PLAISIR D’AMOUR - Modrzew.doc

(2471 KB) Pobierz

PLAISIR D’AMOUR

Zamiast wstępu, albo prologu...

***
- Severusie! Coś ty zrobił?! Coś ty zrobił...
- Lily, ta nasza tarcza nie wystarczy. Nie rozumiesz?!
- Ale... TO?!
- Będę cię chronić. Nic już nie mów. Proszę...
- Och, Sev...
- Użyj zaklęcia Fideliusa. Poproś Dumbledore’a.
- Dobrze. Masz rację.

***
- Zabiję cię!
- Już próbowałeś, Potter. Kilkakrotnie. I zbyt długo byłeś bezkarny...

***
- Lily, ja się nie zgadzam!
- Nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia, James. Nasz syn będzie miał dwóch ojców chrzestnych. Już postanowiłam.
- Ale dlaczego on?!
- ...

***
- Lily! On poszedł dla ciebie na samo dno piekła! Nie zmarnuj jego poświęcenia!
- Margherito... Co mam zrobić?!
- Uciekaj!!!

***
Harry, mam nadzieję, mój Synku, że Ty będziesz miał w życiu więcej szczęścia niż ja. Bardzo kocham Twojego Ojca, ale uwierz mi, straszne jest to, że go nie szanuję. Kochać i nie móc szanować ukochanego, to potworne!
...........
- Czemu to napisałaś, Lily?
- Bo to prawda, Severusie. Mam nadzieję, naprawdę - mam taką nadzieję, że Harry będzie miał więcej szczęścia niż ja.
- Kochasz Jamesa?
- Tak, kocham. Bardzo go kocham.

***
- Nicole?
- Słyszałam. Lily popełniła ten sam błąd, co jej matka. Związała się z nieodpowiednim człowiekiem.
- Wiem. Czy mogę coś zrobić?!
- Nie. Nic. Nic nie możesz zrobić.
- Nie powiem Lily o jego „wyczynach”... Czy powinienem?
- I tak jest już za późno.
- Może jednak?
- Nie, Severusie. Ja znam Lily od dziecka. Zawsze była odważna... Opowiadałam ci przecież! Mieszkałam w Anglii po sąsiedzku z Evansami. Lily jest tylko trzy lata starsza od Margherity, bawiły się razem. Byłam nieraz świadkiem, jak ten łajdak znęcał się nad Lily, Petunią i ich matką! Kiedyś rzucił Lily o ścianę, tak, że doznała wstrząsu mózgu. Broniła Petunii, jak ojciec ją bił. Miała osiem lat, a Petunia sześć...
- Nie zapominaj, że ja też znam aż za dobrze „tego łajdaka”, jak go trafnie określiłaś!
- Pamiętam. Namawiałam tę nieszczęsną kobietę, by go zostawiła, ale wciąż mi powtarzała, że go kocha. I została z nim, aż ją zabił! Nie mogę tego zrozumieć!
- Boję się o Lily...
- Ja też Severusie. Jest tak podobna do swej matki. I niestety obie dokonały złego wyboru.

***
- Spotkała się z nim, James. W kawiarni na Pokątnej. Siedzieli razem przy stoliku. Potem przysiadła się do nich jakaś kobieta. Hmm... Piękna, naprawdę piękna kobieta! On wstał i odszedł z tamtą. A Lily została tam i coś pisała w małym zeszycie. Potem znów poszła do Gringotta.
- Peter, czy oni... Długo siedzieli we dwoje w tej kawiarni?
- Nie. Kilkanaście minut. On przyszedł później niż Lily. Rozmawiali...
...

***
...
- Dlaczego mi tego wcześniej nie powiedziałaś, Lily! Dlaczego?!
- A jak myślisz?!
- Snape jest... Och, nie!!!
- Ufam mu, rozumiesz James?! Ufam Severusowi!
- A ja nie! Wierzę Syriuszowi! Łapa nas nie zdradził!
- Severus nie mówił, że to Syriusz!
- Boże... Co to? TO ON! Lily, bierz Harry’ego i uciekaj! TO ON! Idź! Uciekaj! Ja go zatrzymam...
...
- Nie Harry! Nie Harry! Błagam...
...


Rozdział pierwszy
NOC PEŁNI

- Panie Weasley! Co pan tu robi?!
- PRZESZEDŁEŚ PRZEZ KREW I STRASZNE CIERPIENIA I PRZEJDZIESZ PRZEZ JESZCZE GORSZE. ODDASZ WROGOWI SWÓJ NAJCENNIEJSZY, NAJSTARANNIEJ CHRONIONY SKARB I ODDASZ GO CHĘTNIE...
...
- Ronaldzie Weasley! O, nie!
Ron mówił dalej, nie przerywając. Trząsł się i chwiał na nogach, patrząc gdzieś w przestrzeń nieprzytomnym wzrokiem. Severus Snape chwycił chłopaka, chroniąc go przed upadkiem. Rudowłosy skończył swoją tyradę i zwisł mu w ramionach jak szmaciana lalka. Mężczyzna rozejrzał się w panice, ale o wpół do trzeciej w nocy korytarz w lochach zazwyczaj bywał, jak i teraz, pusty. Nikogo nie było widać, mrok rozpraszało tylko nikłe światło pochodni. Mistrz Eliksirów wziął nieprzytomnego, rozpalonego gorączką chłopca na ręce i zaniósł do ambulatorium.

***
Kominek w komnacie Minerwy McGonagall zapłonął zielonym płomieniem.
- Profesor McGonagall!
Nauczycielka poderwała głowę z poduszki i nieprzytomnym wzrokiem spojrzała na twarz Mistrza Eliksirów, widoczną w jej kominku.
- Severus...? Co się stało?! Jest trzecia w nocy!
- Jestem w skrzydle szpitalnym. Proszę tu przyjść! Jak najszybciej! Ronald Weasley...
- Już idę!
Głowa Snape’a znikła, a kobieta narzuciła szybko kraciasty szlafrok i wybiegła ze swojej komnaty. Kiedy wpadła jak burza do skrzydła szpitalnego, Severus stał przy łóżku, na którym leżał nieprzytomny chłopiec. Mistrz Eliksirów odwrócił głowę.
- Przyszedł do mnie, do laboratorium. Miał szczęście, że pracowałem i nie spałem. - powiedział zmęczonym głosem.
- To cud, że nie spadł ze schodów! – Minerwa spojrzała ze zgrozą na wysokiego mężczyznę. - Dziwne, że pamiętał o wyjeździe Poppy do św. Munga...
- Podałem mu lekarstwa. Do rana gorączka spadnie. Niestety, musi pani przy nim zostać. Przykro mi. Ja mam do zrobienia jeszcze trzy eliksiry.
- Popilnuję Rona, ale ty idź spać Severusie. Jutro zrobisz te eliksiry. Jesteś bardzo zmęczony, widzę to – McGonagall z niepokojem popatrzyła na wymizerowaną twarz Snape’a.
Mężczyzna uśmiechnął się z ironią.
- Dziękuję za troskę – mruknął.
- Że też Ron zwrócił się o pomoc właśnie do ciebie... – powiedziała profesor transmutacji z zastanowieniem.
- A do kogo miał pójść? Przecież Poppy wraca dopiero rano!
- No, tak...

***
Harry, Hermiona i Ginny wpadli do skrzydła szpitalnego. Wszyscy troje odetchnęli z ulgą widząc, że Ron się do nich uśmiecha.
- Ron, Ron! Jak się czujesz?! Co się stało?! – wrzasnęła Ginny.
- Nnie wieem... Obudziłem się tutaj, a przy moim łóżku siedziała McGonagall... Powiedziała mi, że Snape przyniósł mnie na rękach do ambulatorium...
- Widocznie wypuściłam cię za wcześnie z łóżka – energicznie wtrąciła się Madame Pomfrey podchodząc do nich – Profesor Snape powiedział mi, że przyszedłeś do niego na wpół przytomny.
- Nic nie pamiętam!
- Pozwolę ci wstać na kolację, ale teraz leż spokojnie.
- Nic mi nie jest!
- Czy możemy zostać z Ronem? – Hermiona i Harry popatrzyli błagalnie na pielęgniarkę.
Ginny z wystraszoną miną wpatrywała się w brata. Ron chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Madame Pomfrey zdusiła w zarodku wszelkie protesty.
- Możecie tu zostać kilka minut, ale nie męczcie go! – popatrzyła srogo na Harry’ego i dziewczęta.
– Oczywiście – obiecała Hermiona w imieniu całej trójki.
- Ron, musisz być zdrowy! – Ginny usiadła na brzegu łóżka – Przecież pojutrze wracamy do domu...
Harry i Hermiona usiedli z drugiej strony. Ron uśmiechnął się słabo.
- Naprawdę świetnie się czuję – zapewnił ich – I cieszę się, że ten straszny piąty rok wreszcie się skończył!

***
Ron pogłaskał po grzywie testrala zaprzężonego do powozu, który miał ich zawieźć na stację w Hogsmeade. Odwrócił się do Hermiony. Dziewczyna zatrzymała się obok niego z dziwnym wyrazem twarzy. Wyglądała na zdenerwowaną.
- Hermi, co się dzieje? Czemu nie wsiadasz? – zniecierpliwił się chłopak.
- Ron... Ja ich nie widzę! Nie widzę testrali!
- Nie rozumiem... CO?!

***
Harry gwałtownie usiadł na łóżku. Noc była jasna. Zegarek wskazywał godzinę trzecią czterdzieści cztery. Za ścianą chrapał Dudley. Przez otwarte okno bezszelestnie wleciała Hedwiga. Chłopak wstał. Czy to był tylko senny koszmar? A może to Voldemort znów chce go zwabić w pułapkę? Ale zaraz! Toma Riddle’a tam nie było! I blizna go nie boli... Natomiast jeśli ta wizja jest prawdziwa – nie ma chwili do stracenia! Nie namyślając się dłużej, zaczął się ubierać. Plan działania błyskawicznie zrodził się w jego głowie.
Piorunująco szybko spakował kufer, stawiając go na stoliku pod oknem. Przymocował na wierzchu klatkę Hedwigi. Sprawdził, czy czegoś nie zostawił, różdżkę oraz kilka monet schował do kieszeni, pelerynę niewidkę wepchnął za pazuchę i pamiętając o zachowaniu ciszy, z butami w ręku zszedł na dół. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer telefonu komórkowego Hermiony, który znali tylko Ron i on.
- Hermiono? Przepraszam, że cię obudziłem.
- Nie spałam.
- Spakuj trochę rzeczy do torby, zaraz po ciebie przylecę. Zostaw wiadomość rodzicom, ale nie budź ich. Musisz mi pomóc!
- Harry...? - dziewczyna usłyszała w odpowiedzi jedynie trzask odłożonej słuchawki.

P. & V. Dursley
Musiałem wrócić do Hogwartu.
Harry Potter

Umieścił kartkę koło telefonu, tak, żeby była dobrze widoczna i położył na niej szklany przycisk do papieru.
„Niech to diabli!” – pomyślał – „Nie chcę ich oglądać już nigdy w życiu!”

Bezszelestne otwarcie okna w salonie nie sprawiło mu żadnej trudności. Hardodziob czekał na trawniku. Gdy Harry zobaczył go wieczorem, tego samego dnia, kiedy wrócił na Privet Drive z Hogwartu - poczuł jednocześnie złość, niepokój i rozczulenie. Hipogryf go odnalazł i nie chciał opuścić. Przez te kilka dni przylatywał codziennie, tuż po zachodzie słońca i czekał aż chłopak do niego wyjdzie. W nocy znikał i wracał następnego dnia. Ale jakoś nikt nie zwrócił uwagi na dziwnego skrzydlatego stwora, czającego się w krzakach ogródka Dursleyów. Może mugole – jeśli nawet zauważyli Hardodzioba – po prostu myśleli, że mają zwidy?
Teraz jednak obecność hipogryfa wydała się chłopcu szczęśliwym zrządzeniem losu. Pogłaskał stworzenie i znów z rozpaczą pomyślał o Syriuszu. Nie! Siłą wypchnął z głowy beznadziejną tęsknotę. Syriusza już nie ma. To on – Harry – jest panem hipogryfa!
Hardodziob schylił łeb i ukląkł. Chłopak wdrapał się na jego grzbiet. Jedno machnięcie skrzydeł i byli przy oknie pokoju Harry’ego. Hardodziob zawisł na kilka chwil w powietrzu przy ścianie domu. Wyciągnięcie kufra zupełnie bez hałasu okazało się niestety niewykonalne, ale na szczęście Dursleyowie się nie obudzili. Peleryna niewidka osłoniła chłopca, kufer i koński zad Hardodzioba. Gdyby ktoś przypadkiem spojrzał w górę, zobaczyłby jedynie olbrzymiego orła.
Po krótkim locie wylądowali na trawniku przed domem Hermiony. Dziewczyna czekała przed drzwiami z niewielką torbą przewieszoną przez ramię. Harry bez ceregieli wciągnął ją na grzbiet hipogryfa, pod pelerynę. Wystarczyło kilka chwil, by domy zmalały do rozmiarów pudełek od zapałek, a ulice zamieniły się w strugi światła.
- Hermiono – powiedział Harry dziewczynie do ucha. Czy jej się zdawało, czy w głosie chłopaka brzmiała desperacja?
– Potrafisz zrobić świstoklik? Musimy jak najszybciej dotrzeć do Dumbledore'a!
Dziewczyna skinęła głową. Zorientowała się natychmiast, że zadawanie w tym momencie jakichkolwiek pytań mija się z celem. Po chwili poczuła, że wcisnął jej w dłoń galeona.
- Musimy wylądować na brzegu jeziora koło Hogwartu, przy wielkim buku.
Ponownie skinęła głową i wyciągnęła różdżkę.
- Portus! – krzyknęła, dotykając monety końcem różdżki.
Poczuła, jak Harry przesuwa prawą rękę tuż przy jej talii. Palce chłopca zacisnęły się na złotym krążku obok jej palców.
- To musi dotknąć też Hardodzioba, bo inaczej go zgubimy! – krzyknęła.
- Dobra! No, to... Raz! Dwa! Trzy...
Znajome szarpnięcie w okolicy pępka odebrało im na chwilę oddech. Lot trwał niewiarygodnie krótko. Hermiona zdążyła pomyśleć, że zrobiła naprawdę dobry świstoklik, kiedy okazało się, że są już u celu.
Hardodziob strząsnął z grzbietu kufer Harry’ego, a chłopak zeskoczył na ziemię pociągając za sobą dziewczynę i jednocześnie zsuwając z nich obojga pelerynę niewidkę.
Hipogryf przystanął niedaleko od nich. Zwinął skrzydła i zaczął grzebać w ziemi uzbrojoną w szpony łapą. Tej nocy była pełnia. Księżyc świecił bardzo jasno, dzięki czemu wszystko wokół było widać ostro i wyraźnie. Wylądowali zaledwie kilka metrów od buka. W cieniu olbrzymiego drzewa majaczyły jakieś srebrzyste kształty.
„Jednorożce!” – rozpoznała je Hermiona. Obok nich było tam coś jeszcze. Jakby podłużny tobół... Ludzkie ciało!
Harry nie puszczając jej ręki rzucił się w kierunku buka. Uderzył w nich smród świeżej krwi. Mniejszy jednorożec poderwał się, zarżał bojowo i gniewnie odwrócił w stronę Harry’ego, odgradzając go od leżącego na trawie ciała, jednoznacznie grożąc chłopcu rogiem.
- Nie! – przerażona dziewczyna rozpoznała głos Snape’a – Zostaw! To nie on! Nie on... – ostatnie słowa przeszły w pełen bólu jęk.
- Harry... Usły...szałeś mnie... Leć do zamku... Dumbledore... natychmiast... Mugole... rodziny naszych uczniów... Zaatakują... Śmierciożercy... Chcą ich wymordować... Ssszybko...
Chłopak nie potrzebował tego ponaglenia. Zanim sens słów Snape’a przedarł się do jego umysłu, już siedział na grzbiecie hipogryfa i leciał w stronę zamku. Miał wrażenie, że lot trwał całe wieki, choć w rzeczywistości była to niecała minuta.
Pusty hol wejściowy nigdy nie wydawał się Harry’emu tak olbrzymi. Przebiegł połowę odległości do schodów, gdy zatrzymało go gromkie:
- Potter?! Co ty tu robisz?!
Głos profesor McGonagall zabrzmiał w uszach chłopca jak najpiękniejsza na świecie muzyka.
- Snape! W lesie! Ranny! Mówił, że śmierciożercy chcą wymordować mugolskie rodziny uczniów Hogwartu! – wrzasnął.
- Natychmiast do dyrektora! – krzyknęła McGonagall.
Po raz pierwszy w życiu Harry ujrzał, jak opiekunka Gryffindoru biegnie. I to tak szybko, że ledwo za nią nadążał.
Dumbledore na szczęście nie spał. Gdy Harry i profesor McGonagall wpadli do jego gabinetu siedział przy biurku całkowicie ubrany. Na ich widok wstał natychmiast, zaniepokojony ich gwałtownym wtargnięciem.
- Albusie! Severus...
- Jest ranny! Śmierciożercy chcą zabić mugolskie rodziny naszych uczniów! – przerwał jej Harry głosem trzęsącym się ze zdenerwowania.
Dumbledore i McGonagall wymienili błyskawiczne spojrzenia.
- Minervo, zajmij się Severusem i Harrym – powiedział spokojnie dyrektor. Podszedł szybko do żerdzi, na której siedział Fawkes. Feniks sfrunął z drążka, jego pan chwycił go za ogon, ptak machnął skrzydłami, i obaj zniknęli w ognistym wirze.
- Chodź, Harry – profesor McGonagall objęła chłopca za ramiona i energicznie pociągnęła do drzwi.

***
- Granger... Podejdź bliżej...
Snape mamrotał tak niewyraźnie, że dziewczyna z trudem go zrozumiała.
- Przysięgnij... Nikomu nie opowiesz... nigdy... o tym... co teraz zobaczysz...
- Przysięgam! – zawołała Hermiona.
Gotowa była obiecać mu wszystko, czego by zażądał. Przerażenie odbierało jej oddech. Chrapliwy głos mężczyzny przywołał ją do rzeczywistości.
- Czy znasz... zaklęcie... zasklepiające rany? – spytał.
- Znam!
- Wyciągnij różdżkę...
Klacz jednorożca położyła się w trawie tuż przy Mistrzu Eliksirów, pochylając głowę nad twarzą mężczyzny. Hermiona uklękła obok, z drugiej strony, z różdżką w dłoni. Ogier podszedł do niej. Miękkie, aksamitne chrapy dotknęły ramienia dziewczyny...

***
Harry i profesor McGonagall wybiegli z zamku. Chłopak rozejrzał się za Hardodziobem, ale nigdzie nie było go widać. Nagle nauczycielka chwyciła go za ramię.
- Patrz! – krzyknęła. W jej głosie ulga mieszała się ze zdumieniem. W stronę zamku zmierzała Hermiona. W ręku trzymała różdżkę, sterując nią zawieszonymi w powietrzu niewidzialnymi noszami, na których spoczywał Snape. Obok unosił się kufer Harry’ego. Dziewczynę i Snape’a eskortowały dwa jednorożce.

Rozdział pierwszy (cz. 2)
NOC PEŁNI

30 czerwca 1996 roku, późne popołudnie.

***
- Remus?! Remus! O, Boże... Żyjesz?!
Histeryczny kobiecy krzyk przedarł się do świadomości Lupina. Z trudem otworzył oczy. Czuł, że krew płynie mu po prawym boku, od pachy w dół, do biodra i jednocześnie straszny ból rozrywał jego prawą rękę. Uświadomił sobie, że leży twarzą do ziemi. Odwrócił z trudem głowę, w nos załaskotało go źdźbło trawy.
„Co to było?” – pomyślał. – „Coś mnie uderzyło...”
- Nie ruszaj się! – kobieta przyklękła przy nim i dotknęła go, delikatnie przesuwając palcami po plecach.
- W porządku – westchnęła z ulgą. – Wydaje mi się, że kręgosłup nie jest naruszony. Chris! – zawołała – Pomóż mi!
W polu widzenia Lupina pojawiła się para męskich butów i granatowe nogawki spodni.
- A może to jest ten wampir? – odezwał się gburowaty męski głos.
- Przestań! – kobieta wyraźnie okropnie się zirytowała. – Nie widzisz, że zupełnie nie przypomina tej mordy z listu gończego? Poza tym, to mój dobry znajomy, chyba szedł właśnie do mnie... A jak już koniecznie chcesz wiedzieć, to nie wampir, tylko wilkołak! Dzisiaj pełnia...
- Twoje żarty są doprawdy zabójcze! Ciężkie jak ołów! – mężczyzna odciął się zjadliwie. – Lepiej zadzwonię po pogotowie!
- Nie trzeba. Zdążę zawieźć go do szpitala zanim tu przyjadą. Przecież to bardzo blisko. Ja go teraz opatrzę, a ty w międzyczasie wytrzyj czymś opony mego samochodu z tego oleju, na którym się poślizgnęłam. Potem pomożesz mi ułożyć go na siedzeniu.
Remus poczuł, jak miękkie, ciepłe dłonie zrywają z niego koszulę. Trzask dartej materii uderzył go w uszy. Usłyszał jeszcze, jak kobieta stanowczym głosem zażądała aby ten mężczyzna – Chris, podał jej pled. Spać... Jak bardzo chce mu się spać... Głos... Ten melodyjny kobiecy głos wydał się Lupinowi znajomy, choć prawie zapomniany. Nie mógł jednak skojarzyć twarzy ani imienia...

***
Poczuł na twarzy ciepły powiew... Chyba na moment stracił przytomność. Na moment?! Lupin otworzył oczy. Ogarnęła go panika. Nie mógł się ruszyć, coś go trzymało, a nad głową miał niebo, z którego urągliwie świecił na niego Księżyc w pełni! Szarpnął się, ale nic to nie dało, był mocno spętany. Jęknął zdesperowany. W jego polu widzenia pojawiła się kobieca twarz. Znana mu, ale wciąż bezimienna.
- Remus, uspokój się! Zaplątałeś się w koc. Zaraz ci pomogę wstać, tylko przestań się rzucać!
Coś pstryknęło i Księżyc zniknął. Zastąpiło go sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej.
Zorientował się, że leży na podłodze, na jakimś bardzo wygodnym materacu. Kobieta uklękła przy nim.
- Spróbuj przekręcić się na lewy bok... Dobrze! Zegnij lewą nogę w kolanie... Lewą rękę podłóż pod głowę... Teraz oprzyj się na łokciu i powoli usiądź – komenderowała. – Świetnie! – pochwaliła go, gdy udało mu się zablokować ciało w pozycji siedzącej. Zauważył, że ma na sobie tylko slipki, a prawa ręka i tors są owinięte bandażami.
- Co teraz? – mruknął, patrząc na nią niepewnie.
- Oprzyj się na mnie i wstań. Dasz radę!
Miała rację. Dał radę, choć wszystko go bolało. Łazienka była tuż obok pomieszczenia, w którym spędził noc, więc z pomocą gospodyni jakoś do niej dobrnął. Na szczęście z obsługą niemagicznych urządzeń sanitarnych nie miał problemów. Często był zmuszony wynajmować mugolskie mieszkania i posiadał niezbędną wiedzę w tym temacie. Kobieta zdjęła mu bandaże, po czym wspólnie obejrzeli „piękną” kolekcję sińców, pokrywających prawą rękę i prawy bok Remusa. Na ramieniu Lupina ujrzeli krwawą szramę, otoczoną fioletową plamą. Gospodyni pokiwała głową z wymownym wyrazem twarzy. Zanim wyszła z łazienki, podała Remusowi komplet kolorowych ręczników. Na każdym z nich był stylizowany smok. Z czymś mu się te smoki kojarzyły, ale silny ból głowy nie pozwalał teraz mężczyźnie jasno myśleć. Zimny prysznic pomógł Lupinowi opanować zawroty głowy i odzyskać odrobinę równowagi psychicznej. Dopiero teraz uważnie obejrzał pomieszczenie. Najwłaściwszym dla niego określeniem było – pokój rekreacyjny. Prysznic, olbrzymia wanna, sofa zarzucona poduszkami, fotele, przyrządy do ćwiczeń siłowych i jakaś dziwna drewniana kabina. Urządzenia sanitarne były osłonięte szklaną ścianką. Niemal wszędzie znajdowały się lustra i mnóstwo świeżej zieleni. Tylko usytuowane wysoko, tuż pod sufitem okno, przez które widać było kawałek trawnika, sugerowało jednoznacznie, że jest to piwnica. Usłyszał pukanie.
- Mogę wejść? Przyniosłam ci ubranie.
- Proszę!
Gospodyni z impetem wkroczyła do łazienki. Remus z wdzięcznością sięgnął po swoje rzeczy. Wszystko było czyste, wyprasowane i pachniało świeżością, a buty wypucowano na błysk.
- Zanim się ubierzesz założę ci świeże bandaże – powiedziała stanowczo kobieta i sięgnęła do szafki.
Lupin z rezygnacją odłożył trzymaną już w ręku koszulę. Na szczęście gospodyni umiała zakładać opatrunki, więc szybko się z tym uwinęła, nie sprawiając mu prawie wcale bólu. Poczuł się trochę lepiej. Kobieta pomogła mu się również ubrać, gdyż z trudem poruszał prawą ręką.
Wrócili do pomieszczenia, w którym spał; było wielkie i prawie puste. Nieliczne sprzęty stały pod ścianami.
- To pokój rekreacyjny, sala do tańca i ćwiczeń gimnastycznych – wyjaśniła mu, widząc że się rozgląda.
- Aha... – mruknął.
- Wejdziesz sam po schodach? – spytała z troską. – Przygotowałam śniadanie gdy byłeś w łazience, jadalnia jest piętro wyżej, na parterze, ale jeśli nie dasz rady, przyniosę jedzenie tutaj.
- Spróbuję! – oznajmił dziarsko.
Jakoś się udało. Remus brnął po stopniach, kurczowo trzymając się poręczy i klął w duchu swoją słabość. Znów kręciło mu się w głowie, ale nie upadł. Z ulgą jednak przyjął pomocną dłoń kobiety.
- Nie gniewaj się – westchnął, gdy wreszcie znaleźli się w jadalni. – Nie mogę sobie przypomnieć, skąd cię znam...
Zachichotała wdzięcznie, mrużąc figlarnie oczy.
- O tym porozmawiamy za chwilę, dobrze? Zaparzę kawę.
Lupin skinął głową i usiadł w wygodnym krześle z wysokim oparciem. Obserwował gospodynię krzątającą się po kuchni połączonej z jadalnią i dyskretnie rozglądał się po otoczeniu. Spory pokój umeblowano solidnymi i eleganckimi meblami. Duże okno przez które widział ogród, połączone było z przeszklonymi drzwiami prowadzącymi na taras, wyłożony kamiennymi płytami. Na ścianie wisiały dwa obrazy - jeden przedstawiający słynny londyński most Tower, tonący we mgle unoszącej się nad Tamizą, a drugi - lawendowe pola Prowansji. Lawendowe pola...
Mocny zapach kawy uderzył go w nozdrza. Gospodyni postawiła na stole dzbanek z aromatycznym napojem i uchyliła nieco okno.
- Widzę, że wciąż mnie nie poznajesz? – jej pytanie zawisło w powietrzu. Remus uważnie przyglądał się pięknej kobiecie, siedzącej naprzeciwko niego przy suto zastawionym stole. Wolno pokręcił głową.
- Znam cię... I pamiętam twój głos. Ale nie przypominam sobie, gdzie i kiedy...
- No, tak – przerwała mu – Właściwie to nic w tym dziwnego. Kiedy się poznaliśmy, ty byłeś już prawie mężczyzną, miałeś siedemnaście lat i od niedawna się goliłeś. Od tego czasu przybyło ci trochę zmarszczek i siwych włosów, ale poza tym - niewiele się zmieniłeś. A ja byłam dzieckiem. Rozumiem. Trudno rozpoznać w dorosłej kobiecie, mężatce z dwojgiem prawie dorosłych dzieci, tamtą trzynastoletnią smarkulę, z którą bawiłeś się piłką na plaży! A mój głos... Mam teraz prawie taki sam głos, jak moja matka!
- Riwiera... – szepnął Lupin, sięgając pamięcią kilkanaście lat wstecz.
.............
- Ruszaj się, Wilczku! Świetnie!
- Dopadnę cię, Stokrotko!
- Ouu! Szybki jesteś! Ale nie tak, jak ja!
- Mam cię!
- Fajny jesteś! Lubię cię!
- Ja też cię lubię!
- Łap!
- A teraz ty! Goń mnie!
- To nie fair! Masz dłuższe nogi!
- Ale szybciej się męczę!
- Oddaj piłkę!
- No, to mnie złap!
- A mam cię! Aha!!
............

Mała Margherita. Stokrotka... Spędzał z rodzicami lato na Riwierze. Chyba ostatnie takie szczęśliwe lato. Wynajęli na dwa miesiące wakacji mały domek z obszerną piwnicą. Ojciec sprawdził dokładnie czy drzwi są mocne, i czy kraty w piwnicznych oknach solidnie osadzono. W czasie tych wakacji Księżyc dwukrotnie był w pełni. Pierwszy raz - czwartego dnia po ich przyjeździe do Francji. Następnego ranka po przemianie leżał wyczerpany na tarasie. Swymi wyostrzonymi, wilkołaczymi zmysłami łowił mocny, otumaniający zapach lawendy, napływający z wszechobecnych w tej części Francji, lawendowych pól. Nagle usłyszał czyjeś lekkie kroki i owionął go aromat świeżego ciasta. Był tak intensywny, że aż kichnął. Otworzył oczy. Ujrzał dziwne „zjawisko” i zastanowił się, czy nie śni. Przed nim stała dziewczynka w złocistej, jedwabnej sukience. Na jasnych włosach miała wianek z polnych kwiatów, w którym najwięcej było stokrotek. Trzymała w dłoniach srebrną tacę - na niej pysznił się talerz wypełniony ciastkami, któremu towarzyszyły: czajniczek, porcelanowe chińskie filiżanki, malowane w smoki i takaż cukiernica. Ślinka sama napłynęła mu do ust. Dziecko zachichotało radośnie.
- Wstawaj! – powiedziała to po angielsku, choć z wyraźnym francuskim akcentem.
Jego matka, zwabiona śmiechem wyszła na taras i ujrzała dwoje rozbawionych nastolatków, opychających się świeżymi ciastkami i popijających aromatyczną, jaśminową herbatę. Pani Lupin nie musiała zadawać żadnych pytań. Mała Francuzka paplała radośnie, wyrzucając z siebie słowa szybciej, niż najlepszy auror byłby w stanie miotać zaklęcia. Mieszała trochę język angielski z francuskim, ale dawało się ją zrozumieć bez problemu. Bez żadnych starań ze swojej strony Melissa Lupin dowiedziała się, że mademoiselle Margherita de Chevalier mieszka w sąsiednim domu – tu mała, wypielęgnowana dłoń wskazała piękną willę, ledwie widoczną zza drzew; tylko z mamusią, która jest właścicielką wytwórni kosmetyków i sieci bardzo wytwornych salonów piękności. To, że salony są bardzo wytworne, zostało podkreślone z dużym naciskiem. Dziewczynka poinformowała ich także, że ma dorosłego brata, który mieszka za granicą. Oprócz willi na Riwierze rodzina ma duży dom w Paryżu i mieszkanie w Oslo, gdyż mamusia jest współwłaścicielką fabryki szamponów i proszków do prania w Norwegii, więc posiadanie tam mieszkania jest bardzo wygodne. A tak w ogóle, to zaraz zrobi Remusowi manicure, bo to wstyd, żeby taki przystojny i elegancki, młody mężczyzna miał aż tak strasznie połamane i poobgryzane paznokcie! Swoją „groźbę” zrealizowała zresztą natychmiast, a kompletnie ogłupiony Remus nie zdołał nawet zaprotestować. Zajmując się dłońmi chłopaka, Margherita zdążyła opowiedzieć o swoim ukochanym kotku i małym koniku, na którym jeździła - niedaleko Paryża była stadnina koni, należąca do przyjaciółki Nicole de Chevalier, czyli matki Margherity. Dziewczynka opowiedziała o swoich koleżankach w szkole, a także, jak strasznie się ucieszyła ujrzawszy Remusa, bo tu bardzo brakuje jej towarzystwa. Zanim odeszła, wręczyła Melissie zaproszenie od swojej matki dla całej trójki Lupinów na kolację. Napisane było ręcznie na czerpanym papierze i znajdowało się w równie wytwornej kopercie, pachnącej Chanel N°5. Jego matka używała tych samych perfum.
Remus uśmiechnął się do swoich wspomnień.
Kolacja u madame Nicole de Chevalier okazała się niezwykle sympatycznym spotkaniem, głównie dzięki talentom konwersacyjnym pani Lupin. Ku zdumieniu i uldze jego ojca, byli jedynymi zaproszonymi gośćmi. Wbrew obawom pana Lupina nie było tłumu lokajów, a w holu przywitała ich sama gospodyni...
Jedli w oranżerii, oświetlonej chińskimi lampionami ozdobionymi motywami smoków, a na stole nakrytym białą, jedwabną serwetą, paliły się świece, osadzone w świeczniku mającym kształt rogogona węgierskiego.
Oranżeria była niezwykła. Rosły tu egzotyczne rośliny; nad głowami ucztujących zwieszały się kwitnące storczyki o niesamowitych barwach, oraz przepiękne liście nieznanych Remusowi roślin. Obrazu dopełniały dwie kaskady wodne, akwarium z pięknymi rybkami i ustawiona na honorowym miejscu, wspaniale wyeksponowana, kolekcja miniaturowych drzewek. Gospodyni z dumą wyjaśniła, że są to japońskie bonsai, które otrzymała w prezencie.
Rozmowa toczyła się wartko, głównie między paniami, które z miejsca gorąco się polubiły. Mała mademoiselle zabawiała obu panów, a jej paplanina przyprawiała Remusa o zawroty głowy. Rozbawiony pan Lupin wtrącał od czasu do czasu jakieś pytanie, na które natychmiast otrzymywał odpowiedź, choć nie zawsze na temat, bo mała Margherita nie wszystko rozumiała. Ale własne błędy tylko pobudzały ją do śmiechu.
Na kawę, ciastka i francuski deser – który okazał się typowo francuski i składał się z kilkunastu rodzajów serów i czerwonego wina - przenieśli się do ogrodu. Usiedli przy stole z kamiennym blatem, ozdobionym barwną mozaiką, przedstawiającą chińskiego smoka. Drugi chiński smok owijał się wokół ceramicznej misy, z której mały wodospad przelewał się do niewielkiego stawku. Przez to oczko wodne przepływał strumień, a nad nim przerzucono kładkę. Obok wejścia na ten mały mostek szczerzył zęby norweski kolczasty. Wytrzeszczał na nich szklane oczy, a jego emaliowane łuski błyszczały w świetle ogrodowych latarni. Dom madame de Chevalier był zaskakująco „zasmoczony”. Mnóstwo wizerunków tych gadów wisiało na ścianach, siedzieli na poduszkach haftowanych w smoki i jedli na „smoczych” talerzach. Trudno było tego nie zauważyć. Zaintrygowany Remus w końcu o to zapytał, zanim zdążył się zastanowić, że może to być odebrane jako nietakt z jego strony. Ale nikt się na niego nie obraził, a odpowiedź okazała się bardzo prosta – madame w dzieciństwie uwielbiała baśnie i legendy o smokach, i już wtedy zaczęła zbierać ich wizerunki. Miała sporą kolekcję i chętnie pokazywała gościom co ciekawsze eksponaty...
Remus westchnął głęboko wracając do rzeczywistości. Przed nim na stole stał talerz ozdobiony chińskim ogniomiotem, a trzonki noży i widelców miały kształty walijskich zielonych.
- Widzę, że zainteresowanie smokami jest dziedziczne – zażartował.
Margherita nie uśmiechnęła się.
- Owszem – powiedziała z naciskiem. – Smokowatość jest w mojej rodzinie dziedziczna. W linii żeńskiej.
- Co masz na myśli? Smokowatość jest dziedziczna?
- Zainteresowanie smokami. Ja też lubię smoki i zbieram ich podobizny.
- To pewnie matka podarowała ci niektóre swoje eksponaty, żebyś miała od czego zacząć kompletować własne zbiory - Remus powiedział to z uśmiechem, wciąż z sympatią wspominając Nicole.
- Oddała mi wszystko. Moja matka nie żyje, Remusie.
Madame Nicole nie żyje? Lupin poczuł się, jakby dostał pięścią w twarz.
- Strasznie mi przykro... – szepnął.
- Zamordowano ją. Kilka lat temu – powiedziała Margherita.
- To okropne – spojrzał na nią smutno.
- Tak. To było potworne. Nie pytaj o nic więcej! Proszę...
- Nie będę.
- A... Twoi rodzice? Co z nimi?
- Żyją. Niestety, rzadko ich widuję – Remus zawahał się.
Co może powiedzieć Marghericie? Jego rodzice mieszkali wśród mugoli, dobrze ukryci. Tęsknił za nimi, ale nie mógł odwiedzać ich zbyt często, jego obecność ściągnęłaby na nich niebezpieczeństwo, to było aż nazbyt pewne.
- Pozdrów ich ode mnie przy najbliższej okazji.
- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin