Victoria Holt - Dom Menfreyów.pdf

(755 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Victoria Holt
Dom Menfreyów
Menfreya
Przełożyła Ewa Tade
R OZDZIAŁ PIERWSZY .
Dom Menfreyów najpiękniej wygląda o brzasku. Przekonałam się o tym owego poranka, gdy
patrzyłam nań z Wyspy Niczyjej, a w oddali, na wschodzie, szkarłat chmur odbijał się różowawym
blaskiem na bezmiarze morza, zaś wody opływające wyspę przypominały marszczony
perłowo–szary jedwab.
Ranek zdawał się jeszcze spokojniejszy wobec przerażającego wspomnienia minionej nocy, a
pejzaż jeszcze piękniejszy wobec koszmarów z moich snów. I gdy tak stałam w otwartym oknie,
patrząc na morze i dalej, na dom Menfreyów wznoszący się nad stromizną wybrzeża, ich piękno
wprawiało mnie w uniesienie na równi z ulgą, że bezpiecznie udało mi się przetrwać noc.
Dom, prawdziwe zamczysko, miał strzelnicze wieżyczki i baszty i był punktem orientacyjnym
dla żeglarzy, którzy znali tę wzniesioną przed wiekami kamienną budowlę. Jej mury zdawały się
srebrnoszare w południe, gdy promienie słońca nadawały wtopionym w nie kawałkom krzemienia
blask diamentów. Nigdy jednak dom Menfreyów nie wyglądał tak pięknie, jak w różowawym
blasku wschodzącego słońca.
Należał do rodziny od stuleci. Potajemnie nazywałam jego mieszkańców Niezwykłymi
Menfreyami, bo tacy mi się wydawali — inni, nadzwyczajni, silni, żywotni. Słyszałam, że
mówiono o nich Dzicy Menfreyowie, a zdaniem A’Lee — lokaja z Kruczej Baszty — byli nie
tylko dzicy, ale także nikczemni. A’Lee opowiadał różne historie o sir Endelionie. Menfreyowie
mieli imiona, które wydawały się dziwaczne mnie, lecz nie Kornwalijczykom, imiona te były
bowiem częścią historii hrabstwa. Sir Endelion porwał lady Menfrey, piętnastoletnią zaledwie
dziewczynę, przywiózł ją do swego domu i trzymał tam, dopóki reputacja panny nie była tak
nadwerężona, że jej rodzina mogła jedynie z radością przyjąć propozycję ślubu. „To nie miłość”,
mówił A’Lee. „Niech panienka tak nie myśli, panno Harriet. Chodziło mu o pieniądze. Ona była
wielką dziedziczką, a Menfreyowie potrzebowali pieniędzy”.
Kiedy w Menfreystow zobaczyłam sir Endeliona jadącego konno, wyobraziłam go sobie jako
młodego mężczyznę, wyglądającego dokładnie tak samo, jak jego syn Bevil, który porywa
dziedziczkę i galopuje z nią w kierunku domu nad morzem — biedna przerażona dziewczyna,
dziecko prawie, zafascynowana bezgranicznie krewkim sir Endelionem!
Jego brązowe włosy przypominały lwią grzywę. Nadal interesowały go kobiety, jak mówił
A’Lee. Miłosne przygody były słabością Menfreyów i wielu z nich — zarówno kobiety, jak
mężczyźni — źle z ich powodu kończyło.
Lady Menfrey była zupełnie niepodobna do reszty rodziny — bladolica i krucha, delikatna
dama opiekująca się okoliczną biedotą. Pokornie przyjęła swój los, przekazawszy majątek w ręce
męża, który, jak mówił A’Lee, natychmiast przystąpił do jego trwonienia.
Nieszczęsna lady Menfrey zawiodła rodzinę — jeśli nie brać pod uwagę pieniędzy.
Menfreyowie słynęli bowiem z płodności, a ona urodziła tylko jednego syna, Bevila, potem zaś
minęło aż pięć lat, nim przyszła na świat Gwennan. Nie żeby lady Menfrey nie dokładała starań.
Każdy rok przynosił poronienie, zarówno przed, jak po narodzinach Gwennan.
Gdy zobaczyłam Bevila — a wiedziałam, że był wiernym wizerunkiem ojca z młodzieńczych
lat — zrozumiałam, dlaczego lady Menfrey pozwoliła się porwać. Bevil miał najbardziej
niesamowite oczy, jakie kiedykolwiek widziałam: rudobrązowe, jak i włosy, ale nie ich kolor
porażał, lecz ich wyraz. Patrzyły z tupetem, pewnością siebie, rozbawieniem i obojętnością, jakby
nic nie zasługiwało na zbyt dużą uwagę. Bevil wydawał mi się najbardziej fascynującym
członkiem tej fascynującej rodziny.
Najlepiej znałam Gwennan, jego siostrę. Byłyśmy w jednym wieku i przyjaźniłyśmy się ze
sobą. Niezwykłą żywotność i butę uznawałam za jej cechy wrodzone.
Leżałyśmy często na urwistym brzegu wśród goździków i krzaków janowca i rozmawiałyśmy,
czy raczej ona mówiła, a ja słuchałam.
— W kościele Świętego Neota jest witraż — powiedziała kiedyś Gwennan. — Witraż, który ma
kilkaset lat i przedstawia świętego Brychana oraz jego dwadzieścioro czworo dzieci… świętych
Ive’a i Menfre’a, i Endelienta… Menfre… od niego najwyraźniej się wywodzimy, imię taty
pochodzi od Endelienta. Gwennan też była córką Brychana, teraz wiesz…
— A Bevil?
— Bevil? — Jego imię wymawiała z wielkim szacunkiem. — Dano mu imię sir Bevila
Granville’a, najdzielniejszego żołnierza Kornwalii. Walczył przeciw Oliverowi Cromwellowi.
— Jednak… — powiedziałam, znając historię lepiej niż Gwennan — …on nie wygrał.
— Ależ oczywiście, że wygrał — zaprzeczyła pogardliwie.
— Panna James mówi, że króla ścięto i Cromwell objął rządy.
Gwennan zasługiwała na miano panny Menfrey. Wielkopańskim gestem wyraziła lekceważenie
dla mojej guwernantki i podręczników historii.
— Bevil zawsze zwyciężał — stwierdziła, i na tym stanęło.
Ściany domu powoli zmieniały barwę. Różowawy odcień stawał się coraz bledszy, a mury
zaczynały srebrzyć się w jasnym świetle poranka. Patrzyłam na linię brzegu, na groźne skały, ostre
jak brzytwa, zdradziecko skrywane przez wody morza. Gwennan tłumaczyła mi, że skały te,
całkowicie przykryte wodą i zupełnie niewidoczne, czyhają na zbliżające się do brzegu łodzie.
Wyspa Niczyja, należąca do łańcucha tychże skał, była oddalona od lądu o pół mili i niby garb
wystawała ponad wodę. Jej obwód miał nie więcej niż pół mili. Stał na niej tylko jeden dom, było
jednak źródło słodkiej wody i dlatego, jak mówiła Gwennan, dom w ogóle zbudowano. Wiązała się
z nim jakaś tajemnicza historia, z jakiegoś sekretnego powodu nikt nie chciał tu mieszkać, co —
jak sobie mówiłam — wyszło mi na dobre, bo gdyby dom był zamieszkany, nie miałabym gdzie
spędzić dzisiejszej nocy.
Nie było to miejsce, które wybrałabym na nocleg, gdybym mogła wybierać. Dom, w którym
ludzie nie chcieli mieszkać, wypełniał się teraz błogosławionym światłem, wciąż jednak wydawał
się straszny, jakby uwięziona tutaj przeszłość w odwecie chciała uwięzić na zawsze ciebie.
Gdybym powiedziała coś takiego Gwennan, wyśmiałaby mnie. Wyobrażam sobie pogardę w jej
wysokim, władczo brzmiącym głosie. „Och, jaką ty masz fantazję! Wszystko przez tę twoją
ułomność”.
Gwennan bez skrupułów poruszała tematy, które inni woleli uważać za nie istniejące. Może
dlatego jej towarzystwo miało dla mnie nieodparty urok, choć czasami potrafiła mnie zranić.
Byłam głodna. Zjadłam kawałek czekolady, którą przyniosła mi Gwennan, i rozejrzałam się po
pokoju. W nocy okryte prześcieradłami meble wyglądały jak duchy i zastanawiałam się, czy nie
lepiej byłoby spać na dworze, jednak ziemia wydała mi się zbyt twarda, chłód zbyt dojmujący,
szum morza zaś głośniejszy i bardziej uporczywy niż wewnątrz. Wspięłam się więc po schodach
do jednej z sypialni i spędziłam noc, położywszy się w ubraniu na łóżku.
Kamienne płyty podłogi w wielkiej kuchni były wilgotne, jak wszystko na wyspie. Umyłam się
w wodzie, którą poprzedniego dnia przyniosłam ze źródła. Spojrzałam w lustro wiszące na ścianie,
uczesałam włosy. Wydawało mi się, że wyglądam zupełnie inaczej niż w lustrze w moim pokoju w
domu. Miałam większe oczy — ze strachu. Włosy sterczały na wszystkie strony po niespokojnej
nocy. Miałam proste, trudne do ułożenia gęste włosy — źródło rozpaczy licznych nianiek, które los
pokarał kierowaniem moim dzieciństwem. Byłam całkiem nijaka i przyglądanie się własnej twarzy
nie sprawiało mi przyjemności.
Postanowiłam wypełnić czas zwiedzaniem domu. — Chciałam się upewnić, czy rzeczywiście
jestem tu sama. Dziwne odgłosy dręczyły mnie w ciągu nocy: skrzypienie desek, rytmiczne
uderzenia fal o brzeg, przypominające oddechy i szepty, bieganie szczurów. Bo na wyspie były
szczury. Gwennan twierdziła, że uciekały z wraków rozbitych u nadbrzeżnych skał okrętów.
Dom został zbudowany przez Menfreyów sto pięćdziesiąt lat temu — jak większość
okolicznych ziem i ta wyspa stanowiła ich własność. Było tu osiem pokoi, nie licząc kuchni i
przybudówek. Został niedawno umeblowany z myślą o lokatorach, których jednak nie można było
znaleźć.
Weszłam do salonu, przez okna widać było morze. Dom nie miał ogrodu, choć wyglądało na to,
że ktoś kiedyś próbował go założyć. Teraz wszystko zarosło trawą, krzewami janowca i jeżyn.
Menfreyowie nie dbali o ogród, bo i po co, skoro podczas przypływu zalewała go woda.
Nie mając pojęcia, która może być godzina, wyszłam z domu i pobiegłam na brzeg. Położyłam
się na piasku i wpatrzona w dom Menfreyów czekałam na Gwennan.
Słońce zdążyło wspiąć się wysoko, zanim przypłynęła. Zobaczyłam ją najpierw na brzegu
zatoczki należącej do Menfreyów, która za specjalnym przyzwoleniem właścicieli dostępna była
dla wszystkich. W zatoce cumowało kilka łódek i widziałam, jak Gwennan wchodzi do jednej z
nich i odpływa.
Wkrótce łódź zatrzymała się na piasku, Gwennan wygramoliła się, a ja podbiegłam ją
przywitać.
— Gwennan! — zawołałam.
— Cii! Jeszcze ktoś cię usłyszy albo i zobaczy. Idź natychmiast do domu.
Wkrótce przyszła, podekscytowana jak nigdy przedtem. Miała na sobie pelerynę z ogromnymi
wewnętrznymi kieszeniami, wypchanymi, jak sądziłam, żywnością, którą mi obiecała.
W dłoniach trzymała gazetę i machała nią ku mnie.
— Popatrz tylko! — zawołała. — Poranna gazeta! Piszą o tobie! Na pierwszej stronie!
Podeszła do stołu i rozłożyła gazetę na okrywającym go prześcieradle.
Zerknęłam. Zaginęła córka parlamentarzysty. Policja nie wyklucza porwania. Czytałam dalej:
Henrietta (Harriet), trzynastoletnia córka sir Edwarda Delvaneya, posła okręgu Lansella w
Kornwalii, zniknęła przed dwoma dniami z domu w Londynie. Istnieje obawa, że została
uprowadzona dla okupu.
Gwennan podciągnęła się i usiadła na stole, obejmując rękami zgięte w kolanach nogi.
— No, panno Henrietto (Harriet) Delvaney, jesteś ważną osobą. Szukają cię. Cały Londyn cię
szuka. A gdzie jesteś, wiemy tylko my dwie, ty i ja.
Tego właśnie chyba chciałam. A więc do pewnego stopnia osiągnęłam swój cel.
Roześmiałyśmy się. Ludzie mówili o mnie, policja mnie szukała. To był cudowny moment, ale
nauczona doświadczeniem wiedziałam, że cudowne momenty zwykle nie trwają długo. Znajdą
mnie i co wtedy? Dni nie zawsze będą tak słoneczne. Gwennan nie może ze mną zostać. Gdy
zapadnie zmrok, znów będę na wyspie samiuteńka.
* * *
Postanowiłam uciec tamtej nocy, gdy ojciec wydał bal w naszym londyńskim domu przy
cichym placu Westminster, pięć minut marszu od gmachu parlamentu.
Ojciec mówił często, że wystawne, ożywione życie towarzyskie należy do jego poselskich
obowiązków i dlatego czy to w Londynie, czy w Kornwalii zawsze bywało u nas mnóstwo gości:
na uroczystych kolacjach i balach w Londynie, na polowaniach i parodniowych wizytach w
Kornwalii. Ponieważ miałam zaledwie trzynaście lat, nie brałam w nich udziału. Moje miejsce
 
było w dziecinnym pokoju, skąd się jednak wykradałam, by spomiędzy balasków balustrady na
schodach obserwować hol i podziwiać przepych przyjęć. Mogłam też stać w oknie i przyglądać się
zajeżdżającym powozom i ich pasażerom, którzy przechodzili pod biało–czerwoną markizą,
rozpiętą specjalnie na tę okazję.
W ciągu dnia trwały rozliczne przygotowania. Przed domem, na chodniku i schodach
prowadzących do głównego wejścia, rozkładano czerwony dywan. Dwie młode kwiaciarki przez
całe popołudnie zajęte były układaniem kwiatów w wazonach i ustawianiem roślin we wnękach,
niektórych w tak przemyślny sposób, że wyglądały, jakby wyrastały ze ściany; liście i kwiaty
wplatano w balaski krętych schodów aż do wysokości pierwszego piętra, czyli dotąd, dokąd
docierali goście.
— Pachnie pogrzebem — powiedziałam do mojej guwernantki, panny James.
— Harriet, to upiorne, co mówisz — odrzekła, patrząc na mnie z pełnym bólu wyrazem twarzy,
który tak dobrze znałam.
— Co poradzę, że pachnie — upierałam się.
— Dziwne z ciebie dziecko — wymamrotała i odeszła. Biedna panna James. Miała trzydzieści
lat i żadnych środków do życia. Żeby się utrzymać, musiała albo wyjść za mąż, albo uczyć kogoś
takiego jak ja.
Kolacja miała być podana w bibliotece, dekoracje z kwiatów wyglądały tam naprawdę
wspaniale. Pośrodku umieszczono marmurowe akwarium, w którym pływały złote i srebrne rybki,
a na powierzchni wody unosiły się kwiaty lilii.
Draperie miały barwę głębokiej purpury, koloru Torysów. We frontowym salonie, urządzonym
na biało, złoto i purpurowo, stał fortepian przygotowany do występu sławnego artysty.
Oglądałam wchodzących gości spomiędzy balasków, z nadzieją, że nikt nie spojrzy ku górze i
nie zobaczy córki gospodarza, która nie mogła być jego chlubą. Liczyłam jednak na przelotne
choćby spojrzenie ojca, bo w takich chwilach był innym człowiekiem niż ten, którego znałam. Był
już po pięćdziesiątce — ożenił się późno — wysoki, o ciemnych, siwiejących na skroniach
włosach i niebieskich oczach, które wyglądały dość niezwykle przy jego ciemnej twarzy. Gdy
patrzył na mnie, jego oczy zawsze przypominały lód, lecz gdy pełnił honory gospodarza, gdy
rozmawiał z wyborcami lub bawił gości, te oczy pałały. Znany był z dowcipu i płomiennych mów
w parlamencie, gazety wciąż cytowały jego powiedzenia. Bardzo bogaty, z łatwością mógł
podołać obowiązkom posła. Polityka była jego żywiołem. Czerpał dochody z lokat, lecz majątek
zawdzięczał stalowni, znajdującej się gdzieś w środkowej Anglii. Nigdy o niej nie wspominaliśmy,
ojciec nie musiał się nią zajmować, ale to ona była głównym źródłem naszego bogactwa.
Ojciec reprezentował w parlamencie Kornwalię, dlatego mieliśmy dom niedaleko Lanselli. Gdy
parlament nie obradował, jeździliśmy do Kornwalii, by „dopieszczać” wyborców. Z jakiegoś
niewiadomego powodu tam, gdzie był ojciec, byłam także ja, chociaż nieczęsto się widywaliśmy.
Na parterze naszego londyńskiego domu był duży hol, biblioteka, jadalnia i pomieszczenia dla
służby. Na pierwszym piętrze znajdowały się salony i gabinety, jeszcze wyżej trzy pokoje
gościnne, z których jeden zajmował sekretarz ojca, William Lister, oraz sypialnie ojca i moja. Na
samej górze mieściło się sześć sypialni dla służby.
Był to piękny georgiański dom. Najwspanialszym jego elementem były spiralne schody,
prowadzące z parteru na samą górę, skąd właśnie obserwowałam hol podczas przyjęć.
Ja jednak odczuwałam w tym domu chłód. Tak samo, jak w domu w Kornwalii. Każdy dom, w
którym on mieszkał, był właśnie taki… zimny, martwy. Jakże odmienny zdawał się dom
Menfreyów! Ciepły, pełen życia, dom, w którym wszystko mogło się wydarzyć, o którym marzyło
się, będąc z dala od niego, dom, którego nie chciało się opuszczać — prawdziwy dom.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin