. - Tylko od miesięcy nie rozmawiacie ze sobą jak ludzie.
Zmarszczył brwi i odwrócił głowę. Zrozumiała, że pora ugryźć się w język. Ostatnią rzeczą, na jaką teraz miała ochotę, była bezsensowna sprzeczka. Już dawno przekonała się, że wszelkie formy nacisku - od wrogiego tonu, aż po zarzucanie argumentami - często wywołują skutek odwrotny do zamierzonego. Tyle tylko, że czasami chęć naprawiania za wszelką cenę tego, co poszło nie tak, okazywała się silniejsza od wiedzy i doświadczenia.
- Chodź, będziemy śpiewać - popędziła go, dając lekkiego kuksańca w bok.
- Mam tylko jedną prośbę - stęknął. - Śpiewaj cicho. Nie będzie słychać, jak fałszujesz.
- A ty pamiętaj, że jest noc cudów - zrewanżowała się natychmiast. - I nawet teść powinien przemówić ludzkim głosem.
- Herm...
- Dziadku! - Jo, już w naprawionej spódniczce, podbiegła do Harry'ego. Podniósł ją natychmiast i lekko podrzucił. - Dziadku, ja będę z tobą!
- Dobrze - zgodził się bez szemrania.
Usiadł w swoim fotelu i posadził sobie Jo na kolanach. Nick, jakby mimochodem, znalazł się nagle tuż obok.
- Siadaj, chłopie. - Harry poklepał zachęcająco szeroką, skórzaną poręcz.
- To od czego zaczynamy? - Hermiona zajęła miejsce przy Władku, rejestrując z uśmiechem, że Liz umościła się na podłodze, opierając się o wolną stronę fotela i wyciągając przed siebie nogi.
- Od "Pada śnieg" - zarządziła Jo, zanim ktokolwiek zdążył się odezwać. - Ja zaśpiewam!
Zerwała się z miejsca i zaczęła coś w rodzaju melorecytacji w tempie mugolskiego karabinu maszynowego.
- Pada śnieg pada śnieg dzwonią dzwonki sań, co za radość gdy saniami... tak można jechać w dal...
- Hej - udało się wtrącić Nickowi.
- Cicho... Pada śnieg pada śnieg...
Refren wychodził Małej zdecydowanie najlepiej; dopiero kiedy dostała zasłużone oklaski, mogli śpiewać dalej. Na przykład o tym, jak Święty Mikołaj przybywa do miasta.
Hermiona przechyliła się lekko do tyłu i oparła policzek o poduszki kanapy. Obserwowała przez chwilę swoją najstarszą wnuczkę. Liz z zaangażowaniem wybijała kapciem rytm kolędy. Uśmiechnęła się lekko, kiedy Harry wyciągnął rękę i pogłaskał ją po głowie. Na kolanie prawej nogi, w rajstopach Eleganckiej Kobiety, poszło jej gigantyczne oczko.
Emi nie wiadomo kiedy opuściła strategiczną pozycję przy boku ojca i ustawiła się za fotelem dziadka. Jo rozpierała się wciąż na jego kolanach, a Nick, jak na poważnego mężczyznę przystało, siedział na poręczy z miną pozornie niezależną.
Ze skocznych melodii zmienili repertuar na "Cichą noc". Hermiona uśmiechnęła się pod nosem, słysząc drżące zawodzenie kilku głosów. Co roku to samo - za nic nie potrafią dobrze zacząć i chichoczą cicho, zanim zdecydują się pociągnąć dalej ten koślawy skrzek. Pewnie nawet głuchy usłyszałby jak fałszują.
Zamrugała gwałtownie. Merlinie. Niezależnie od tego, czy miała lat siedemnaście czy pięćdziesiąt siedem - już pierwsza zwrotka spokojnej kolędy potrafiła sprawić, że piekły ją oczy. Lily też bardzo lubiła ten utwór.
Harry rozejrzał się niespokojnie, jakby szukał drogi ucieczki. Kiedy dotarli do ostatniej zwrotki, nawet nie szukał pretekstu. Zdjął Joan z kolan, mruknął coś w stylu "zaraz przyjdę" i wyszedł prędko, dokładnie w momencie, gdy Władek zaintonował "Do szopy, hipogryfy". Skrzypnęły cicho oszklone drzwi, prowadzące na taras na tyłach domu. Nie zabrał kurtki, pomyślała odruchowo Hermiona i omal się nie roześmiała, kiedy dotarł do niej bezsens tego spostrzeżenia.
Wiedziała, że potrzebował teraz kilku minut ciszy. I nigdy nie pozwoliłaby sobie na to, żeby wyjść za nim. Choćby dlatego, że ktoś musiał zostać.
- Mamo...
Merlinie, nawet nie zauważyła, kiedy kolęda dobiegła końca i Agnes przeniosła się ze swojego fotela na kanapę.
- Mamo - powtórzyła spokojnie. - Tak sobie myślę, że jeszcze poczekamy z tym ciastem, co? Wszyscy są najedzeni.
- Masz rację, podamy później.
Z trudem wróciła do rzeczywistości i potrząsnęła głową, próbując zebrać myśli. Zresztą i tak miałaby z tym niejaki problem. Dziewczynki z hałasem pobiegły do kominka, wykrzykując po drodze, że zaraz zafiuka Mike. Władek i Ron okupowali opustoszały teraz stół i rozprawiali głośno o najnowszych technikach trenerskich, a Młody przysłuchiwał się tej dyskusji z wypiekami na twarzy. Za to Jo, która dotąd troskliwie zajmowała się kucykiem, najwyraźniej poczuła się właśnie zepchnięta na boczny tor.
- Nick, pobaw się ze mną - poprosiła przymilnie, stając przed fotelem, w którym ciągle rozpierał się jej brat.
- Nie teraz, nie przeszkadzaj.
- Nick... - Mała usiadła na poręczy. - No pobaw się, proszę. Chwilkę.
Młody westchnął męczeńsko i wzniósł oczy do nieba.
- Kobieto - powiedział poważnie. - Mówię ci: nie teraz. Idź się baw kucykiem.
Władek wyjaśniał właśnie różnicę między zwodem Wrońskiego a manewrem Auganowa, więc sprawa naprawdę była z gatunku tych nie cierpiących zwłoki.
- Nick, prooooszę... - marudziła Mała. Poprawiła się na poręczy i zachwiała się niebezpiecznie.
- Uważaj - syknął Młody, chwytając ją za rękę. - Bo jeszcze zlecisz.
Jo zrobiła obrażoną minę i poszła po swoją zabawkę. Wróciła po chwili.
- Ale pobawisz się? - dopytywała się wytrwale, stawiając kucyka na stole. Oparła się dłońmi o poręcz i spojrzała na brata. - Niiick, wymyśl coś...
Młody westchnął ciężko.
- Dobra. Ale chwilę tylko - zastrzegł od razu.
Hermiona patrzyła z uśmiechem, jak wbiegają na schody, tupiąc głośno. Wrócili po chwili. Nick pędził przodem, a Mała sadziła za nim. Sądząc z odgłosów, próbowała go właśnie spetryfikować, a służył jej do tego celu dyżurny kawałek starego kija od szczotki.
- Jo, uważaj! - krzyknęła ostrzegawczo Agnes, bo Mała zapamiętale wywijała zgrabne młyńce jasnym drewienkiem.
Chyba nawet nie usłyszeli.
- Nick, wolniej! - zawołał Ron ze swojego miejsca.
Młody wyhamował wreszcie tuż przed choinką, a Jo wpadła mu na plecy. Upuściła "różdżkę" i zachlipała żałośnie.
- Ała...
Odwróciła się i pobiegła do Agnes. Wpakowała się jej na kolana i, ciągle chlipiąc, zaczęła głośno skarżyć się na swoją ciężką dolę.
- I on się zatrzymał, i ja się uderzyłam. W czoło. - Pociągnęła nosem. - I teraz mam guza...
Agnes objęła ją i kołysała lekko. Słuchała uważnie, potakując od czasu do czasu, aż Jo się uspokoiła. Tymczasem Młody podniósł kij od szczotki. Wlokąc go za sobą, wrócił do stołu, usiadł obok swojego ojca i wbił spojrzenie w obrus.
- Tata, bo ona tak przypadkiem - tłumaczył dość mętnie. - Tak... ten... no wiesz, wleciała na mnie. Sama.
Ron pokiwał głową. Coś drgnęło mu niebezpiecznie w kącikach ust.
- Aha. Dobra, ale trochę patrz, co? Żeby się wam takie przypadki nie zdarzały.
- Uhm.
Nick przez chwilę kręcił się niespokojnie na swoim miejscu, a potem wstał i zabrał ze stołu zapomnianego kucyka.
- Nie rycz - powiedział szorstko, stając przed Jo. - Tu masz swojego konia. Z poziomką. I z diamencikiem na tyłku - nie odmówił sobie drobnej złośliwości.
Mała rzuciła mu łzawe spojrzenie.
- A gdzie masz różdżkę? - spytała, złażąc z kolan Agnes.
- Tam, koło taty. - Nick wskazał porzucony na podłodze kij od szczotki.
Jakąś minutę później oboje byli już w całkiem dobrej komitywie.
- No widzisz - mruknęła Hermiona. - A ostatnio mówiłaś, że Nick nie chce się Małą zajmować.
Agnes wstała i szybko zebrała ze stołu talerze.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin