Agnieszka hałas
Dziecko
1. Bezdech
Czerń, gorąca i lepka.
Komnata bez drzwi i okien.
Levard Sentier – do niedawna powszechnie szanowany członek
gildii kupieckiej – uświadomił sobie, że nie ma dla niego ratunku.
Grzechy – jego grzechy – otaczały go ze wszystkich stron.
Małe, lecz silne niczym imadła łapki unieruchamiały jego głowę, ręce
i nogi. Cuchnące grobem oddechy owiewały jego twarz. Grzechy
chichotały i drwiły sobie z niego, a on rozpoznawał każdy głos.
Levard Sentier płakał. Na przemian wzywał pomocy i błagał o
litość. Bez skutku. Niezliczone pary błyszczących oczek obserwowały
go z zainteresowaniem, ale żadna z sylwetek nawet nie drgnęła.
Po nieskończenie długim czasie, a może zaledwie po paru
minutach, jedna ze ścian rozstąpiła się wolno. Coś wypełzło z otworu
i skierowało się w stronę leżącego mężczyzny. W chwilę później
krzyki ucichły.
Wszystkie soki wyssane, powłoka rozsypała się w proch... Za
mało, wciąż za mało! Głód skręca wnętrzności. Czymże jest dla
potomka wielkiej pustki jedna żałosna dusza?
Cierpliwości. Przybędą nowe ofiary. Na pewno przybędą.
Zawsze przybywają.
Zmrużone ślepia, jarzące się zielonawo pośród mroku. W
komnacie bez drzwi i okien, wypełnionej słodko zgniłą wonią wyrzutów
sumienia, odrzuconych wspomnień, pogrzebanych głęboko tajemnic –
trwało oczekiwanie.
2. Bezsenność
Olbrzymi księżyc wisi nisko nad spiczastymi dachami Shan
Vaola. Uśmiecha się. Nie, nie uśmiecha się, raczej krzywi okrągłą
mordkę i mruga przekornie jednym srebrnym okiem... Niebiański
chochlik... Błazen!
Starzec zachwiał się i ciężko oparł o parapet okna. Poczekał,
aż przyspieszony oddech uspokoi się, a tętno wróci do normalnego
rytmu. Zdusił cisnące się na usta przekleństwo. Bał się. Naprawdę
się bał.
Wpatrując się w czarne nocne niebo, przez krótką chwilę
widział samego siebie z dawno minionych czasów. Widział własne życie
rozbite na tysiąc kolorowych obrazków, przypominających odłamki
strzaskanego witrażu. Z rzężącym świstem wypuścił powietrze z płuc.
Dawniej... Dawniej był silny. W postronnych budził zmieszany z
lękiem podziw. Miał twarde zasady i nie wahał się ich stosować. W
świecie, w którym przyszło mu żyć wahanie oznaczało klęskę, a on
chciał wygrywać. I wygrywał. Inteligentny, bezlitosny, stopień po
stopniu piął się w górę...
A teraz?
Twarz starca wykrzywił skurcz.
Wszystko zmieniło się w ciągu kilku dni.
Ostatnia brama była blisko, coraz bliżej. Widział ją, rozwartą
szeroko niczym wygłodniała paszcza. Czuł bijący od niej chłód,
silniejszy z każdą godziną, cuchnący zgnilizną i pleśnią. Wiedział,
że musi się spieszyć.
Kiedy odwracał się od okna, na jego wargi wypłynął nikły
uśmiech.
Istniała jeszcze jedna szansa. Wykorzysta ją, tak jak
wykorzystywał wszystkie inne, ilekroć się nadarzały. Musi to zrobić.
Musi wygrać. I wygra, tak jak wygrywał przez całe życie.
Spuścił wzrok, popatrzył na trzymany w dłoni zmięty i
pobrudzony skrawek pergaminu. Czerwonym atramentem napisano na nim
pewien adres.
I czyjeś dziwaczne przezwisko.
Skóra odmieńca była sina, pokryta siatką chorobliwie
nabrzmiałych żył. Czarne wargi odsłaniały spiczaste zęby, pośrodku
czoła połyskiwało wodniście trzecie oko, a nad lewym ramieniem
sterczał garb.
W Shan Vaola, mieście skażonej magii, często rodzą się podobne
stworzenia.
Odmieniec stał na przedostatnim poziomie Podziemi, w miejscu
zwanym Rozwidleniem Gregorisa. Wąski korytarz rozgałęział się tu na
trzy jeszcze węższe odnogi. U ich zbiegu tkwiło przymocowane do
sklepienia okrągłe szklane naczynie wypełnione fosforyzującym
płynem. Osłaniała je rdzewiejąca metalowa siatka. Pod spodem, na
ścianie ktoś wypisał kredą kilka słów w języku magów. Zaklęcie,
przekleństwo, imię wroga, imię ukochanej – czy może pozbawione
znaczenia bazgroły? Odmieniec nie wiedział i nie interesowało go to.
Odmieniec czuł się nieswojo. Nie był mieszkańcem Podziemi i
gdyby mógł, przenigdy nie zagłębiałby się w ich ponury labirynt.
Tego wieczoru jednak coś zmusiło go, by przełamał swe opory.
Miał do wykonania misję. Gdy ją wypełni, będzie wolny. To
jedno podtrzymywało go na duchu.
Nasłuchiwał przez chwilę, jego ostro zakończone uszy poruszały
się to w przód, to w tył. Ze sklepienia wolno kapała woda, jej
dźwięk głuchym echem odbijał się od pokrytych liszajami ścian. Poza
tym – cisza.
Sapiąc z wysiłku garbus wspiął się na palce, wyciągnął ramię
najwyżej, jak tylko mógł. Zakrzywione szpony kilkakrotnie przeorały
powietrze, nim w końcu brzęknęły o obluzowaną siatkę i zagrzechotały
nią kilkakrotnie, dając umówiony sygnał.
Człowiek od stóp do głów ubrany w czerń, o sięgających ramion
ciemnych włosach wyłonił się z mroku bezszelestnie niczym zjawa. Na
widok odmieńca na jego twarzy odmalowało się zdziwienie.
– Witaj, Marvin. Coś się stało?
– List – odparł garbus. Ludzka mowa wyraźnie sprawiała mu
trudność, głos miał gardłowy i bulgotliwy. – Jest do ciebie list,
czarowniku.
– Od kogo?
– Jakiś czciciel złotego krążka przysłał do nas swojego
służącego, ślicznego chłopca w czerwonym ubranku. Czysta krew.
Szmaragdowa Dzielnica. Rozumiesz? – W gardzieli odmieńca zagulgotał
śmiech. – Dzieciak sporo ryzykował, pojawiając się samotnie na
Krzywej Alei... Ale tym razem włos nie spadł mu z głowy. Puściliśmy
go wolno, obiecawszy solennie, że doręczymy list komu trzeba. Ze
względu na ciebie, rzecz jasna.
– I dobrze zrobiliście – oczy tamtego błysnęły nagle. – Ręczę
wam za to. Gdzie list?
W sześciopalczastej łapie odmieńca pojawił się złożony we
czworo i zapieczętowany arkusik. Dłoń w czarnej skórzanej rękawiczce
wyciągnęła się poń szybko.
– Dzięki ci, Marvin. Idź teraz, wracaj do swoich pieleszy. I
pozdrów ode mnie znajomych z Krzywej Alei.
Gdy oddalające się kroki ucichły zupełnie, trzasnęła
przełamywana pieczęć. Oczy pospiesznie przebiegły po linijkach
chybotliwego pisma. Potem palce zmięły kartkę i odrzuciły ją;
pojawiający się znikąd płomień obrócił kulkę w popiół, zanim
dotknęła ziemi.
Czarno ubrany uśmiechnął się. Trzy blizny przecinające prawy
policzek jak zwykle sprawiły, że uśmiech ten przypominał raczej
grymas.
– Czas wyjść na powierzchnię – szepnął Brune Keare, znany
również jako Krzyczący w Ciemności.
3. Woda, świeca i heban
Dom był okazały, zdradzał zamożność właściciela. Od ulicy
oddzielał go pas starannie przystrzyżonej trawy i wysoki, solidny
mur. Fasadę zdobiły słabo widoczne w półmroku płaskorzeźby.
Zawieszona nad wejściem latarnia rzucała żółtawe światło na ciemną
kurtynę bluszczu.
Drzwi otworzył mężczyzna w szkarłatnej liberii. Przez chwilę
taksował przybysza wzrokiem, potem cofnął się o krok, wykonał
zapraszający gest.
– Proszę za mną. Mój pan czeka.
Krzyczący w Ciemności mimo woli zauważył, że odźwierny nie ma
na rękach tatuaży, jakimi w Shan Vaola znakowano niewolników. A więc
właściciel domu nie był arystokratą, a nuworyszem, kimś, kto zdobył
fortunę, ale nie tytuł szlachecki...
Interesujące, choć mało istotne.
Wnętrze rezydencji przypominało labirynt, wielkie opustoszałe
mrowisko o korytarzach obwieszonych draperiami w kolorach sepii,
wina i owocu granatu. Pachniało przywiędłymi różami i kurzem.
Zmęczeniem.
– To ta komnata.
Ciężkie, intarsjowane drzwi otworzyły się bezgłośnie i
zamknęły na powrót. Odźwierny nie wchodził, pozostał na korytarzu.
Wewnątrz w dwóch czteroramiennych świecznikach płonęły woskowe
świece, nie mogące jednak rozproszyć mroku, który gnieździł się w
kątach i zakamarkach, w fałdach aksamitnych kotar, pod wysoko
sklepionym sufitem. Na ścianach niewyraźnie połyskiwały złocone ramy
obrazów. Zdawało się, że są ich dziesiątki – pejzaże, weduty,
portrety. Niektóre pociemniały ze starości, inne biły w oczy
jasnymi, żywymi barwami. Puszysty dywan głuszył kroki.
Krzyczący w Ciemności rozglądał się z umiarkowanym
zainteresowaniem. Z początku wydawało mu się, że jest w
pomieszczeniu sam. Drgnął, kiedy stojący pod oknem fotel odwrócił
się nagle, skrzypiąc.
Siedzący w fotelu człowiek zdawał się drzemać. Oddychał ciężko
i chrapliwie. W blasku świec poorana zmarszczkami skóra miała
niezdrowy żółty odcień. Kiedy gość podszedł bliżej, opuchnięte
powieki uniosły się wolno, odsłaniając błękitne jak u dziecka oczy.
– Proszę, proszę – zachrypiał starzec, prostując się i
obrzucając przybysza przenikliwym spojrzeniem. – Zawołałem, a nocny
ptak odpowiedział na me wezwanie... Ty jesteś Brune Keare?
– Tak.
– Żmij?
– Ciekawe zajęcie.
Krzyczący w Ciemności pomyślał o demonach i powracających z
zaświatów zmarłych. O złodziejach twarzy, golemach i homunkulusach
gończych. A także o nagrodzie, jaką legalnie działający czarodzieje
wyznaczali za pojmanie któregoś z renegatów.
Pochylił lekko głowę, żeby ukryć wypełzający na twarz uśmiech.
– Można tak powiedzieć.
– Zawsze uważałem, że czarna magia to interesująca dziedzina.
Sovarnios Sheid wita cię w swoich progach, magu – odszczepieńcze.
Krzyczący w Ciemności odruchowo uścisnął wyciągniętą ku niemu
dłoń. Była sucha jak pergamin i przeraźliwie zimna.
– Witam pana również, Sovarniosie Sheid.
– Czy wiesz, czemu cię wezwałem?
– Na razie nie. Ale zapewne wkrótce się tego dowiem.
Błękitne oczy przypatrywały się mu bez mrugnięcia.
– Odpowiedź jest prosta. Potrzebuję twoich czarów.
Potrzebuję... twojej pomocy.
– Dlaczego akurat mojej, a nie kogoś z Elity? Przecież stać
pana na ich usługi, panie Sheid. Po co zaprzątać sobie głowę czarną
magią, gdy w zasięgu ręki jest ta legalna, srebrna?
Sovarnios potrząsnął głową.
– Elita? Srebrni magowie? Wykluczone.
– Dlaczego?
– Kwestia dyskrecji. Bezpieczeństwa. Zrozumiesz to później,
kiedy...
– Wolałbym zrozumieć teraz.
Skrzekliwy starczy śmiech.
– W twoich oczach widzę coś, co mi się podoba, Keare, a co w
dzisiejszych czasach rzadko widuję... Usiądź. Wyjaśnię ci wszystko.
Chociaż w komnacie było ciepło, Sovarnios zadrżał nagle,
roztarł dłonie. Podniósł z podłogi obszyty futrem płaszcz i owinął
się nim szczelnie. Zerknął w stronę okna, ale okiennice były
zamknięte i nawet najlżejszy podmuch nie poruszał zasłonami.
– Okradziono mnie – mruknął posępnie. – A kradzież tę mogę
przypłacić życiem. Ayen ka’ain... Czy wiesz, co znaczą te słowa?
Krzyczący w Ciemności skinął głową.
– W języku magów“ten, który odnawia”.
– Ta-ak, znasz się na rzeczy. Doskonale – starzec w zadumie
przygładził rzadką bródkę. – Ayen ka’ain, cudowny nektar o barwie
szafranu i zapachu nardu. Tak zwykli określać go poeci. Eliksir
przywracający młodość, skuteczniejszy niż jakikolwiek inny środek.
Dawno temu jego szklanka kosztowała pięć tysięcy yadhmarskich koron,
dwadzieścia pięć tysięcy leri. Niewielu było stać na zapłacenie
takiej ceny, ale ci, dla których nie stanowiła ona przeszkody, nie
wahali się. Odzyskanie młodości – pełna odnowa – była zbyt wielką
pokusą... Dziś dla zażywających ten płyn każda jego kropla jest
cenniejsza niż złoto. Wiesz, dlaczego?
Sovarnios na moment zawiesił głos, potem kontynuował – ciszej
i, jak się zdawało, z tłumionym gniewem.
– Ayen ka’ain. Słodka trucizna! Zaczyna działać już przy
pierwszej dawce i dopóki zażywa się go regularnie, wszystko jest w
porządku. Ale kiedy przerwie się zażywanie, o, wtedy robi się
nieciekawie. Dzieje się coś, czego magowie Elity z początku nie
ujawniali. Koniec z pełną odnową. W ciągu kilku dni człowiek
starzeje się na powrót. Czasem o trzydzieści, czasem o
dziewięćdziesiąt lat, w zależności od tego, jak długo sztucznie się
odmładzał. I wcale często po upływie tych kilku dni umiera.
Sama w sobie ta właściwość nie byłaby jeszcze tragiczna, ma
się rozumieć. Każdy medal ma dwie strony, za każdą korzyść trzeba
płacić. Tego uczy nas życie. To zrozumiałe, że nawet cudowny lek ma
jakąś brzydką wadę, którą jego wynalazca pragnie jak najdłużej
utrzymać w tajemnicy... Dlatego nawet po tym, jak wada ta wyszła w
końcu na jaw, nadal nie brakowało takich, którzy uważali, że pełna
odnowa warta jest każdego ryzyka. Nieszczęśni, krótkowzroczni
głupcy! Choć nie powinienem tego mówić, bo sam do nich należałem...
Starzec przerwał, westchnął ciężko.
– Przez długi czas wszystko szło jak należy. W laboratoriach
Elity produkowano ayen ka’ain. Więcej i więcej, bo popyt rósł. My
kupowaliśmy. Więcej i więcej, choć ceny też rosły. I wszyscy byli
zadowoleni. Do czasu. Bo pewnego dnia, trzydzieści z górą lat temu
stało się coś strasznego.
– Przewrót na najwyższym szczeblu Elity – powiedział cicho
żmij. Domyślał się już, o co chodzi. – Wiem.
– Oczywiście. Przewrót. Objęcie władzy przez nowego
arcymistrza. I związane z tym dość radykalne zmiany w kodeksie
srebrnych magów. Jedną z pierwszych było wydanie edyktów
zakazujących wytwarzania ayen ka’ainu i handlowania nim, a wkrótce
potem także zażywania go. Arcymistrz Shaaner, niech będzie przeklęte
jego imię, wprowadził te zakazy, bo jest konsekwentny. Odkąd objął
swój urząd, głosi, że czary są dla czarodziejów, nie dla zwykłych
ludzi. Zwykłym ludziom nie wolno korzystać z dobrodziejstw Zmroczy!
Zabawne to i przerażające równocześnie, ale tym razem dla srebrnych
magów ideologia okazała się ważniejsza od pieniędzy. Mogliby czerpać
olbrzymie zyski, po kryjomu sprzedając ayen ka’ain uzależnionym, a
nikt tego nie robi. Nie mam pojęcia, dlaczego.
Ja sam zacząłem stosować eliksir w dniu sześćdziesiątych
urodzin. Wystarczyła kropelka każdego ranka, bym po tygodniu
odmłodniał tak, że nie poznawali mnie nawet najbliżsi. Ostrzegano
mnie, żebym pod żadnym pozorem nie przerywał zażywania go, więc nie
przerywałem. Zakazy niczego nie zmieniły, bo byłem na tyle
przewidujący, by poczynić zapasy, zanim edykty weszły w życie. Dziś
z tych zapasów zostało mi czternaście fiolek. Jedna wystarczy na dwa
lata. Dwadzieścia osiem lat życia... To dużo. Nawet bardzo dużo. Dla
kogoś znajdującego się w mojej sytuacji dwadzieścia osiem lat może
wydawać się wiecznością...
Pięć dni temu skradziono mi moją wieczność, żmiju. Ktoś włamał
się do mego domu i skradł zamkniętą w szkle, pachnącą nardem
wieczność, mieszczącą się w małej szkatułce z czerwonego drewna
chao.
Ktokolwiek to był, znał się na rzeczy i świetnie wiedział,
czego szuka. Działał z czyjegoś zlecenia, to wydaje się pewne.
Zabrał szkatułkę i nic poza tym. Nie, nie mam pojęcia, czyja to
sprawka. A swoją drogą – patrz, cóż za farsa... Policja Elity
dwukrotnie naruszyła spokój mojego domu w poszukiwaniu zakazanego
płynu. Niczego nie znaleźli, ani za pierwszym, ani za drugim razem.
A teraz sekret mojego małego schowka rozszyfrował bezbłędnie
pospolity złodziej! Los lubi być złośliwy, tak twierdzą kapłani.
Niektórzy nazywają to... nazywają to sprawiedliwością.
Sovarnios odchrząknął kilkakrotnie, przygarbił się.
– Z początku zmiany były niemal niezauważalne. Jeszcze
przedwczoraj miałem czterdzieści lat. Na tyle wyglądałem i na tyle
się czułem. Łudziłem się, że uda mi się uniknąć najgorszego, że moi
ludzie na czas znajdą złodzieja. Łudziłem się, ale niezbyt długo
trwały te złudzenia. Wczoraj rano... Wczoraj rano obudziłem się i...
Głos starca zadrżał nagle, załamał się. Sovarnios umilkł i nie
odzywał się przez dłuższą chwilę. W końcu uniósł głowę, zmierzył
rozmówcę wzrokiem.
– Oto odpowiedź na wszystkie twoje pytania – powiedział
spokojnie. – Chcę, żebyś wytropił złodzieja i dostarczył mi z
powrotem mój skarb najdalej do rana. Inaczej, jak podejrzewam,
będzie już za późno... A teraz szczerze, proszę. Jesteś w stanie to
zrobić?
– Na pewno?
Krzyczący w Ciemności nie spuścił wzroku.
– Nic nigdy nie jest przesądzone z góry, panie Sheid –
powiedział spokojnie. – Mam tego świadomość. Myślę, że macie ją i
wy.
Starzec pokiwał głową, milczał przez chwilę.
– Za ile? – spytał w końcu.
– Moja cena to dwieście leri. W nowych monetach.
Sovarnios zaśmiał się ochryple.
– Zręcznie! Ani dużo, ani mało...
Żmij wzruszył ramionami.
– Dla jednych mało, dla innych zbyt wiele. To rzecz względna.
Czy zawarliśmy umowę?
Stolik był z hebanu. Wypolerowany czarny blat połyskiwał
oleiście.
Na stoliku stały dwa świeczniki i szklane naczynie z wodą.
Krzyczący w Ciemności zdmuchnął siedem z ośmiu świec, tak że
komnata pogrążyła się w niemal całkowitym mroku.
Wyrecytował formułę. Blizny na policzku natychmiast zakłuły
bólem, poczuł rozchodzące się po twarzy ciepło. Woda zabulgotała,
wzburzyła się gwałtownie, w powietrze z sykiem wzbił się kłąb pary.
Potem jej powierzchnia na powrót się wygładziła, odbity w niej
płomień świecy strzelił zwielokrotnionym złocistym migotem.
Żmij oparł głowę na rękach. Wpatrywał się w wodę, nie odrywał
od niej wzroku.
Wizja pojawiła się nagle, bez zapowiedzi; obraz wypłynął z
krwistej, bezpostaciowej ciemności i zawisł przed oczami niczym
motyl. Plamy koloru, jaskrawe, ostro rozgraniczone; kontury tak
wyraźne, jakby ręka malarza przed chwilą je nakreśliła, jakby farba
dopiero zaczynała schnąć.
Niewielki, skąpo umeblowany pokoik o drewnianych ścianach.
Zbita z desek podłoga, spadzisty sufit.
Wewnątrz – trudny do opisania bałagan, malowniczy chaos
pakowania lub rozpakowywania. Dwa pootwierane podróżne kufry,
porozrzucane wszędzie ubrania, jakieś torby i zawiniątka...
Ani śladu lokatora.
Ale szkatułka była tam. Na pewno.
Mrugnął oczami i izdebka rozpłynęła się, rozwiała bez śladu;
znów widział tylko światło świecy odbijające się w gładkim lustrze
wody.
– I co? – spytał niecierpliwie starzec. – Udało się?
– Wiesz, gdzie szukać złodzieja?
– Wiem, gdzie szukać eliksiru.
– Jesteś tego pewien?
W dal patrzącym – zawodowym wróżbitom i wróżbitkom –
przywoływanie wizji przychodziło łatwiej. Krzyczący w Ciemności nie
miał podobnej wprawy. Wiedział jednak, że się nie pomylił.
– Tak – odparł bez wahania.
– Co teraz?
– Czary, panie Sheid – uśmiechnął się żmij. – Czas na
prawdziwe czary.
Skoncentrował się i szybkim ruchem nakreślił w powietrzu
ta...
ming