1. Trick or treat - Toroj.doc

(115 KB) Pobierz
Trick or treat, czyli Halloween Severusa Snape'a

Trick or treat, czyli Halloween Severusa Snape'a

(Slytherinada 1, Toroj)

 

 

 

Ktoś mógłby powiedzieć, że Severus Snape nienawidzi dzieci i nie ma z tego powodu żadnego powołania do swego zawodu. Oczywiście popełniłby poważny błąd, przynajmniej z punktu widzenia samego zainteresowanego. Profesor Snape nie żywił nienawiści do młodego pokolenia, a nawet mawiał, że lubi dzieci „jeśli są ciche i dobrze wysmażone”. Jakby nie było, podczas jego kilkunastoletniej kariery nauczycielskiej żaden uczeń nie został uduszony w afekcie, zadźgany ani otruty. (Ze śmiercią Cedrika Diggory'ego Severus nie miał nic wspólnego, więc to też się nie liczyło.) Żadnych ubolewania godnych aktów fizycznej przemocy, pomimo że w ciągu ostatniej dekady w szkole każdego roku przebywało przynajmniej dwóch Weasleyów jednocześnie. Profesor Snape uważał się za człowieka świętej cierpliwości.

Cichą jego ambicją było zapisanie się w nieoficjalnych annałach szkolnych jako Największy Bydlak Wszechczasów. Czasem pieścił w myślach wizję siwowłosego już Rona Weasleya, opowiadającego wnukom: „Hę?! Mówisz, że ten nowy facet od eliksirów to bydlak? Nie znałeś starego Snape'a, to dopiero był kawał drania. Dzisiaj już takich nie ma!” W takich chwilach czułość zalewała twarde profesorskie serce i prawie lubił Ronalda Weasleya. Wnuków do snucia opowieści z pewnością nie zabraknie. Ryżowłose plemię mnożyło się w postępie geometrycznym, jak wirusy kataru.

Owe rozmyślania przerwało mu delikatne pukanie do drzwi gabinetu. Otworzył. Na progu stała Madame Pomfrey, trzymająca w opiekuńczym geście obie ręce na ramionach jakiegoś pierwszoroczniaka. Snape zerknął na dzieciaka ze starannie ukrywanym obrzydzeniem. Na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić jego płeć. Indywiduum miało półdługie włosy we wszystkich odcieniach koloru blond, wpadające kosmykami w szkła okularów. Spod przykrótkiej szaty widać mu było mugolskie jeansy. Na szacie natomiast widniała zielonkawa naszywka z wężem. W jednej ręce mały Ślizgon dzierżył papierową torebkę, a w drugiej sporych rozmiarów chustkę do nosa. Nie dało się ukryć, że jest silnie zasmarkany.

Z pewną irytacją Snape zdał sobie sprawę, że mimo wysiłku umysłowego nie jest w stanie dopasować do małoletniej fizjonomii żadnego nazwiska. Prawdopodobnie było to jedno z grupy dzieci, zaledwie dwa dni temu awaryjnie przeniesionych do Hogwartu z rozwiązanej filii na Szetlandach. Aż pięcioro trafiło do Slytherinu. Bouget..? Barclay...? Lafferty...?

— Tak, Poppy...? — spytał Severus ze sztuczną uprzejmością. — To chyba moje? Co się stało?

— Dzień dobry, Severusie! Sprawiłoby mi przyjemność, gdybyś znalazł dla nas czas — zaszczebiotała wylewnie pielęgniarka. — Mamy taki mały problemik... — Wepchnęła dzieciaka do środka. Mały zaszurał nogami i wymamrotał koszmarnie zachrypniętym sznapsbarytonem:

Dbry, panie psosze...

— Fatalna infekcja górnych dróg oddechowych! — Poppy przewróciła oczami. — Eliksir Pieprzowy nie działa! Ani inhalacje z olejku Camonille, ani inkantacje... zasadniczo nic nie działa, Severusie. Gdybym nie wiedziała, że to niemożliwe, sądziłabym, że mam do czynienia z wrodzoną odpornością na eliksiry.

„Niekompetentna wariatka” — pomyślał Snape. Poppy znana była z tego, że większość dziecięcych dolegliwości leczyła pieprzem lub rumiankiem. Już dawno doszedł do wniosku, że przeciętny uczeń Hogwartu, jeśli przeżyje siedem lat jego eliksirów, słodycze Dumbledore'a i leczenie Madame Pomfrey, od razu może spać na gwoździach i zaciągać się do Legii Cudzoziemskiej. Głośno natomiast rzekł:

— Nie ma czegoś takiego jak wrodzona odporność na eliksiry, Poppy!

— Gdybyś mógł...

— Mogę. Siadaj tu! — Wskazał dzieciakowi stół. Pierwszak posłusznie wdrapał się na dębowy blat, razem ze swoją chustką i torebką. Z torby wysypało się nieco drobnych ciastek. Przy okazji nauczyciel skonstatował, że powycierane spodnie dzieciaka prezentują się jeszcze gorzej niż lumpeksowy przyodziewek Weasleyów i tego niechluja Pottera. Na jednym udzie miał dziurę z powypruwanymi nitkami, a na kolanie naszywkę w kształcie czaszki i napis: „Born too pepperoni”.

— A! — rozkazał Snape, biorąc różdżkę.

Dziecko spojrzało na niego zezem, z wyrazem nieufności na twarzy.

— Siri, pokaż gardło panu profesorowi — zagruchała Madame Pomfrey.

Siri!! Snape wzdrygnął się z obrzydzenia. Następny Syriusz! Jak on nie cierpiał tego imienia! Ma Syriusza w Slytherinie, to nie do zniesienia!

— Lumos — mruknął, zapalając światełko na końcu różdżki.

— AAAAAAAAA!!! — Bachor rozdziawił się pokazowo, prezentując w błękitnawym blasku zaklęcia najokazalsze zapalenie migdałków, jakie Severus widział w życiu.

— Cudne... Po prostu podręcznikowe. Nie muszę być po medycynie, żeby wiedzieć, że to nadaje się tylko do wycięcia — osądził Mistrz Eliksirów. Szczęki chłopaka zatrzasnęły się raptownie z impetem pułapki na niedźwiedzie, omal nie odgryzając czubka różdżki.

— A takiego... — warknął ponuro.

— Siri...! — Pielęgniarka zachichotała nerwowo.

— W tej szkole nie używamy takiego słownictwa, chłopcze! — ryknął Snape. — Pięć punktów od... — w ostatniej chwili zadławił się własnymi słowami.

— Nie...jestem...chłopcem... — wycedziło dziecko pogardliwie (oraz ochryple).

Snape zdębiał.

— Siri... To nie od Syriusza?!

— Od Sirith — wyjaśniła dziewczynka z godnością. — Jestem Sirith Lestrange.

Snape nie wiedział, czy czuć ulgę, czy wprost przeciwnie. Z jednej strony nie będzie musiał znosić żadnego Syriusza w swoim domu; z drugiej miał oto przed sobą żeńską wersję Pottera — rozczochrane "coś" w portkach trzymających się w całości chyba tylko dzięki zaklęciu; w okrągłych okularach, za którymi tkwiły oczy o spojrzeniu szarym, bezczelnym i cynicznym.

— Według regulaminu Hogwartu, dziewczęta nie chodzą w spodniach poza zajęciami sportowymi — powiedział Snape oschle. — Nie omieszkam wysłać sowy do twoich rodziców, Lestrange.

— Tata jest w Azkabanie, a mamusia się powiesiła — oznajmiło dziecko z nutą satysfakcji.

— Biedna sierotka! — zakwiliła Poppy, gładząc indywiduum po płowej łepetynie.

Severus miał wrażenie, że wszystkie wnętrzności przewracają mu się w środku.

— Won ze stołu — warknął i wskazał kierunek kciukiem. — Siadaj tam! Potrzebuję miejsca do pracy.

Mała zlazła i pospiesznie zgarnęła rozsypane słodycze. Pielęgniarka nadal patrzyła na nią rzewnie. Sirith Lestrange zatrąbiła w chustkę, po czym zaczęła rozglądać się po pracowni.

„Ta szkoła schodzi na psy”, pomyślał Severus, niemal odruchowo zestawiając listę składników eliksiru. Nadchodziły takie chwile, kiedy rozumiał pewne motywy postępowania Czarnego Lorda, zwłaszcza jeśli oznaczałoby to eliminację zasmarkanych indywiduów z czaszkami na kolanach, potomków alkoholików i mętów z Nokturnu. Chociaż...

— Ojciec pracował dla Sam-Wiesz-Kogo? — zapytał od niechcenia, ucierając na proszek piołun i sierść z ogona hipogryfa. Kątem oka zobaczył jak Madame Pomfrey sznuruje usta, a dziewucha prostuje się jak świeca z oburzenia.

— Tata był uczciwym włamywaczem, a nie jakimś zbrodniarzem! Siedzi za kradzież oraz zniszczenie mienia — zaprotestowała.

„Co za czasy”, pomyślał Snape, z roztargnieniem podgrzewając kociołek z półproduktem. „Uczciwi włamywacze, moralni oszuści i pewno jeszcze szlachetni kieszonkowcy.”

Wytrącony z równowagi, zaledwie wierzchnią warstwą świadomości zarejestrował fakt, że właśnie odruchowo zjada ciasteczko, zostawione przez nieuwagę na stole. Dziwne... Nagle zaczęła swędzieć cała skóra, potem poczuł łaskotanie. Spojrzał na Pomfrey i Lestrange: mała gapiła się na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, a na jej usta wypływał powoli krzywy uśmieszek, Poppy wyglądała, jakby miała się za chwilę przewrócić.

— Sev... Sev...

Zerknął na swoje dłonie. Pokrywało je mnóstwo puszystych, jaskrawo żółtych piórek. Nie miał odwagi spojrzeć w lustro.

— Właściwie to do twarzy ci w żółtym — jęknęła Poppy. Pierwszoklasistka wydała z siebie dźwięk, jakby się dławiła gorącym kartoflem.

— AAAAAAAAAAGGGGGGHHHHHRRRRRRR!!!!!!!!!!

Trzeba było przyznać, że obie miały refleks. Dziewczyna błyskawicznie zanurkowała pod stół, a pielęgniarka zasłoniła się drzwiami szafy. Pięć minut (oraz dwa połamane krzesła) później było już po wszystkim. Posadzkę zaścielała warstwa żółtego pierza, a Severus — już w normalnym, czarnym kolorze — usiłował nakłonić małą do wyjścia spod stołu.

— Wyłaź, ty zarazo! Wyrwę ci te cholerne migdałki przez nos, bez znieczulenia!

— Pan chyba żartuje, prosz pana! — odparło dziecko z urazą.

— Ależ Severusie, nie strasz jej, ona ma za sobą traumatyczne przejścia! — wmieszała się Madame Pomfrey. — Doznała szoku, prawda dziecino?

— Właśnie — potwierdziła Sirith spod stołu.

— Ja też doznałem szoku i też jestem po przejściach! — zawył Snape. — Zamieniłem się w pieprzonego kanarka, do cholery!

— Sev, nie przeklinaj przy uczennicy!

Spod stołu zabrzmiało stłumione mamrotanie i Severus mógłby przysiąc, że padły tam słowa: „I to nieudolnie.” Postanowił nie komentować. Zrobił kilka relaksacyjnych wdechów, po czym machnął różdżką nad kanarkowym dywanem.

Turbulentio. — Pierze zebrało się w jeden wirujący lej.

Evanesco! — Denerwująca żółć zniknęła.

Snape znów schylił się, zaglądając pod stół, gdzie Lestrange kuliła się w najdalszym kącie pod ścianą.

— Dobszszszsz... — wysyczał. — Nie będzie amputacji migdałków, nie będzie duszenia, łamania kołem, ani przypiekania na ruszcie. Natomiast jak nie wyjdziesz stamtąd w ciągu dziesięciu sekund, zamienię twoje życie w piekło. A będziesz tu jeszcze przez siedem lat.

Siri wypełzła natychmiast, pociągając nosem. Snape, unikając patrzenia na zasmarkaną Ślizgonkę, napełnił gotowym eliksirem rozpylacz.

— A!

Psiknął kilkakrotnie roztworem do gardła dziewczynki, po czym wcisnął jej rozpylacz do ręki.

— Powtarzać kilka razy dziennie aż do skutku. A teraz żegnam panie!

— To wszystko? — zapytała z niedowierzaniem Siri.

— A co jeszcze byś chciała? — warknął Snape i zwrócił się do Madame Pomfrey: — Jeżeli ktoś jutro wypowie przy mnie słowo „kanarek”, to nie ręczę za siebie. A ty się pożegnasz z kremem przeciwzmarszczkowym.

Poppy rzuciła mu łzawe spojrzenie zranionej sarny.

— No wiesz...! Siri, podziękuj panu profesorowi.

— Dziękuję, panie profesorze — wyrecytowała mechanicznie, nie spuszczając z Severusa czujnego spojrzenia. Głos miała już dużo lepszy, co stwierdził z zadowoleniem.

— Pamiętaj, co ci powiedziałem — mruknął.

— Dooobra... — odmruknęła i natychmiast poprawiła się ugrzecznionym tonem: — Oczywiście, panie psorze.

„Niezły numerek”, pomyślał Severus kwaśno. Ten rok zapowiadał się wyjątkowo interesująco, jakby mało było wyczynów Wielkiej Trójcy!

Po wyjściu Poppy i jej protegowanej, Snape stał jeszcze w zamyśleniu pośrodku swego gabinetu. Trefne słodycze prawdopodobnie pochodziły z uczniowskiego przemytu od Zonka i były pierwszą oznaką, że już za trzy dni nadejdzie Halloween i w Hogwarcie rozpęta się piekło. Korytarze zaroją się od poprzebieranych uczniów, straszących się nawzajem sztucznymi nietoperzami, fosforyzującymi szkieletami poruszanymi zaklęciem Mobilicorpus i bazyliszkami z gumy. Wszędzie będą się zwieszać girlandy fałszywych pajęczyn, korytarzami będą lewitować podświetlane dynie, a sam Albus Dumbledore, nie zważając na powagę dyrektorską, będzie jak co roku uczestniczył w tym szaleństwie, zachęcając dzieciarnię do dzikiego rozpasania i poszukiwania słodyczy w różnych zakamarkach. W zeszłym roku Snape omal nie złamał nogi, potykając się o czaszkę na schodach; a z galerii spadła mu na głowę sztuczna, piszcząca kura. Zdecydowanie, Wigilia Wszystkich Świętych była dniem, w którym Severus najchętniej nie wychodziłby z łóżka. Waniliowe ciasteczka, zamieniające ludzi w kanarki, to był doprawdy drobiazg, w porównaniu z całokształtem.

Ciasteczka... zamieniające... ludzi... w kanarki. Snape zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w przestrzeń, a na jego nieładną twarz wypłynął ekstatyczny uśmiech. Doznał jednej z tych nieczęstych chwili iluminacji, kiedy nagle w głowie pojawia się klarowna idea, od razu ze wszystkimi szczegółami. Halloweeen! Chcą zabawy — będzie zabawa!

I'm so bad, so bad... very, very bad... — zanucił Mistrz Eliksirów, zacierając ręce i kierując się do swej prywatnej kwatery.

 

 

***

 

 

Około północy w Hogwarcie zwykle czynnie egzystują duchy, patrolujące korytarze koty (sztuk jedna) lub profesorowie cierpiący na bezsenność. Severus Snape należał do tej ostatniej grupy. W dzień na tyle intensywnie zajmował się eliksirami i dziećmi, że w nocy śniły mu się również eliksiry i dzieci, co uważał za nużącą monotonię. Jedyną odmianę stanowiły zniekształcone wizje zebrań Klubu Śmierciożerców, z przemówieniami przewodniczącego w dyktatorskim stylu. Z dwojga złego Snape wolał dzieci. Po takich niespokojnych drzemkach zwykle wychodził na spacer po rozległych korytarzach zamkowych, z tlącą się w głębi duszy cichą nadzieją, że wreszcie przyłapie włóczącą się nielegalnie Wielką Trójcę: Potter — Weasley — Granger. Innym powodem było trywialne wypalenie papierosa, na który to nałóg Severus pozwalał sobie w ukryciu i wstydliwie, choć był on oczywiście tajemnicą Poliszynela.

Snape przemierzał leniwym, kocim krokiem galerię na pierwszym piętrze. W cywilnym swetrze (czarnym) i jeansach (również czarnych), z papierosem „Modern Wizard” w kącie ust. Zasnuty woalem dymu, z daleka przypominał demona na urlopie. Na ceglanych ścianach drzemały liczne portrety. Niektóre odprowadzały go wzrokiem wyrażającym dezaprobatę. Za zakrętem natknął się na szarego kota.

— Dzień dobry, pani profesor — odezwał się grzecznie.

— Raczej dobranoc, Sev — odpowiedziała McGonagall, przybierając ludzką postać. — Już po północy, a ty nie śpisz. Znów miałeś koszmary? Nie powinieneś palić, mój drogi.

Uh, och! Mężczyzna przekroczył już trzydziestkę, a jego dawna nauczycielka transmutacji nadal jakąś cząstką podświadomości uważała go za uczniaka! Po prawdzie i jemu nader rzadko, przy wyjątkowych okazjach przechodziło przez gardło jej imię.

— Rzuć to paskudztwo. Dobranoc, Sev — McGonagall z szelestem szat oddaliła się w stronę wieży Gryffindoru. Snape rozejrzał się, po czym zdusił wypalonego papierosa na przyłbicy pobliskiej zbroi, a peta wrzucił do środka.

Agni — mruknął zaklęcie i przypalił od różdżki następnego. Z przymkniętymi oczami chwilę rozkoszował się płynącą w krwiobiegu nikotyną, po czym kontynuował przechadzkę. Na drugim piętrze znów natknął się na szarego kota.

— Czego, sierściucho? — burknął. Nie musiał silić się na uprzejmość, gdyż była to po prostu Pani Norris Filcha.

— Muę... — odpowiedziała kotka, patrząc mu znacząco w oczy; z ogonem w górze jak peryskop, przeszła się kawałek korytarzem, a następnie obejrzała na niego.

— Rozumiem — mruknął, idąc za kotką. — Co tym razem?

Pani Norris zaprowadziła go do drzwi schowka na miotły. Oparła na nich łapę i wyjaśniła: Mruę, mruę... — po czym odeszła w postawie osoby, która właśnie wypełniła swój obywatelski obowiązek.

Snape otworzył drzwiczki i rzekł do siebie:

— Aaahaaaa.... czegóż innego mógłbym się spodziewać?

Na legowisku umoszczonym ze ścierek, zwinięte w kłębek jak kociak, spało dziecko. Nawet gdyby Severus nie pamiętał, do kogo należy ta rozwichrzona, jasna czupryna, bez pudła rozpoznałby powycierane jeansy z trupią czaszką na kolanie.

— Lestrange!! — Jego głos zadudnił echem w zamkowym korytarzu.

Otworzyła oczy natychmiast, przechodząc z głębokiego snu od razu do stanu czuwania, jak dzikie zwierzę. Nie wyglądała jednak na przestraszoną.

— No...? — odezwała się pytająco i ziewnęła.

— Dlaczego nie jesteś w swoim łóżku?— wysyczał Snape.

— Bo zapomniałam hasła — wyjaśniła irytująca dziewczyna, gramoląc się na nogi.

— Trzeba było zapukać do mnie, albo czekać przed wejściem na jakiegoś starszego ucznia!

— Na posadzce? — zdziwiła się mała, znów ziewając i drapiąc się bezceremonialnie po nastroszonych od snu kłakach.

— Ach, więc schowek na miotły był zdecydowanie wygodniejszym miejscem? — spytał zgryźliwie Severus.

— No pewno — odparła Sirith z łagodnym zdumieniem. — Jak ojciec pracował, a mama szła w tango, to chyba nie myślisz, że spałam pod drzwiami... panie psorze — dodała, przypominając sobie o podstawowej uprzejmości.

— Marsz do sypialni! — warknął Snape głosem z głębi trzewi. — A jutro po lekcjach masz szlaban z panem Filchem.

— Okej — zgodziło się dziecko, wkładając okulary. — To ten fajny dziadek, co ma kota?

Jako żywo, nikt nigdy w tej szkole nie nazwał jeszcze Argusa Filcha „fajnym dziadkiem”. Ten bachor był po prostu nienormalny. Lestrange tuptała beztrosko u boku swojego Opiekuna w kierunku lochów i wydawało się, że zupełnie sobie lekceważy wszelkie konsekwencje zarówno noclegu na ścierkach, jak i własnej bezczelności.

— W tych ciuchach wygląda pan jak mugol — odezwała się raptem.

— A jakbym cię tak sprał? — warknął Snape kątem ust.

Czujne spojrzenie.

— Bardzo szybko biegam — odparła.

„Typowe dziecko Nokturnu”, zadumał się Severus. Ciekawe, kto płacił za jej szkołę. Jakieś Towarzystwo Opieki? Musi zajrzeć do jej dokumentów.

Myśli Snape'a mimowolnie odpłynęły w inną stronę. Kilka godzin temu otrzymał zwrotną sowę z firmy Zonka. Sprzedawca w uprzejmych słowach zawiadamiał go, że zamówienie na dziesięć kilo "kanarkowych ciasteczek" nie może być zrealizowane, gdyż czegoś takiego nie mają w ofercie. To było bardzo zastanawiające. Skąd mała miała te słodycze?

— Lestrange, skąd wzięłaś te... kanarkowe kremówki? — zapytał surowo. Słowo „kanarkowe” wymówił z pewnym wysiłkiem. Dziewczynka rzuciła mu nieufne spojrzenie.

— A jaka odpowiedź jest dobra? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.

— Prawdziwa — warknął Severus odpowiednim tonem, specjalnie zarezerwowanym dla pierwszaków. — Pamiętaj, co mówiłem o migdałkach, siedmiu latach w tym miejscu i nieograniczonych możliwościach, jakie dają eliksiry.

— Ehe... i o zamykaniu sławy w butelce i o warzeniu chwały — dodała Sirith. — Dobry tekst. Ile waży chwała?

— Ile kosztuje jedna kremówka? — odbił piłeczkę Severus.

— Cztery sykle za sztukę, jak się bierze od razu dwa tuziny, to jest zniżka dziesięć procent, co daje niecałe trzy galeony. Opłaca się — wyliczyła Siri szybciutko i skrupulatnie, dodając po krótkiej chwili: — Jak się nie ma trzech galeonów, to trzeba być miłym dla takiego jednego rudego ze starszych.

— Miłym? — burknął Snape zgryźliwie. — O posiadanie trzech galeonów cię nie podejrzewam, Lestrange, więc byłaś „miła”? W jakim sensie?

— Zarobiłam na reklamie — oznajmiła, dumnie podnosząc podbródek. — „Szalone Niespodzianki Weas...” ygh! — Zatkała sobie usta pięścią.

Severus uniósł jedną brew. Obrotne dziecko: w ciągu dwóch dni załatwiła sobie kontakt z nieźle prosperującą firmą (nieważne, że nielegalną), podbiła serce szkolnej pielęgniarki oraz wyszła z życiem z gabinetu Mistrza Eliksirów. Panna Lestrange zapowiadała się na silną indywidualność.

— I tak bym się domyślił — rzekł z lekką nutą pobłażania. — Jeśli nie pochodziły od Zonka, to na miejscu mamy jedynie wytwórnię Weasleyów.

Stanęli wreszcie w znajomym lochu, przed ścianą na której widniała płaskorzeźba, przedstawiająca trzy węże, posplatane ze sobą w elegancki węzeł.

— Alvar — powiedział Snape półgłosem. W murze niemal bezgłośnie uformował się łukowaty portal, za którym widać było fragment pokoju wspólnego Slytherinu. Wewnątrz panowała głucha cisza, zapewne reszta uczniów spała twardo.

— Zapamiętaj to sobie, Lestrange. Alvar, alvar... Nie kalmar i nie rabarbar. ALVAR! — powtórzył nauczyciel z naciskiem. — Chyba zdołasz utrzymać to w tej pustej łepetynie do poniedziałku?

— Aha... dzięki — odpowiedziała dziewczynka, po czym uśmiechnęła się szeroko i szczerze.

Severus drgnął w lekkim szoku. Uśmiechnęła się? DO NIEGO?

— Dobranoc. I zęby umyj... — wymamrotał, skonfundowany. Och, uch! Do diabła, co on wygaduje! — Pamiętaj o jutrzejszym szlabanie — dodał szybko, nasączając każde słowo czarnym sarkazmem.

— Aha... Dobranoc — kiwnęła głową Sirith i weszła do środka.

Snape skierował się do własnych pokoi. Po drodze kilkakrotnie pacnął się w skroń otwartą dłonią, jakby chciał, by poszczególne klepki wskoczyły mu na właściwe miejsca.

— Za dużo cukru w diecie — warknął do siebie.

 

 

***
 

 

Następne przedpołudnie upłynęło Severusowi pracowicie: drugi rok Ravenclaw — Hufflepuff — plus dziesięć punktów dla Krukonów, minus dwanaście od Puchonów za wypalenie dziury w stole; czwarta klasa Gryffindor — Slytherin — piętnaście do zera dla węży. Jedna interwencja medyczna z powodu niekontrolowanego rozrostu prawego ucha jakiegoś nerwowego Gryfona, który postanowił podrapać się w nie różdżką. Ostatnią godzinę przed obiadem Severus miał z mieszaną grupą OWTM siódmego roku.

— Weasley! Na słówko — kiwnął na jednego z bliźniaków, pakującego podręczniki po skończonej lekcji. — Ogłaszam konfiskatę całego waszego zapasu kanarkowych kremówek.

Rudzielec na chwilę zbaraniał, ale natychmiast odzyskał rezon.

— W świetle prawa jesteśmy z bratem pełnoletni, mamy zarejestrowaną legalną firmę wysyłkową i nasz towar nie podlega konfiskacie. Co więcej, próby jego zajęcia będą poczytywane za kra... — oświadczył z mocą.

— HĘ?! — ryknął Snape, przerywając chłopakowi w pół słowa. — Za co?! Rozprowadzanie tego w szkole z pewnością nie jest LEGALNE ! Wszyscy wiedzą, że handlujecie takimi drobiazgami wśród uczniów!

— Dowody proszę — rzekł twardo Weasley.

Przez pół minuty obaj mierzyli się wzrokiem. Snape zdał sobie sprawę, że w ten sposób nic nie zyska. Zemsta mogła poczekać.

— Składam zamówienie — oznajmił sucho. — Czterysta sztuk... nie! Lepiej czterysta pięćdziesiąt. Na jutro, a najpóźniej na rano trzydziestego pierwszego października.

Weasley wyglądał, jakby się dusił. W końcu wypuścił z sykiem powietrze z płuc.

— To daje... — Skierował wzrok na sufit, poruszając wargami. — Sześćdziesiąt dwa galeony.

— Ekhm... — chrząknął znacząco Mistrz Eliksirów.

— Minus rabat dziesięć...

— Wieszano cię już kiedyś na jelitach, Fredzie Weasley? — spytał Snape tonem swobodnej konwersacji. Jego czarne oczy przypominały dwie dziury prowadzące w kosmos.

— Jestem George — sprostował rudzielec.

— Nie szkodzi, Freda też wypatroszę — warknął Severus.

— Piętnaście procent, niżej nie możemy zejść — poddał się młody przedsiębiorca z westchnieniem.

— W porządku. Płatne przy odbiorze — zgodził się Snape.

George wypadł z klasy, jakby się za nim paliło. Severus słyszał jego wrzask z korytarza:

— Freeeeeeeeeeeeed!!! Czadu! Zrywamy się z zielarstwa! Pilny klient na jutro! El Dorado!

 

 

***

 

 

Bardzo z siebie zadowolony Mistrz Eliksirów postanowił skontrolować przebieg rozdanych wczoraj szlabanów.

Zajrzał do notesu — według notatki panna Sirith Lestrange przebywała w Komnacie Pamięci, zapewne polerując w pocie czoła starożytne insygnia oraz liczne trofea sportowe. Skierował się więc w tę stronę energicznym krokiem, mijając po drodze rozpaplane, rozchichotane grupki uczniów, podekscytowane nadchodzącą zabawą. „Jakby było czym”, pomyślał profesor ironicznie. „Parę godzin igrzysk, a potem witaj szara rzeczywistości i sprawdzianie z numerologii.” Nawet gronu pedagogicznemu udzielił się ogólny nastrój. Madame Pomfrey przy stole w Wielkim Hallu pomagała dzieciarni wycinać poczwarne gęby w dyniach. Operowała przy tym skalpelem z budzącą podejrzliwość sprawnością. Profesor Flitwick rzucił sam na siebie zaklęcie lewitacji i fruwał jak balonik w przestronnym wnętrzu Wielkiego Hallu, przystrajając wszystko co się dało, sztucznymi pajęczynami.

Arachniiiiiii... — piszczał, a wtedy z końca jego różdżki snuły się niteczki cienkie i delikatne niczym babie lato; lub buczał nisko trzmielowym głosem: — Arachnoooo... — a wtedy pojawiały się pajęczyny grube, ciężkie i jakby porośnięte stuletnim kurzem.

Na wysokiej drabinie stała Angelina Johnson, rozmieszczając wśród pajęczynowych girland włochate tarantule z piórek i pluszowe nietoperze. Poniżej stał Lee Jordan, trzymając asekuracyjnie drabinę i gapiąc się na nogi dziewczyny z cielęcym zachwytem.

Arachnae — szepnął cichutko Snape, dyskretnie celując w niego różdżką. Jakby znikąd pojawił się wielgachny tłusty pająk i plasnął chłopakowi prosto między oczy. Lee wrzasnął z zaskoczenia, drabina zachwiała się niebezpiecznie, a wrzask Angeliny zabrzmiał jak echo jego krzyku.

Wingardium Leviosa!! — ryknął Snape, błyskawicznie zmieniając obiekt. Usłyszał, że ktoś krzyczy jednocześnie to samo. Angelina, trafiona w trakcie upadku podwójnym zaklęciem, z piskiem wzleciała do góry; wirując w niekontrolowany sposób, odbiła się od magicznego sufitu i zawisła głową w dół, prezentując koronkowe dessous. W ogólnym zamieszaniu Severus zobaczył drugiego ratownika, gapiącego się z osłupieniem na Angelinę przez okrągłe szkła. Oczywiście, Potter! Chociaż... szczeniak miał refleks, Severus musiał to przyznać, acz niechętnie.

— Potter! Puść ją! — przekrzyczał rejwach.

Chłopak kiwnął głową i opuścił różdżkę, robiąc gest „finite incantatem”. Snape opuścił na dół histeryzującą dziewczynę, która natychmiast porwała z najbliższego stołu dynię i zaczęła nią walić swego chłopaka po dredach, używając przy tym najlepszych określeń z Irytkowego repertuaru.

— Pięć punktów od Gryffindoru za odrażające słownictwo! — huknął Snape na Angelinę. Ciemnoskóra piękność — aktualnie purpurowa i roniąca łzy wściekłości — wypadła z sali, jakby goniły ją wilkołaki. Skonfundowany Lee wycierał się z resztek dyni. Widzowie pokładali się ze śmiechu.

— I dziesięć dla Gryffindoru za szybką reakcję pana Pottera. — Obok Severusa pojawił się Dumbledore, mrugając do niego znacząco.

— Uhm, tak... — zgodził się Snape z kwaśną miną. Uh! Nie bardzo się to powiodło. Czy dyrektor widział całą sytuację? Nie widział? Chyba widział. Stary Dumble miał więcej oczu niż mucha. Severus postanowił wynieść się z Hallu jak najszybciej.

Jak się spodziewał, istotnie mała Lestrange przebywała w komnacie Pamięci, odrabiając szlaban pod dozorem Pani Norris. Natomiast nie spodziewał się tego, że będzie odbywać karę ze śpiewem na ustach. Jeszcze za drzwiami Snape usłyszał:

— Kiedy w Hogwarcie snuje się mój cień,

To wtedy w noc się zamienia dzień.

Mistrz Eliksirów nazywają mnie,

Jak na mnie wpadniesz, będzie z tobą źle.

Bo ja jestem zły, tak zły, bardzo bardzo zły...

Wiesz — jestem zły, tak zły...

Naprawdę, strasznie zły!

To było koszmarnie irytujące! I musiała oczywiście wyć tę obraźliwą śpiewkę — przeróbkę z mugolskiego radia! Co prawda, na samym dnie serca Severus czuł iskierkę dumy, że uhonorowano go choćby tak marną twórczością jako naczelnego ZŁEGO, ale, rzecz jasna, nie przeszkadzało mu to tępić tego przejawu braku szacunku z uporem godnym lepszej sprawy.

Kiedy wszedł, dziewczynka odwróciła się do niego z niewinnym i jednocześnie konfidencjonalnym uśmieszkiem rozlanym na twarzy.

— Cześć i dzień dobry, panie psorze! — zawołała dziarsko.

Siedziała na stole, obstawiona dokoła złotymi i srebrnymi trofeami, jak barbarzyńska królowa we własnym skarbcu. Wśród pucharów i plakiet wylegiwała się chuda kocica. Sirith trzymała na kolanach Puchar Quidditcha, polerując go zamaszystymi ruchami pucybuta.

— Doskonale słyszałem, co śpiewałaś, Lestrange — rzekł Snape cierpko. — Wygląda na to, że jeszcze nie skończyłaś jednego szlabanu, a już zarabiasz drugi. Natychmiast po kolacji masz zjawić się u mnie w gabinecie. O wpół do ósmej!

— Okej — odparła, nie przerywając polerowania. — Pan Filch powiedział, że jak jego kocica się okoci, to da mi jednego kotka — dodała.

Pani Norris otworzyła jedno ślepie, klepiąc w stół końcem ogona, jak poirytowany grzechotnik. Severus popatrzył na nią z powątpiewaniem, unosząc brew. Pani Norris była chudym, skołtunionym i wrednym stworzeniem, lubianym wyłącznie przez właściciela. Żaden normalny kocur nie podszedłby do niej na długość miotły, bez ryzyka natychmiastowej utraty uszu. Prędzej Severus spodziewałby się „okocenia” po profesorce transmutacji. Natomiast o wiele dziwniejsze było to, że Filch w ogóle powiedział do uczennicy coś więcej niż: „Bierz ścierę i zasuwaj”.

— Czy ty się mnie zupełnie nie boisz? — spytał Snape z irytacją.

Lestrange rzuciła mu zdumione spojrzenie.

— Y-y — mruknęła przecząco. — A czemu?

— Może powinnaś zacząć! — warknął nieszczęsny Mistrz Eliksirów. — Wszyscy się boją i mają czego, zapewniam.

— Okej — rzekło po krótkim namyśle upiorne dziecko. — Przemyślę to.

Snape wyszedł, zamykając za sobą drzwi, ale tknięty niewytłumaczalnym impulsem, przycisnął ucho do drewna.

— Kicia, słyszysz? Boją się go! — doszedł go stł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin