Tata i ja, czyli chłopaki nie płaczą 2 - Madame Evans.doc

(828 KB) Pobierz

TATA I JA
...czyli chłopaki nie płaczą 2


Dlaczego bahanka jest mała?
Czy może być morze bez dna?
Czy każda królewna ma pałac
I czy on jest ze szkła?
Dlaczego raz jestem nieśmiały?
A potem to brykam aż wstyd?

Skąd wzięły się pufki w brodziku?
Czy lepiej mieć sowę czy psa?
Dlaczego wciąż mówią: "Bądź cicho"?
Przecież głos mam i ja.
Czy można pokochać chrapaka?
Skąd biorą się wróżby i sny?

Co powie tata? Co powie tata?
Co tata mi powie, co na to odpowie mi dziś?
Co powie tata? Co powie tata?
Czy znów się wykręci, czy dziecko zniechęci?

On śpi. *



- Dziadek jest fajny - stwierdza z przekonaniem Nick, sadowiąc się wygodnie na kuchennym stołku. - Latał dzisiaj ze mną na miotle, tak wysoooko! - usiłuje jednocześnie rozpiąć ciepłą bluzę i pokazać mi, jak wysoko latali.
Uznaję, że czas wkroczyć do akcji, zanim Mały zleci ze swojego siedziska i wybije sobie te nieliczne mleczaki, jakie mu jeszcze pozostały.
- A babcia? - pytam ostrożnie, zdejmując mu z czarnej łepetyny czapkę, wciśniętą niemal na oczy, daszkiem do tyłu.
- Babcia...? - Mój syn marszczy czoło i w skupieniu drapie się po nosie. - Yyy... Babcia też jest fajna - stęka w końcu dyplomatycznie. - Tylko nie daje mi wyjadać czekolady ze słoika, bo to niezdrowo. I krzyczała na dziadka, że był wiatr, a my tak długo lataliśmy. Normalnie, tata, mówię ci... Wyzywała go i wyzywała. Że będziemy obaj chorzy.
- A potem? Co robiliście?
Rozsznurowuję mu buty, próbując jednocześnie uniknąć ciosu w szczękę; Młody kręci się na swoim miejscu, jakby miał pod tyłkiem stado parzących druzgotków i nie przestaje wymachiwać nogami w powietrzu. Jest już wprawdzie dość duży, jak na swoich niecałych pięć lat, ale krzesła w kuchni ciągle pozostają zbyt wysokie, by mógł sięgnąć stopami podłogi.
- Potem ciocia przywiozła dziewczyny - papla dalej w upojeniu - i bawiliśmy się w aurorów. I ja byłem szefem, a Liz i Emi musiały mnie słuchać. - Zamyśla się na moment. - Lubię, jak one muszą mnie słuchać - wyrokuje w końcu.
Wyobrażam sobie dzikie wrzaski i bitwę w salonie, na dywanie zabezpieczonym Zaklęciem Poduszkowca. Wygląda na to, że rodzice dostali dziś w kość. Powinienem pogratulować sobie pomysłu odebrania swojego dziecka z Doliny jeszcze przed południem. Ojciec i mama, dzięki usilnym staraniom całej wesołej trójki, osiwieliby zapewne w ekspresowym tempie - choćby nie wiem jak sprawnie udawali, że sobie z tym wszystkim radzą.
- ... a potem Emi już nie chciała wojny - kończy Nick z żalem. - I poszła do babci, a ja i Liz zostaliśmy z dziadkiem. Dziadek zawsze pozwala wyjadać czekoladę. Paluchami. I normalnie... dziadek jest najlepszy.
Lewituję bluzę na wieszak w przedpokoju i odsyłam buty do szafki. Mały trajkoce w tym czasie jak najęty; kątem ucha wyłapuję opowieść o tym, jak gonił Krzywołapa po całym domu i jak ciągnął go za ogon (Bo on ma taki fajny ogon, tata! A dziadek się wcale nie gniewał!).
Podpalam gaz pod naszym dzisiejszym obiadem i dopiero wtedy łapię się na tym, że uśmiecham się mimowolnie.
Pewnie dlatego, że dla mojego syna, przynajmniej na pierwszy rzut oka, pewne sprawy ciągle pozostają bardzo proste. Pstryk i już. Czarne albo białe. Ludzie - w tym również dziadkowie - dzielą się na fajnych i niefajnych. Fajni to ci, którzy pozwalają na wszystko. Nawet na to, by wchodzić im bezkarnie na głowę. Niefajni z kolei mają to do siebie, że czasem zdarza im się czegoś delikwentowi zabronić.
Wpadam niekiedy do tej drugiej grupy. Bywam niefajny, przyznaję. Trudno, taka moja niewdzięczna rola. I pewnie dlatego ciągle dziwi mnie fakt, że mój ojciec, niezależnie od tego co robi, ląduje na ogół w grupie pierwszej. Przynajmniej w klasyfikacji generalnej mojego syna.
Ja sam miałem kiedyś z tego typu klasyfikacją o wiele więcej problemów. To znaczy, niby zawsze wiedziałem, że ojciec jest... jest całkiem w porządku. I że chce dla mnie jak najlepiej. A z drugiej strony - nie brakowało przecież momentów, w których nie mogliśmy nawzajem ścierpieć swojego widoku. Długich miesięcy, w czasie których nie potrafiliśmy nawet normalnie pogadać.
Bywało nam obu cholernie trudno, to fakt. I musiał minąć ładny kawał czasu, żeby wreszcie dotarło do mnie to, co mój syn wyczuwa instynktownie już teraz i co definiuje w trzech prostych słowach: dziadek jest fajny.
Moja własna definicja "fajności" ojca zdaje się być trochę dłuższa i diabelnie skomplikowana. Wygląda na to, że w pewnym momencie musiałem nawet stworzyć ją sobie od nowa. Albo przynajmniej solidnie zmodyfikować tę już istniejącą.
Pewnie nigdy bym tego nie zrobił, gdyby nie tamten wypadek.

Siedem lat temu, tuż po tym jak Zabini wyciągnął mnie ze śpiączki, miałem sporo czasu na to, żeby przemyśleć wiele spraw. Równy tydzień leżenia plackiem w pozycji horyzontalnej i wpatrywania się w sufit sprzyja rozmyślaniom, jak rzadko która rzecz na świecie. Ba, to nawet aż nadto, jak na kogoś, kto wzbrania się ze wszystkich sił przed sporządzeniem ostatecznego bilansu zysków i strat. I stanowczo zbyt długo dla kogoś, kogo nigdy nie cechowała anielska cierpliwość. Mnie nie cechowała.
Cholera, już w parę godzin po wybudzeniu byłem święcie przekonany, że trafi mnie u Munga szlag jasny i wcale nie taki niespodziewany. Znałem na pamięć każdy zaciek, każde pęknięcie i każdą nierówność na białym suficie. Denerwowało mnie absolutnie wszystko - od nieudolności stażystów, którzy robili sobie ze mnie doświadczalną fretkę, przez własną bezradność i ogólne rozmamłanie, aż po tabuny gości - z Weasleyami na czele - z których każdy chciał mnie wyściskać lub przynajmniej poklepać po plecach, celem upewnienia się, że jednak pozostanę wśród żywych.
Prawdę mówiąc, najchętniej potraktowałbym ich wszystkich zbiorowym Petrificusem... albo przynajmniej Silencio. Póki co starałem się jednak robić dobrą minę do złej gry i uśmiechałem się kwaśno, z nadzieją, że wszyscy wyniosą się w miarę szybko.
Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, znalazłoby się jeszcze kilka innych powodów mojej frustracji. Jeden z nich na przykład miał na imię Agnes.
Nie przychodziła... Psiakrew, leżałem odłogiem na tym pieprzonym oddziale przez blisko tydzień, a ona nawet się nie pofatygowała! Wiedziała przecież, że jakoś się wykaraskałem, byłem tego pewien. I podobno obiecywała, że się zjawi. Obiecywała... Czekałem jak ostatni idiota. Czasami wydawało mi się, że czuję zapach tych jej waniliowych perfum. I często łapałem się na tym, że nieruchomieję, kiedy słyszę odgłos lekkich, damskich kroków na korytarzu pod drzwiami sali.
Chciałem tylko, żeby przyszła. Nie przyznałbym się do tego nikomu, nawet pod Crucio. Cholera, z trudem przyznawałem się do tego typu chciejstw nawet przed samym sobą. Ale prawda była taka, że rozpaczliwie jej wtedy potrzebowałem.
Wraz z upływem kolejnych dni coraz wyraźniej zdawałem sobie sprawę z faktu, że powód nieobecności Agnes może być tylko jeden - ona zwyczajnie nie chciała przychodzić. Nie czuła takiej potrzeby...
Było mi cholernie źle z tą świadomością.
Poza tym miałem jeszcze na karku Zabiniego. Ten piekielny, stary konował uparł się chyba, że ustanowi nowy rekord w uzdrawianiu. Nawiedzał mnie regularnie trzy razy na dzień, skutkiem czego w ciągu tygodnia zdołał wlać we mnie więcej eliksirów, niż pani Pomfrey w czasie całej mojej hogwarckiej edukacji. Miałem serdecznie dość osłuchiwania, opukiwania, przekładania mnie z boku na bok i badania pulsu. Tym bardziej, że schemat wizyty był zawsze taki sam: Blaise ładował się do sali, wlokąc za sobą stadko wystraszonych stażystów i przystępował do badania. Jeżeli miał dobry dzień, zdarzało mu się jeszcze zapytać o moje samopoczucie - ale, szczerze mówiąc, wolałem kiedy nie pytał. W podręcznym leksykonie zwrotów znienawidzonych przez rehabilitantów słowa "Jak się czujesz" plasują się zdecydowanie na pierwszym miejscu, tuż przed "Leż spokojnie" i "Wszystko będzie dobrze".
Zabini musiał wiedzieć o istnieniu tego leksykonu, bo zwykle, kiedy było już po wszystkim, wydobywał z czeluści uzdrowicielskiego kitla kilka barwnych fiolek i starannie odmierzał proporcje leczniczych eliksirów. Następnie czekał, aż przełknę co trzeba, odwracał się na pięcie i wychodził, a stażyści posłusznie dreptali za nim.
Oczywiście wiedziałem, że między sobą młodzi nazywają szefa Kamiennym Blaise'm, względnie Człowiekiem z Marmuru. Oba przydomki pasowały do niego jak ulał. Nigdy chyba nie spotkałem nikogo, kto z takim zaangażowaniem wykonywałby swoją pracę. A z drugiej strony - nie zauważyłem, żeby Zabini kiedykolwiek się uśmiechał. Wyglądało na to, że gdy tylko chory zostaje wyrwany śmierci, Naczelny traci całą tę swoją cichą pasję i zaczyna traktować pacjenta szalenie naukowo, jak kolejny, interesujący kawałek mięsa. Czasami miałem wątpliwości, czy to aby na pewno ten sam człowiek, który przemawiał do mnie żartobliwie, kiedy nie mogłem się poruszyć ani odezwać. Teraz stał się po prostu drętwy i oficjalny. I właściwie do samego końca nie zmieniał taktyki.
- Boli cię głowa? - spytał oschle ostatniego dnia przed moim wyjściem, tuż po tym jak wyprosił z sali tabun podwładnych, bo jeden z nich udzielił błędnej odpowiedzi na pytanie o któryś z eliksirów.
Przytaknąłem w milczeniu; wiedziałem, że nie ma sensu oszukiwać. Zresztą, miałem niejasne wrażenie, że przy Zabinim nie muszę udawać twardszego niż jestem. Przy... przy innych musiałem. I to nie tylko dlatego, żeby ich nie martwić.
- Jeszcze trochę poboli, to zupełnie normalne - mruknął uspokajająco. - Możesz stąd spokojnie wyjść jutro rano.
- Dziękuję - wymamrotałem, bo na nic innego chwilowo nie potrafiłem się zdobyć.
Spojrzał na mnie przelotnie i sięgnął po butelkę z eliksirem.
- Wracasz do rodziców? - spytał z doskonałą obojętnością, napełniając szklankę.
- Ja...
- Daleki jestem od wtrącania się w cudze sprawy - przerwał mi ostro. - Muszę po prostu wiedzieć, czy będziesz miał opiekę, inaczej nie mogę cię stąd wypuścić.
- Ja... nie zostanę sam, na pewno.
- O to się akurat nie obawiam - prychnął. - Chyba żadna inna sala na tym piętrze nie była ostatnio tak oblegana, jak twoja.
Możliwe, że w trakcie kuracji nabawiłem się przy okazji czegoś w rodzaju paranoi, ale wydawało mi się, że ostatnie zdanie zaprawione zostało solidną dawką goryczy. Owszem, nie mogłem narzekać na brak odwiedzających. Pomijając już stada Weasleyów, Lily wpadała regularnie, gdy tylko udawało jej się podrzucić Liz jakiejś dobrej duszy, a mama przesiadywała u mnie całymi dniami. Na ogół nie odsuwała się od łóżka nawet na krok i średnio raz na pół godziny zupełnie niepotrzebnie poprawiała mi pościel - tak, jakby musiała wciąż od nowa upewniać się, że jestem cały i zdrowy.
No cóż, to z pewnością bardzo utrudniało całemu personelowi pracę. Podejrzewałem jednak, że istnieją jeszcze inne źródła irytacji Naczelnego.
Szpitalną Tajemnicę Poliszynela stanowiły plotki na temat jego życia rodzinnego, które bynajmniej nie było usłane różami. Podobno Blaise kilkanaście lat wcześniej rozwiódł się z żoną i prawie nie widywał syna. Stażyści szeptali o tym między sobą na korytarzach, w toaletach, w trakcie szorowania nocników i przy łóżkach śpiących pacjentów. Prawdę mówiąc, nawet nie miałem im tego za złe. W końcu musieli w jakiś sposób umilać sobie dni i noce, wypełnione ciężką orką. A ja przynajmniej zyskiwałem wiedzę tajemną i mogłem dzięki niej darować sobie miłą pogawędkę na temat rodzinnych koligacji.
Zresztą Zabini do końca nie sprawiał wrażenia człowieka rozmownego.
- Zaraz poczujesz się lepiej - zapewnił na odchodnym. - Będziesz mógł dalej jeździć po świecie i dobierać się do skarbów... I cieszy mnie to bardzo, bo w związku z powyższym twój ojciec nie zdradza już chęci zaszlachtowania mnie - dokończył sarkastycznie, po czym opuścił salę, zatrzaskując za sobą drzwi nieco głośniej, niż należało.
Przewróciłem się na drugi bok i zamknąłem oczy. Wiedziałem, że facet ma rację. Ojciec rzeczywiście powiesił na kołku wszystkie swoje mordercze instynkty i ponownie sięgnął do rezerw tamtego lodowatego spokoju, który zwykle doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Najgorsze było to, że nie miałem na ów spokój żadnego antidotum. Wielki Potter po prostu robił to, co do niego należało. Odbywał niekończące się rozmowy z Zabinim, upewniał się, że dostaję posiłki i leki o właściwych porach i z niezwykłą stanowczością odsyłał do domu mamę, gdy tylko zaczynała zasypiać na stojąco.
Sam, jeśli nie miał akurat dyżuru w ministerstwie, zostawał w takich przypadkach do późnych godzin nocnych. Siadywał na krześle obok mojego łóżka i tkwiliśmy tak przez długie minuty, w pełnym napięcia milczeniu, każdy zatopiony we własnych myślach.
Ojciec był... taki troskliwy i uważny. Zrywał się z miejsca na najcichszy nawet szelest pościeli. Cholera, jak mnie to krępowało! Jego chyba też, bo po każdym takim poderwaniu się siadał prędko z powrotem i najwyraźniej nie wiedział, co zrobić z rękami.
Niekiedy rzucał jakąś uwagę w stylu: "Potwornie zimno dziś na dworze, wiesz?" albo: "Zabini obiecywał, że wypuści cię lada moment". Potakiwałem wtedy, bądź entuzjastycznie zapewniałem, że to fajnie, a potem znowu nie odzywaliśmy się przez długie minuty. To była szalenie niekomfortowa cisza. Nigdy bym nie pomyślał, że milczenie może przytłaczać. Tamto przytłaczało.
Nie miałem odwagi poprosić go, żeby sobie poszedł. Pewnie - mimo wszystko - jednak tego nie chciałem, sam nie wiem... On chyba też nie chciał. I też męczył się strasznie w tej atmosferze. Zapewne nigdy nie przypuszczał, że komunikowanie się ze mną może nagle okazać się tak trudnym zadaniem. Żeby nie powiedzieć: z gruntu niemożliwym.
Nie miałem fioletowego pojęcia, jak temu zaradzić. Wolałem po prostu odwracać się do ściany, albo przynajmniej zamykać oczy i markować sen. Tak było najłatwiej. Mogłem jakoś ukryć fakt, że tak naprawdę, w środku, skręcam się ze wstydu. Wstydziłem się własnej głupoty. I własnej otwartości. Po kiego czorta rzucałem się ojcu na szyję jak mały dzieciak?! Przecież to i tak niczego nie zmieniało. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nie wystarczy jedno "przepraszam", żeby wszystko znowu było cacy. Wiedziałem, że nawet przy pomocy całej ich litanii nie przywrócę poprzedniego stanu rzeczy. Co więcej - jakiś paskudny, cichy głosik podpowiadał mi, że nigdy go nie przywrócę, bo nigdy nie zdołamy zupełnie zapomnieć o tamtych miesiącach, w trakcie których nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia.
W ten oto sposób ostateczny bilans zysków i strat sporządził się sam, bez mojego udziału. A wyjście z sytuacji było proste jak ogon niuchacza - żeby naprawić to, co nam się wykoślawiło, musieliśmy wystartować od początku, każdy z czystą kartoteką. I już na tym starcie nauczyć się... bo ja wiem... chyba po prostu jakiejś namiastki wzajemnej akceptacji. Chociażby w śladowych ilościach. Cholera, przecież chciałem tylko, żeby ojciec przyznał, że mam prawo do... do pełnej odrębności. Do własnych, samodzielnych decyzji, nawet jeśli miałbym się po drodze na tych swoich wyborach nieźle przejechać.
A ja... ze swojej strony gotów byłem znosić go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Z jego wątpliwościami i z jego - chwilami kompletnie nieuzasadnionym - lękiem o moją przyszłość. I z jego skłonnościami do wtrącania swoich trzech knutów nawet wtedy, kiedy go o to nie proszę.
Naprawdę chciałem takiej rewolucji. A jednocześnie... nie potrafiłem znaleźć w sobie dość odwagi, by mu o tym powiedzieć. By wreszcie przestać się certolić i wywalić kawę na ławę.
Kurczę, sam nie wiem, czego się wtedy bałem. Że on mnie wyśmieje? Że każe siedzieć cicho? Że mnie wysłucha z tym swoim pieprzonym spokojem, a potem, równie spokojnie, będzie dalej robił to, co robił do tej pory? Chyba nie. Chodziło raczej o to, że ciągle nie mogłem zdobyć się na patrzenie mu w oczy dłużej, niż przez dwie sekundy. To dlatego przeprowadzenie takiej rozmowy przekraczało moje możliwości. Nie potrafiłem jej sobie nawet wyobrazić.
Poza tym, ciągle byłem od ojca zależny, czy tego chciałem, czy nie. Musiałem wrócić do Doliny Godryka i pogodzić się z myślą, że jednak - przynajmniej przez jakiś czas - nie będę do końca samowystarczalny.
Szlag by to, tego powrotu też się bałem. Kiedy już minęła mi pierwsza euforia i zacząłem się nad tym głębiej zastanawiać, żołądek skręcał mi się z nerwów w ósemki. Z której strony na to nie spojrzeć, ten powrót był jednak, w jakimś sensie, moją kolejną porażką. Pewnie dlatego, kiedy w szpitalu wręczono mi wypis, opatrzony świeżutką pieczęcią Naczelnego, powiedziałem ojcu głośno i dobitnie, że potrafię iść o własnych siłach i nie potrzebuję jego pomocy. I dlatego odtrąciłem jego rękę, kiedy chciał mi pomóc wejść po schodach do mojego starego pokoju.
Powlokłem się samotnie na górę, starając się ignorować fakt, że podłoga ugina mi się pod stopami, jakby zrobiono ją z elastycznej, obrzydliwej błony. Na szczęście korytarz wirował tylko odrobinę - inaczej pewnie nigdy nie dotarłbym do celu.
Kiedy wreszcie się tam dowlokłem, padłem na łóżko i zacisnąłem powieki, żeby pozbyć się wrażenia, że jestem na rozchybotanej łajbie pośrodku oceanu. A potem mogłem już zacząć oswajać się z myślą, że idą ciężkie czasy.
Moje przypuszczenia okazały się słuszne - czasy rzeczywiście nadciągały trudne i burzliwe, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że chciałem ozdrowieć prędko i bezboleśnie. Oczywiście, niemal natychmiast przekonałem się, że jest to niemożliwe, w związku z czym wpadłem w bezsilną wściekłość. I, co gorsza, nie miałem nawet jak jej rozładować!
Atmosfera w domu była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Ojciec czasami do mnie zaglądał; stawał w progu i obserwował mnie z niepokojem, przestępując z nogi na nogę. Przyłapany na gorącym uczynku tłumaczył zwykle, że to mama go przysyła. Że pyta, czy czegoś nie potrzebuję.
Cholera, chyba właśnie jej było mi najbardziej żal. Widziałem wyraźnie, że stawiamy ją w sytuacji iście podbramkowej. Przypominała szukającego, narażonego na jednoczesny atak obu tłuczków. Miałem stuprocentową pewność, że jest na nas solidnie wkurzona. I jednocześnie - zupełnie bezsilna wobec naszego uporu.
Kiedy zacząłem wstawać i schodzić na posiłki, sytuacja nie zmieniła się nawet na jotę. Klimat przy stole przypominał mrozy rodem z Durmstrangu, a wymiana uprzejmości między mną a ojcem ograniczała się do słów: "Możesz podać mi cukier, Ron?", "Proszę" i "Dziękuję".
Z tych właśnie powodów już sama myśl o powrocie do pracy była najprawdziwszym wybawieniem.
Kierownictwo prześwietliło mnie nader skrupulatnie i zafundowało nawet spotkanie z psychomagologiem, który zapewne miał stwierdzić, czy aby nie zidiociałem w Kuwejcie do reszty. Musiało okazać się, że jednak nie, bo pozwolono mi wrócić do służby w połowie grudnia. Zresztą, te testy to i tak pikuś, w porównaniu ze stosem raportów, jakie musiałem złożyć i ciągiem przesłuchań, przez jakie musiałem przejść w związku ze śmiercią Eddiego. Cholera, miałem ochotę wrzasnąć na tych z biura i solidnie nimi potrząsnąć! Jakie znaczenie miało teraz to, o której wyszliśmy, kiedy dotarliśmy do schowka i czy rozpierducha zaczęła się przed, czy po jego otwarciu?! Ile jeszcze razy zamierzali kazać mi o tym opowiadać? Jakie znaczenie miało to, czy czuję się winny?! Do stu tysięcy sklątek, może by tak ktoś na górze sprawdził lepiej, jak można pomóc żonie i dzieciom Little'a, zamiast w kółko roztrząsać to, co i tak już się stało?
Szefostwo musiało w końcu dojść do podobnych wniosków, bo któregoś dnia dali mi wreszcie święty spokój i wpakowali "tymczasowo" do oddziału londyńskiego. Wiedziałem, że będą bacznie obserwować każdy mój ruch, zanim w ogóle zdecydują się na wysłanie mnie gdzieś dalej. Zdawałem sobie sprawę, że utknąłem w stolicy na dłużej, ale nie dbałem o to. W tamtym okresie każdą robotę, która pozwalała na jakiś czas wyrwać się z domu, przyjąłbym z pocałowaniem ręki.
O zbliżającej się Gwiazdce wolałem nie myśleć. Wszystkie te kolorowe światełka i iluzje na choince zaczęły mi się nagle wydawać diabelnie nie na miejscu, nie wspominając już o kolejnej porcji grzecznościowych formułek przy świątecznym obiedzie.
Marzył mi się dyżur w samą Wigilię. I pewnie starałbym się spełnić to marzenie, gdyby nie tamta akcja, przeprowadzona wspólnie przez grupę podległą ojcu i łamaczy z mojego oddziału.
Działanie było z gatunku tych rutynowych - wyczailiśmy sprytną kryjówkę na obrzeżach miasta i dobraliśmy się do niej dosyć łatwo, przy użyciu standardowego zestawu zaklęć. Dopiero kiedy dotarliśmy do środka, zaczęły się schody. Całą zawartość obłożono sporą ilością czarnomagicznego paskudztwa; gdyby ktoś przedwcześnie uaktywnił to świństwo, powaliłoby ono zapewne na kolana przynajmniej jedną rodzinę olbrzymów. Ze względu na bliskość siedzib ludzkich i ogólnie pojęte środki bezpieczeństwa, chłopacy wezwali na pomoc aurorów z ministerstwa. Całe przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem, skarby jeszcze tego samego wieczora trafiły do Gringotta, a obie ekipy - zmęczone i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku - wylądowały spontanicznie w Dziurawym Kotle. Z miłą chęcią przystałem na tę opcję - po dwunastogodzinnej służbie byłem wypompowany do ostatnich granic i trzeźwy jak prosię. Nie chciało mi się wracać do domu, tym bardziej że rozpoczęła się tam gorączka świątecznych przygotowań. Nie od dziś wiedziałem, że włażenie pod rękę kobietom ogarniętym szałem sprzątania i gotowania, może okazać się fatalne w skutkach. Taaa. Tymczasowa ewakuacja była zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem. O ile zakład, że co najmniej połowie moich kumpli przyświecał wtedy podobny cel?
Knajpa była tak gwarna, duszna i zatłoczona, że natychmiast poczułem się w niej miło i swojsko. Rozejrzałem się po pełnym dymu wnętrzu i bez specjalnego zdziwienia dostrzegłem ojca. Widocznie on też miał dość porządków. Tkwił przy barze, w towarzystwie wysokiego, siwego czarodzieja, cierpiącego najwyraźniej na słowotok; facet nie odzywał się tylko wtedy, kiedy wlewał w siebie kolejne porcje Ognistej. Ojciec co jakiś czas kiwał głową na znak, że przyznaje mu rację i jednocześnie - jakby od niechcenia - rozglądał się bacznie dookoła. Kiedy tylko mnie zobaczył, odwrócił się tyłem do środka sali.
Zacisnąłem szczęki, przelewitowałem sobie krzesło i dosiadłem się do chłopaków, którzy zdążyli już połączyć w jedno kilka ciężkich, drewnianych stołów. Omówiliśmy szczegółowo przebieg akcji, a w międzyczasie, kiedy Tom donosił nam alkohol, zdążyliśmy jeszcze pośmiać się z Rogera Daviesa Juniora, który za parę tygodni miał utracić wolność i poznać, co znaczy małżeńskie jarzmo. Właśnie zastanawialiśmy się nad atrakcjami na okoliczność wieczoru kawalerskiego, kiedy od strony baru dał się słyszeć donośny brzęk.
- O psz... pszszepraszam, Tom... - Siwowłosy czarodziej obok ojca pochylił się, żeby zebrać z podłogi potłuczone szkło, zakołysał solidnie, razem ze stołkiem i chwycił się blatu, żeby nie spaść. - Zaraz... pospszszątamy, jusz się robi, o... - Sięgnął za pazuchę, żeby wyjąć różdżkę. - A ty daj mnie i Harry'emu jeszcze jedną kolejkę.
Mówił wystarczająco donośnie, bym słyszał każde słowo, tym bardziej, że wszyscy przy naszym stoliku zamilkli na dobre i z wyraźnym zainteresowaniem czekali na rozwój wypadków.
- Jeszszcze jedną kolejkę, Tom. - Czarodziej wyszarpnął wreszcie różdżkę z wewnętrznej kieszeni szaty i zacisnął ją mocno w dłoni, posyłając w powietrze kilka czerwonych iskier. Drugą ręką próbował złapać za jakieś przygodne naczynie i na pewno się nie zorientował, że ojciec chwilę wcześniej naprawił tamtą potłuczoną szklankę i odesłał ją za bar. - Whisky, Tom! - wrzasnął nagle i omal nie zleciał ze stołka.
Hałas i opieszałość barmana najwyraźniej działały na niego stymulująco. Wyglądało na to, że facet dopiero zaczyna się rozkręcać.
Ojciec pochylił się w jego kierunku i powiedział coś cichym, spokojnym głosem.
- Jakie dosyć, jakie dosyć, Harry?! - zdziwił się jowialnie jego towarzysz. - Pszeciesz my tu dopiero... ten... zaszynamy! O czym to ja miałem? Na czym skońszszyliśmy...? Aaaa, na Cedriku! A pamiętaszsz, jak cię pokonał w tamtym meczu? Ha! Załatffił cię bez mydła! Mój syn pokonał samego Wielkiego Pottera... jusz wtedy... To dopiero COŚ!
W tamtej chwili nie było chyba na sali człowieka, który nie patrzyłby w stronę baru. Atmosferę diabli wzięli, a ja nagle uświadomiłem sobie, że zaczynam trzeźwieć.
Ojciec wyglądał tak, jakby pragnął znaleźć się o setki mil od tego miejsca. Z pomocą przyszedł mu barman - ścisnął starego czarodzieja za ramię i mocno nim potrząsnął.
- ...wystarczy, panie Diggory - dobiegło nas od strony baru.
- Co za "starczy", jakie "starczy"?! - zdenerwował się natychmiast siwowłosy. - Daj tu cośśś mokrego, Tom, bo jakoś tak... wyschło. - Zaśmiał się ochryple. - Pszeciesz nie będziemy z Harrym siedzieć o suchych pyskach, prawda Harry? - Czknął donośnie. - Ha! A w turnieju też byliście z Cedrikiem najlepsi! Pamiętasz? Szliście wtedy łeb w łeb! - wykrzykiwał, waląc ojca po plecach.
- O żesz ty - syknął mi do ucha Davies. - Czego ta emerytura nie robi z człowiekiem.
- Kto to jest? - spytałem odruchowo, obserwując Toma, który lewitował na bar kolejne dwie Ogniste.
- Amos Diggory - mruknął Roger. - Przepracował całe życie w Urzędzie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami i teraz... powiedzmy, że nie służy mu nadmiar wolnego czasu. Zalewa tu robaka przynajmniej raz na tydzień. Pamiętasz, jak katowali nas Drugą Wojną na historii magii?
Pamiętałem. I chociaż uważałem ten przedmiot za plagę gorszą od smoczej ospy, to jednak gdzieś w zakamarkach umysłu uchowała mi się wiedza o tym, że Cedrik Diggory wymieniany był we wszystkich podręcznikach jako jedna z pierwszych ofiar.
- Wygląda na to, że stary jednak ciągle... no wiesz... nie radzi sobie z tym wszystkim - dokończył Davies z prawdziwie krukońską precyzją.
Pokiwałem głową i spojrzałem w stronę tamtych dwojga. Ojciec opierał się o bufet i tłumaczył coś Amosowi - zdołałem wychwycić takie słowa jak "odpocząć" i "do domu".
- Do domu?! - Diggory wybuchnął śmiechem i duszkiem opróżnił kolejną szklankę. - Do jakiego... jakiego domu...?! Najpierff tszeba go mieć. To nie jest dom, to jest jakiś piepszony... A teras jeszcze te śfięta... tszeba uważać, co się mówi i w ogóle... Kto wymyślił te śfięta, powiec...? - chwycił ojca za koszulę na piersi i próbował nim potrząsnąć, ale niezbyt mu to wychodziło. - Kto wymyślił...
Rozluźnił uchwyt i sięgnął po kolejną szklankę.
- A ty - podjął po chwili, wpatrując się w puste dno - powiec, masz jakieś dzieci...?
Przez twarz ojca przebiegł skurcz. Powoli skinął głową, a potem na migi kazał Tomowi przygotować pokój na górze.
- Ale masz, na pefno? - dopytywał się uparcie Amos.
- Tak.
- To dopsze - mruknął uspokojony. - Rozegramy jakiś... tego... mecz. A oni grają w quidditcha?
- Grają - zapewnił ojciec, ujmując swojego towarzysza pod ramiona i próbując ściągnąć go ze stołka.
- To... tego... To zagramy. Jak Cedrik pszyjdzie. Cedrik jest szukającym, wiesz? Skopie im tyłki... Kiedyś nawet pokonał samego Pottera, wiesz?
- Uhm - mruknął ojciec, mocując się z panem Diggorym; stary wciąż tkwił uparcie na swoim miejscu i nic nie wskazywało na to, by miał zamiar szybko je opuścić.
- Zagramy, jak tylko on pszyjdzie - powtarzał uparcie. - Zaraz... zaraz pszyjdzie i... - Gwałtownie podniósł głowę i spojrzał ojcu w twarz. - To był... dobry chłopak - wymamrotał. Ułożył ramiona na barze i oparł na nich czoło. - Dobry chłopak. Dobry... syn...
Wiedziałem, że bohater wieczoru będzie tej nocy spał jak niemowlę i rzeczywiście - zasnął niemal natychmiast. Przez chwilę salę wypełniało miarowe chrapanie, a potem Amos został, dzięki uprzejmości kilku imprezowiczów, sprawnie odtransportowany na górę. Ojciec rzucił na bar należność za whisky i zdeportował się prędko, nie patrząc przy tym na nikogo.
Cholera, miałem ochotę natychmiast pobiec za nim, ale potrafiłem tylko siedzieć na dupie i przeklinać w myślach ten niespodziewany impuls. To, co zobaczyłem, naprawdę solidnie mnie tąpnęło. Ojciec przyglądał się Diggory'emu z mieszaniną troski i współczucia. I jeszcze czegoś, czego przez dłuższą chwilę nie potrafiłem sprecyzować. To coś uderzyło mnie dopiero później, przedzierając się przez opary alkoholu, gwar rozmów i moją własną tępotę.
Tym czymś był zwyczajny strach. Dopiero w tym momencie dotarło do mnie, że wtedy, w szpitalnej sali, nie tylko ja bałem się jak diabli. Ojciec też musiał się bać. Bał się powtórki z rozrywki, bał się, że to, co przerabiał już tyle razy, znowu stanie się jego udziałem. Obawiał się, że... tego... że może mnie stracić. Tak, jak wcześniej tracił innych, którzy wiele dla niego znaczyli.
I trwając ciągle w swojej zapiekłej niechęci zapomniał... Wróć. Obaj zapomnieliśmy. Zapomnieliśmy, jak niewiele brakowało, żebyśmy nigdy nie dostali szansy na wyjaśnienie sobie pewnych spraw. A teraz, kiedy jednak tę szansę otrzymaliśmy, żaden z nas nie umiał jej należycie wykorzystać.
Musiałem wlać w siebie jeszcze trochę gorzały i posiedzieć z chłopakami jakieś pół godziny, żeby dojrzało we mnie pragnienie czynu. Dopiero wtedy aportowałem się z hukiem do naszego ogrodu, skąd mogłem już wyraźnie widzieć okna salonu. Były jasno oświetlone.
Wsunąłem się do środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Ojciec siedział bez ruchu na kanapie; przed nim, na stoliku do kawy, stała do połowy opróżniona butelka. Wahałem się przez moment, a potem przeszedłem przez pokój i usiadłem w fotelu, naprzeciw niego. Przez chwilę w milczeniu podziwialiśmy obrus na blacie. Żółty.
- Powinieneś iść się położyć - odezwał się w końcu mój rodziciel.
Krew mnie zalała.
- A ty nie powinieneś chlać w samotności - odpaliłem natychmiast, zanim zdążyłem ugryźć się w język.
Podniosłem głowę i spojrzałem mu w oczy. Traktowałem to jak swoistą próbę sił. On pierwszy odwrócił wzrok.
- Skoro nie powinienem, to dawaj tu drugą szklankę - warknął kątem ust.
Wydobyłem różdżkę i przywołałem naczynie z kuchni. Ojciec sprawnie rozlał alkohol, a potem, jakby odruchowo, wychylił się lekko do przodu, wyciągając rękę z Ognistą. Zrobiłem dokładnie to samo, w tym samym momencie. Spotkaliśmy się nad stolikiem, mniej więcej w połowie drogi.
Zadzwoniło szkło i po chwili w znajomy sposób zapiekło mnie w gardle. Whisky miała dobry, ostry smak. Szczerze mówiąc, dawno mi tak nie smakowała.
- Jak to było... z Cedrikiem Diggory? - zapytałem parę kolejek później, kiedy ogień w kominku zaczął się dopalać.
Ojciec poruszył się niespokojnie.
- Słuchaj... To nie jest właściwa pora na...
- A kiedy będzie właściwa pora? - spytałem zaczepnie.
Wiedziałem, że to nie fair, że pozwalam sobie na zbyt wiele. I pewnie nigdy nie zdobyłbym się na takie pytania, gdybym nie procenty, które sobie zaaplikowałem. I gdyby nie fakt, że ten wieczór tak dobrze się zaczął. I gdyby nie ta złość, która buzowała we mnie od miesięcy i którą nawet teraz, przez cały czas, czułem gdzieś pod skórą. Cholera, byłem na ojca wściekły o te wieczne niedomówienia. Przecież miałem prawo wiedzieć, miałem prawo pytać! Chciałem tylko... chciałem po prostu lepiej go zrozumieć. Wiedzieć, a nie tylko się domyślać, dlaczego jest taki a nie inny. Czemu to musiało być takie trudne?!
- Jaki on był? - powtórzyłem już spokojniej. - Tato, powiedz. Proszę - dodałem, niespodziewanie dla samego siebie.
- Cedrik i ja... chodziliśmy razem do Hogwartu - zaczął ojciec zmęczonym głosem. - Startowaliśmy obaj w Turnieju Trójmagicznym, jako reprezentanci szkoły - skrzywił się nieznacznie. - Cedrik... był naprawdę w porządku. Mimo że, jak słyszałeś, skopał mi tyłek podczas jednego z meczów. I... właściwie można powiedzieć, że udało mu się odbić mi dziewczynę - uśmiechnął się lekko i potarł kark w geście zakłopotania.
- Mamę? - spytałem z ciekawością, mimowolnie odwzajemniając ten uśmiech.
- Nie, skąd! - Tym razem zaśmiał się głośno. - Do mamy było jeszcze wtedy potwornie daleko, całe lata świetlne...
- ... ale tamtej też niczego nie brakowało - dokończyłem domyślnie.
- Faktycznie, była niezła - przytaknął. - Diabelnie ładna. I starsza o cały rok. Ale...
- Ale puściła cię w trąbę - pozwoliłem sobie na drobną złośliwość.
- Rzeczywiście. Nie da się ukryć, że w końcu puściła - przyznał po namyśle, rozlewając do szklanek kolejne porcje alkoholu. - Chociaż nie powiem, żebym tego jakoś specjalnie żałował - dodał pospiesznie.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem i wtedy przypomniałem sobie, do czego tak naprawdę zmierzaliśmy.
- Tato, nie dokończyłeś o Cedriku...
Spoważniał nagle, chwycił swoją Ognistą i wstał z miejsca. Obserwowałem, jak podchodzi do okna, potykając się o zabawki Lizzy, które mama przygotowała na jutrzejszy przyjazd małej. Odwrócił się do mnie plecami.
- Wygraliśmy ten turniej. Obaj - powiedział cicho. - Szkopuł w tym, że zaraz potem wylądowaliśmy na starym cmentarzu w rodzinnej miejscowości Voldemorta, a tam czekał już na nas komitet powitalny. Cedrik został zamordowany. Zabił go jeden ze Śmierciożerców. - Ojciec zamilkł na moment. - Widziałem to - dokończył po chwili.
Cholera, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić. Niby zawsze wiedziałem, że bardzo się od siebie różnimy. Ale chyba dopiero po tamtej opowieści zdałem sobie sprawę z faktu, że jest aż tak wiele spraw, których nigdy nie będę w stanie pojąć do końca, choćbym nie wiem jak bardzo się starał.
Musiałem nauczyć się jeszcze wielu rzeczy - między innymi tego, gdzie kończy się moja ciekawość i chęć zdobycia jak największej liczby informacji o tamtych czasach, a zaczyna prywatność ojca, której nie wolno mi naruszać.
Odwrócił się wreszcie od okna i podszedł do gzymsu kominka, gdzie mama powiesiła pończochę Liz, w słusznym przekonaniu, że małe diablę będzie niecierpliwie czekać na przyjście Mikołaja. Wyciągnął rękę i pogładził bezmyślnie kolorową wełnę. Stał tak jeszcze przez jakiś czas, aż wreszcie ocknął się z zamyślenia, wrócił do kanapy i opadł ciężko na poduszki. Nie patrzył na mnie - wzrok miał utkwiony we własnych kolanach.
Być może dlatego zdobyłem się jednak na odwagę i posłuchałem kolejnego, nagłego impulsu, który podpowiadał mi, że tym razem to ja powinienem położyć rękę na jego ramieniu.
Zrobiłem to. Mimo obawy, że on może tę rękę strącić.
Nic takiego się nie stało. Po prostu podniósł głowę i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. A potem... nie byłem pewien, ale chyba się jednak uśmiechnął. Odchrząknął głośno i wyprostował się powoli.
- Nalej jeszcze, co? - zaproponował.
Nie kazałem sobie tego dwa razy powtarzać. Opróżniliśmy wtedy butelkę do dna.
Nie, tamtej nocy nie miała miejsca żadna z wielkich rewolucji. Nie było też ogromnych klamotów, które z hukiem spadały nam z serc. Nie potrafiłem jednak oprzeć się wrażeniu, że właśnie wtedy, po obu stronach naszego wspólnego frontu, dokonało się mimochodem małe przegrupowanie sił. Owszem, zdarzało nam się wcześniej siadywać razem przy flaszce. Ale dopiero wówczas, tuż przed Gwiazdką, mój ojciec zaczął traktować mnie nie jak małolata, z którym należy obchodzić się jak ze śmierdzącym jajkiem, ale jak równorzędnego partnera w rozmowie.
Ja natomiast... cóż, właśnie wtedy po raz pierwszy patrzyłem na niego i nie widziałem przede wszystkim sławnego aurora, któremu tyle zawdzięcza cały czarodziejski świat. Widziałem... kurczę, widziałem takiego... zwyczajnego faceta. A przecież nie tracił przy tym w moich oczach ani odrobiny tego szacunku, jakim darzyłem go zawsze, odkąd tylko pamiętam.



* wczesna Natalia Kukulska w wersji umagicznionej :)

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin