Oczekiwania - Idril Celebrindal.doc

(41 KB) Pobierz
Oczekiwania

Oczekiwania
(Idril Celebrindal, grudzień 2007)



 

— HUFFLEPUFF! — krzyczy Tiara Przydziału i z rumieńcami na twarzy schodzisz z wysokiego stołka. Przy stole po prawej stronie słyszysz oklaski, niektórzy Puchoni wstają, poklepują cię po plecach, robią miejsce, byś usiadł, gratulują przydziału. Ale ty widzisz wszystko jak przez mgłę, słyszysz jak przez ścianę.

Przypominasz sobie, co powiedział ojciec, odprowadzając cię przed wyjazdem na dworzec. „Wiążę z tobą wielkie nadzieje, synu. Chciałbym, żebyś był w Gryffindorze.”

Nie jesteś.

Bycie Puchonem to nie żadna ujma na honorze. Przynajmniej ty tak uważasz. Jednak już dwa dni później, wraz z przybyciem porannej sowiej poczty, okazuje się, że twój ojciec ma na ten temat odmienne zdanie. List z domu jest suchy, jakby Amos nie mógł znieść myśli, że jego syn, który miał być odważnym, przebojowym Gryfonem, jak on sam, skończył w Hufflepuffie.

Jesteś jeszcze dzieckiem i nie rozumiesz. Ty przecież lubisz swój dom, wiesz, że tam pasujesz. Podoba ci się przytulny pokój wspólny, inni Puchoni są mili i dbają o pierwszorocznych. Nie widzisz nic złego w byciu wiernym, dobrym i prawym.

 

Kiedy przyjeżdżasz do domu na Święta, wygląda na to, że ojciec już przeszedł nad twoim puchoństwem do porządku dziennego. Może i zawiodłeś jego wielkie oczekiwania — tylko dlatego, że Tiara nie wykrzyknęła: GRYFFINDOR! — ale nadal się pragniesz im choć częściowo sprostać, bo kochasz ojca i chcesz, by był z ciebie dumny.

I gdy składa ci życzenia, żebyś był przebojowy jak Gryfon, mądry jak Krukon i sprytny jak Ślizgon, czujesz tylko lekkie ukłucie żalu.

Starasz się. Jesteś prawie tak mądry jak Krukoni, ale się tym nie przechwalasz; prawie tak odważny jak Gryfoni, ale bez skłonności do niepotrzebnej, głupiej brawury; prawie tak sprytny jak Ślizgoni, ale swojego sprytu nie obracasz przeciwko innym.

 

Siedzisz w pokoju wspólnym Hufflepuffu. Jest już cicho i ciemno, za oknami wichura przygina drzewa do ziemi. W kominku tli się jeszcze ogień, rozpalone do białości żagwie rozpadają się, rażąc oczy skrywaną w środku jaskrawą czerwienią.
Nawet nie zauważasz, że szkarłatny atrament skapuje na pergamin, wsiąkając w niego powoli. Zastanawiasz się, co odpisać ojcu, niezadowolonemu z tego, że znów nie przyjęto cię do drużyny quidditcha. Jesteś dopiero w trzeciej klasie, masz jeszcze mnóstwo czasu, by dostać się do składu Hufflepuffu. Gorzej, że twój ojciec znów jest innego zdania, znów zawiodłeś jego oczekiwania. Czasami zastanawiasz się, czyja to właściwie wina. Twoja, czy wygórowanych ambicji Amosa. Kiedy wreszcie spostrzegasz ogromnego kleksa na samej górze zwoju, zgniatasz pergamin i wyciągasz z torby nowy arkusz.

List jest krótki, zawiera przeprosiny i zapewnienie, że następnym razem bardziej się postarasz.

Już masz spakować swoje rzeczy i wrócić do dormitorium, kiedy zauważasz, że ktoś wchodzi do pokoju przez dziurę w portrecie. Dziewczynka — Sophie, tak ma na imię — jest jedną z pierwszorocznych, ma krótkie, mysie włosy zaplecione w warkoczyki, ubrudzoną czymś buzię i cicho popłakuje.

— Co się stało? — pytasz, sadzając ją w fotelu. Kiedy mała nie odpowiada, siadasz obok i po chwili wahania rozstajesz się z kubkiem gorącej, cynamonowej herbaty, którą przeszmuglowałeś z kuchni, żeby się rozgrzać przed snem.

— Kktoś mi ukradł torbę — wyrzuca z siebie wreszcie, między jednym a drugim szlochem. W rękach trzyma kurczowo kubek z herbatą. — I… i ja jej szukałam, i nigdzie nie mogłam znaleźć, i znalazłam ją dopiero przywiązaną do gargulca, i upadłam na schodach, i wpadłam na pana Filcha, i dostałam szlaban, i

Kiedy jej słuchasz, twoje problemy wydają ci się od razu nieco mniejsze.

Wyjmujesz z torby resztkę czekolady i wsadzasz Sophie w dłoń.

— Zjedz — mówisz cicho. — To ci dobrze zrobi.

 

Stoisz tam, na wzgórzu Stoatshead, i zastanawiasz się, jak bardzo czerwone muszą być twoje policzki. Ojciec papla trzy po trzy, przechwalając się twoją wygraną z Harrym w zeszłym roku, podczas tego potwornego meczu, w którym Potter spadł z miotły i o mało się nie zabił. Ale jasne przecież dla twojego ojca ważniejsze jest, że to jego syn zwyciężył i nie dał się samemu Harry’emu Potterowi. Nie pomaga tłumaczenie, że przecież to był zwykły przypadek, że gdyby nie dementorzy i ten fatalny upadek, mecz prawdopodobnie zakończyłby się zupełnie inaczej.

Amos wreszcie ma swoje cudowne dziecko i nie zamierza przyjąć do wiadomości oczywistych faktów.

Patrzysz na Weasleyów, Harry’ego i Hermionę, i znów próbujesz przemówić ojcu do rozsądku, ale pozostaje głuchy na twoje argumenty. Czujesz, jak płonie ci twarz; wyobrażasz sobie, co muszą teraz o tobie myśleć, jakim to jesteś nadętym bufonem.

Chciałbyś, żeby ojciec zauważył coś więcej, niż twoje sukcesy w quidditchu, powodzenie u dziewczyn i dobre stopnie w szkole. Ale przecież nie o to chodzi — nie o to, że jesteś lojalnym przyjacielem i po prostu dobrym człowiekiem, nie o to, że masz serce po właściwej stronie. Chodzi o to, że wreszcie spełniasz pokładane w tobie nadzieje.

 

Ojciec mógłby być z ciebie dumny. Jesteś reprezentantem Hogwartu w Turnieju Trójmagicznym, stałeś się popularny i powszechnie uwielbiany. Zwycięstwo jest tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. Wystarczy pokonać ostatni zakręt, już widzisz puchar, jest tak blisko, jeszcze tylko kilka kroków…

Ojciec się ucieszy, myślisz, kiedy nagle słyszysz krzyk Harry’ego.

— Cedrik! Na lewo!

Zmysł szukającego działa, w ułamku sekundy odskakujesz, przyspieszasz, ale potykasz się i upadasz, różdżka wypada ci z dłoni. Widzisz nad sobą coś — nie wiesz nawet, co to takiego — i próbujesz dosięgnąć różdżki. Harry rzuca zaklęcia, Drętwoty latają w powietrzu, ale wielki pająk — teraz widzisz go już dokładnie — w ogóle nie reaguje. W zwolnionym tempie obserwujesz, jak odwraca się w kierunku Pottera, łapie go i unosi do góry. W mgnieniu oka jesteś na nogach, z różdżką wycelowaną w pająka, i usiłujesz go oszołomić. Jednak dopiero połączona siła dwóch zaklęć sprawia, że włochate monstrum daje za wygraną.

Potter stoi obok ciebie, dysząc ciężko. Ma rozszarpane spodnie i krwawi.

— Bierz go. — Merlin świadkiem, że tylko ty wiesz, ile kosztują cię te słowa. Ale rozumiesz, że tak trzeba. Harry już dwa razy uratował ci życie, to byłoby nie fair, gdybyś teraz sięgnął po ten puchar, jak gdyby nigdy nic. Czujesz, jak ściska cię w gardle; miałeś to wszystko na wyciągnięcie ręki — puchar, wygraną, zaszczyt i dumę ojca. Ale widocznie tak musi być. Choć sam nie zdajesz sobie z tego sprawy, jesteś w tym momencie odważniejszy od Gryfona i mądrzejszy od Krukona.

Wtedy Potter proponuje, żebyście dotknęli go razem, i ty się zgadzasz, myśląc o tym, czy ojciec jakoś przełknie fakt, że tylko zremisowałeś z Harrym. Jesteś mu wdzięczny, bo remis zawsze wygląda lepiej niż porażka — nawet Amos będzie musiał to przyznać, kiedy wreszcie przed nim staniesz, trzymając puchar. Wyciągasz rękę, czujesz pod palcami chłód metalu, a później już tylko nagłe szarpnięcie i ciemność.

Kiedy odzyskujesz zdolność widzenia, jesteś na jakimś cmentarzu. Rozglądasz się wokół z niepokojem i nagle dostrzegasz, że ktoś zmierza w waszym kierunku, klucząc między grobami. A potem Harry wije się z bólu na ziemi i nie wiesz, co robić. Chcesz mu pomóc, chociaż nie wiesz jak, ale nie możesz dłużej patrzeć na grymas, który wykrzywia jego twarz, na zbielałe palce, uciskające z całej siły bliznę na czole.

— Zabij niepotrzebnego. — Przenikliwy, zimny głos dzwoni ci w uszach.

Nie odwracasz się od Harry’ego, nawet nie masz czasu, by to zrobić. Wciąż się nad nim pochylasz, ściskając w spoconej dłoni różdżkę, kiedy słyszysz zaklęcie i dostrzegasz kątem oka zielone światło.

2

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin