To takie proste - Idril Celebrindal.doc

(36 KB) Pobierz
To takie proste

To takie proste
(Idril Celebrindal, luty 2008)



To takie proste — umieranie.

(Umierasz dla rodziny w momencie, kiedy otwierasz kopniakiem drzwi wejściowe domu przy Grimmauld Place 12 i nawet nie oglądasz się, żeby spojrzeć na wrzeszczącą matkę, wyzywającą cię od plugawych zdrajców krwi. Nie jesteś już ich synem, o nie. Syriusza Blacka już nie ma — wkrótce zostanie wypalony z drzewa rodowego jednym z tych cienkich papierosów w brązowych bibułkach, które pali twoja matka. Zawsze ich nienawidziłeś. Unosi się z nich ohydny, niebieskawy, dławiący dym — tak duszący jak atmosfera w tym miejscu. Nie możesz się nawet przemóc, by nazwać je domem, przecież tak naprawdę to nigdy nie był twój dom, a za chwilę to nie będzie też twoja rodzina.
I znów dławi cię w gardle, ale zostawiasz wszystko za sobą — cały ten zgniły smród czystej krwi.
Na zewnątrz jest ciemna, ciemna noc. Zamykają się za tobą drzwi i ten huk brzmi jak zatrzaskiwanie wieka trumny.
A później jesteś już dla nich martwy.)



To takie proste — umieranie.

(Umierasz w środku w momencie, kiedy dowiadujesz się o śmierci Jima i Lily. Przez jedną straszną, straszną chwilę nie wiesz, czy zdołasz otworzyć oczy. W końcu jednak to robisz i poranne słońce razi cię tak bardzo, że widzisz jak przez mgłę. Znowu zaciskasz z całej siły powieki i ocierasz gwałtownym gestem mokre policzki.
Cholerny świat się nie zatrzymał nawet na jedną sekundę, tylko popędził dalej, zabierając cię ze sobą, nie pytając, czy chcesz zostać w czasie, kiedy Jim i Lily nie byli martwi.
To nie tak, myślisz. To wszystko, kurwa, nie tak. Pierdolona niesprawiedliwość.
Taka mała gnida… Przecież mogłeś zauważyć, że coś jest nie w porządku. Mogłeś nalegać, że lepiej nie zmieniać planów. Że lepiej nie ufać Peterowi, ale to przecież Remus jest wilkołakiem, nie Glizgodon, to Remusa należy mieć na oku.
Spieprzyłeś i w kostnicy Kwatery Aurorów przybyły dwa zesztywniałe ciała.
Wychodzisz z domu i nawet nie patrzysz, w którą stronę idziesz. Czubkiem buta kopiesz z furią czerwony kamyczek — czerwony jak krew, ale Avada przecież nie zostawia śladów krwi.
A później czujesz, że coś w tobie umarło.)



To takie proste — umieranie.

(Umierasz dla świata w momencie, kiedy zatrzaskują się za tobą wrota Azkabanu. Stamtąd się nie wychodzi, mówią, a jeśli nawet wyjdziesz, to nie taki, jaki wszedłeś.
Azkaban to trupiarnia — czasami tylko w tych trupach tli się jeszcze resztka życia, przechowywana głęboko w ukryciu, jak okruszki chleba. Wszystko, czego nie zabierają dementorzy, zabiera samotność, i to jest gorsze od Avady — powolne konanie w męczarniach własnego obłędu, aż do samego końca, aż wszystkie okruszki życia rozsypią się na brudnych kamieniach posadzki, wpadną w szczeliny, z których nie można ich wydostać, choćbyś zdarł sobie paznokcie i poranił palce do krwi.
Ale ty czekasz, zbierasz starannie swoje okruszki i chowasz głęboko, głęboko, żywiąc się nimi, kiedy nie ma już niczego innego.
Pamiętasz, jak przekroczyłeś bramy Azkabanu i pamiętasz głuchy jak uderzenie dzwonu odgłos, kiedy żelazne wrota zamknęły się za tobą.
A później już wiesz, że to był dzwon na twój pogrzeb.)



To takie proste — umieranie.

(Umierasz dla marzeń w momencie, kiedy spoglądasz na chłopca, który ma twarz, uśmiech i te czarne, czarne włosy Jima. Ale oczy Harry’ego są zielone, nie brązowe, a jego czoło przecina blizna, której James nigdy nie miał, i zaczynasz rozumieć, że Harry nie był, nie jest i nigdy nie będzie Jimem.
Wyobrażałeś sobie wiele rzeczy — że kiedy wreszcie stamtąd uciekniesz, znowu będziesz Syriuszem, roześmianym, piętnastoletnim chłopcem, a Harry będzie mierzwiącym sobie włosy Jimem. Że odzyskasz to, co wydarli ci dementorzy. Że, aby znowu być z najlepszym przyjacielem, wcale nie będziesz musiał wskrzeszać umarłych, których wskrzesić się nie da.
A później słuchasz tego, co mówi Harry — to boli — i przestajesz już marzyć.)



To takie proste — umieranie.

(Umierasz dla wolności w momencie, kiedy Dumbledore mówi stanowcze „nie”. Czujesz się jak zwierzę w klatce, wystawione na pokaz. Zamknięty w czterech ścianach domu, którego głęboko nienawidzisz, z portretem matki, która olejnym głosem wykrzykuje obelgi.
Dyrektor zrobił z ciebie widowisko. Patrzcie, wydaje się mówić, patrzcie na kogoś, który spędził dwanaście lat w Azkabanie, a jednak pozostał człowiekiem. Ale ty masz wrażenie, że nie jesteś już człowiekiem — to tylko powłoka, pusta skorupa, nic więcej. Nie ma niczego, co przypomniałoby ci, że tak naprawdę jeszcze żyjesz.
Siedzisz bezczynnie i ta bezsilność jeszcze bardziej cię zabija. Twój rodzinny dom to trumna i czujesz, że zaczyna powoli brakować ci powietrza, tak jak wtedy. Myślałeś, że tamtej nocy od tego uciekłeś. To śmieszne — zdołałeś wyrwać się z Azkabanu, a nie możesz na dobre opuścić cholernego rodzinnego domu.
A później za Albusem zatrzaskują się drzwi i znów się dusisz.)



To takie proste — umieranie.

(Umierasz, tak po prostu, w momencie, kiedy Bella trafia cię zaklęciem i znikasz za zasłoną.
Umierałeś już tyle razy i zawsze bolało, więc myślałeś, że tak będzie i teraz, ale nie. Nie czujesz nic, tylko trochę dzwoni ci w uszach. Słyszysz jak przez gruby mur odgłosy zza zasłony — krzyki mieszają się z brzękiem tłuczonego szkła.
Słyszysz śmiech Belli — obłąkany, upiorny, i cieszysz się, że jednak umarłeś. Że nigdy nie stałeś się taki jak ona.
Spodziewałeś się podświadomie rozbłysku światła w tunelu, ale jest ciemno. Pamiętasz, że taka sama była ta czarna, czarna noc, kiedy umarłeś po raz pierwszy.
Nie myślisz o tym — to się po prostu staje. Czerń przechodzi miejscami w szarość i widać zarysy postaci. Czekają.
A później się rodzisz.)

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin