Anne Eames
Gwiazdkowe szaleństwo
Przyszedł w końcu piątek trzynastego. Trzeba przyznać, że Carrie przywitała go godnie. Nie uczesana, bez narzeczonego i pracy. Czuła, że za chwilę zwymiotuje po raz trzeci. I to nie z powodu przeziębienia, które dopadło ją na początku tego feralnego tygodnia, a raczej butelki taniego wina, którą pozwoliła sobie wypić niemal w całości wczoraj wieczorem.
Chciało jej się wyć. Od początku podejrzewała, że będzie to fatalny tydzień, ale teraz zyskała już pewność. Z dzisiejszej perspektywy poniedziałkowa trwała wydawała się nawet jeszcze nie taka zła. Szkoda tylko, że wciąż straszyła tym, co zostało jej na głowie.
Zwlokła się z fotela i stanęła przed lustrem, żeby przyjrzeć się temu, co bardziej przypominało biblijny gorejący krzak niż jej dawne włosy. Z drugiej strony patrzyła na nią blada, nieszczęśliwa twarz z podkrążonymi oczami.
– Daj spokój, Carrie – powiedziała do siebie. – Weź się w garść. Nie czas teraz się użalać nad sobą.
Choć trudno w to uwierzyć, ale pomogło. Przeszła do kuchni, żeby napić się herbaty i zjeść kawałek chleba. Miała nadzieję, że uspokoi to jej żołądek. Następnie, z kubkiem w ręku, podeszła do okna, chcąc przyjrzeć się mgle nad zatoką Monterey, rozciągającą się daleko w dole. Czuła, że będzie jej brakować tego widoku, ale wiedziała też, że moment przeprowadzki zbliża się nieuchronnie. Niedługo nie będzie jej stać na to mieszkanie.
Wcześniej myślała nawet o pożyczce od Briana. Oczywiście niewielkiej, tak żeby wystarczyło na czynsz, z którym zalegała. Zwróciłaby mu wszystko, gdy tylko zaczęłaby pracować. No tak, Brian! Kiedy usłyszał, o co jej chodzi, wyjął książeczkę czekową tym swoim charakterystycznym gestem, który mówił: „wszystko mogę kupić”, i wypisał żądaną sumę.
Mruczał przy tym: „Kobiety, kobiety”, co doprowadziło Carrie do wściekłości. Dlatego natychmiast podarła czek na jego oczach, a następnie odesłała mu go wraz z pierścionkiem z diamentem, który jej wcześniej ofiarował.
To był błąd. Mogła przynajmniej zachować zaręczynowy pierścionek.
Telefon, znajdujący się na stoliku obok kanapy, zadzwonił niespodziewanie. Carrie aż podskoczyła. Przez moment zastanawiała się, czy to Brian, czy może jej gospodarz, ale uznała, że to właściwie wszystko jedno. Nie miała ochoty na rozmowę zarówno z jednym, jak i z drugim.
Podniosła słuchawkę.
– Tak, słucham?
– Carrie? To ja, Brian.
Czy koniecznie musiał się przedstawiać?! Znała przecież ten głos, który przyprawiał ją o mdłości.
– Brian? Jaki Brian?
– Nie wygłupiaj się, Carrie! Przecież wiem, że jestem ci potrzebny!
– Potrzebny? – powtórzyła z goryczą.
– Oczywiście. Przecież jesteś bez forsy!
No tak, oto cały Brian. Zawsze taki delikatny i romantyczny. Dlaczego nie mogła wcześniej dostrzec, że za wspaniałą sylwetką, inteligencją i obyciem kryje się kawał chama?
– Jakoś sobie poradzę – mruknęła do słuchawki.
Brian milczał przez chwilę, jakby szykował się do ostatecznego ataku.
– Tak? Zdaje się, że twój gospodarz dał ci czas do końca tygodnia – przypomniał jej. – Co zrobisz, jak nie znajdziesz pracy? Zresztą i tak musiałabyś czekać cały miesiąc na pierwszą pensję.
– Dosyć, Brian! Nie potrzebuję ani twoich pieniędzy, ani dobrych rad. Zachowaj je dla podwładnych – dodała złośliwie i odłożyła z trzaskiem słuchawkę.
Od razu też włączyła automatyczną sekretarkę i ściszyła sygnał telefonu. Wzięła kubek z jeszcze ciepłą herbatą i usiadła na kanapie. Odruchowo sięgnęła po wczorajszą gazetę, której nie zdążyła przejrzeć.
– Boże! – jęknęła.
Na pierwszej stronie znajdował się opis jakiejś lotniczej katastrofy wraz ze zdjęciami. Szybko przerzuciła kilka stron w poszukiwaniu dowcipów. W końcu znalazła je, ale żaden nie wydał jej się śmieszny. Dopiero kiedy zerknęła na ogłoszenia, przypomniała sobie o dzisiejszym spotkaniu. Miała jeszcze sporo czasu, żeby doprowadzić się do porządku. Jednak nie wierzyła, że załatwi sobie tę pracę. Ogłoszenie wydawało się wprost idealne dla niej. Wszystko jej odpowiadało: rodzaj pracy, wymagania oraz to, że będzie głównie rozliczana z wyników, a nie z tego, ile czasu przesiedzi w biurze.
Carrie wstała wolno i omijając lustro, powlokła się do łazienki. Najwyższy czas się zbierać. Musi wziąć prysznic, najlepiej zimny, i zamaskować jakoś te cienie pod oczami.
Oczywiście najlepiej zrobiłby jej sen, ale na to nie miała już czasu.
Gdy była przy drzwiach, zauważyła, że zapaliła się lampka automatycznej sekretarki. E tam, niech dzwoni, pomyślała. Ktokolwiek miałby to być.
Godzinę później, kiedy wyszła ze swojego wieżowca, była już zupełnie inną osobą. Jej włosy błyszczały, a na twarzy, wbrew wszystkiemu, zakwitł uśmiech. Ubrała się bardzo starannie i raczej konserwatywnie, z wyjątkiem jedwabnego szalika w kolorach wściekłej zieleni i marchewki, które to barwy doskonale pasowały do jej oczu i włosów. Wiedziała, że czerń albo granat byłyby bardziej na miejscu, ale to jedwabne cudo zawsze przynosiło jej szczęście. Miała nadzieję, że tym razem też jej nie zawiedzie.
Bez trudu odnalazła swój stary, zżarty przez rdzę samochód.
– Kochany Woodie. – Carrie czule pogłaskała maskę wozu i bez zazdrości spojrzała na inne, lśniące auta.
Silnik zakaszlał dychawicznie, zanim udało się go zapalić. Cóż, musiał przypominać jej o swoim wieku. Zanim ruszyła, przejrzała się jeszcze w lusterku.
– No tak, szalik – westchnęła.
Nie potrafiła ani ubierać się, ani rozsądnie zachowywać. Gdyby nie to, miałaby teraz czek od Briana i nie musiałaby się tak bardzo martwić o pracę.
Cóż, jej przyszły pracodawca będzie to musiał jakoś przełknąć. Wiedziała, że posiada zarówno odpowiednie wykształcenie, jak i paroletnie doświadczenie. Prędzej czy później znajdzie to, czego szuka.
Wyprowadziła samochód z parkingu i skręciła na ulicę.
Nie musiała się spieszyć, miała jeszcze sporo czasu. Poza tym wiedziała, że stary Woodie nie lubi, żeby mu przyciskać gaz do dechy.
Po niecałej półgodzinie dotarła na miejsce i skręciła w stronę parkingu. Nagle ni stąd, ni zowąd pojawił się przed nią mercedes. Nacisnęła hamulec, ale już było za późno. Uderzyła w jego przód, lecz na szczęście pasy ją przytrzymały. Gdyby miała coś w żołądku, pewnie by zwymiotowała.
Zapadła cisza. Carrie zastanawiała się, czy wszystkie części ciała ma nie uszkodzone, ale wiele wskazywało na to, że wyszła ż tego bez większych obrażeń. Tylko co z Woodie’em? Tamten wielki samochód, przypominający trochę auto Briana, też się zatrzymał, ale pewnie nic mu się nie stało.
Ciekawe, pomyślała. Może tamten kierowca to też prawnik?
Wyskoczyła z wozu i pochyliła się, żeby sprawdzić rozmiary zniszczeń. No tak, fatalnie. Będzie musiała oddać staruszka do blacharza.
Kierowca drugiego samochodu też wysiadł i stanął obok. Przez chwilę mogła podziwiać wyglansowaną skórę jego eleganckich butów.
Ani chybi, prawnik, pomyślała.
– No, niech pan zobaczy, co pan narobił – powiedziała, podnosząc się wolno. – Cały przód do wyklepania, a jeszcze może poszła mi chłodnica. Przecież to ja miałam pierwszeństwo.
Dopiero teraz zobaczyła jego twarz. Był nieziemsko przystojny. Tak jak Brian. Tyle, że był to inny rodzaj urody. Bardziej tajemniczy i pociągający. Carrie nie znała wcześniej nikogo takiego.
– Tak, tyle tylko, że ja tam byłem wcześniej – powiedział gderliwym głosem mężczyzna i czar prysł.
– Zniszczył mi pan samochód!
Mężczyzna machnął ręką.
– Więcej zapłacę za naprawę tego wgniecenia – wskazał mercedesa – niż pani za remont generalny swojego rupiecia.
Carrie aż się zagotowała. Nie znosiła, kiedy ktoś wyrażał się źle o Woodie’em. Ten samochód służył jej wiele lat i był niezastąpionym kompanem.
Pomyślała, że zaraz wybuchnie, a jednocześnie zerknęła na zegarek i stwierdziła, że nie ma już czasu. Prawdę mówiąc, była już o pięć minut spóźniona.
– Dobrze, niech to wyjaśnią nasze firmy ubezpieczeniowe – powiedziała. – Proszę zostawić mi swój adres.
Wymienili adresy i numery polis, a następnie Carrie znalazła miejsce na parkingu. Odchodząc, raz jeszcze poklepała samochód po masce.
– Widzisz, co ci zrobiono, Woodie – powiedziała, patrząc na rozbity przód samochodu. – Żadnego szacunku dla starszych.
Była już o dziesięć minut spóźniona.
Po wejściu do budynku znalazła się w wielkim trzypiętrowym atrium. Jedyną ozdobę tego wnętrza stanowiła rzeźba z brązu, poza tym nie było tu ani roślin, ani nawet reprodukcji. Carrie podeszła do windy. Sekretarka powiedziała, że biuro znajduje się na trzecim piętrze, więc Carrie wcisnęła odpowiedni guzik.
Kiedy drzwi otworzyły się, zauważyła napis: „Cunningham Constructions”. W porządku. Zerknęła na zegarek. Piętnaście minut spóźnienia.
Nie miała nawet czasu, żeby się dobrze rozejrzeć, ale zarówno hol, jak i samo pomieszczenie były czyste i sterylne, pozbawione choćby odrobiny ciepła. Jednak sekretarka siedząca za czarnym biurkiem uśmiechnęła się sympatycznie, kiedy Carrie do niej podeszła.
– Pani Sargent? – spytała.
– Tak, przepraszam za spóźnienie, ale... Sekretarka nie pozwoliła jej skończyć.
– Nic nie szkodzi – powiedziała uspokajająco. – Szef i tak przyszedł dopiero przed chwilą. Napije się pani kawy?
Carrie chętnie napiłaby się herbaty, ale, przy jej szczęściu, na pewno by ją rozlała.
– Nie, dziękuję – powiedziała, uśmiechając się do sekretarki.
– Dobrze, wobec tego sprawdzę, czy szef może już panią przyjąć.
Carrie z przyjemnością odprowadziła ją wzrokiem. Czyżby to już koniec pecha? Ta praca mogła stać się punktem zwrotnym w jej życiu. Czuła, że zależy jej na niej coraz bardziej.
Po chwili sekretarka wróciła.
– Proszę, może pani wejść. Szef jest dzisiaj w kiepskim humorze – dodała ciszej. – Ale proszę się nie przejmować, to w sumie miły facet.
– Dziękuję.
Życzliwa dusza. To ważne, żeby trafić na kogoś takiego od razu na początku.
– Drugie drzwi na prawo. Zresztą jest na nich tabliczka.
Carrie ruszyła we wskazanym kierunku i po chwili odnalazła właściwe wejście. Kiedy zapukała, usłyszała przyjemny męski głos.
– Proszę.
Znowu przywołała na twarz uśmiech, nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. Mimo najlepszych chęci kąciki ust opadły jej jak u jakiejś postaci z kreskówki.
– To pani?! Jak mnie pani tu wytropiła! Proszę skontaktować się z moim zakładem ubezpieczeniowym.
Carrie zrobiła dobrą minę do złej gry i przesunęła się do przodu.
– Przyszłam tu w sprawie pracy – powiedziała i wyciągnęła do niego rękę.
Patrzył przez chwilę to na nią, to na wyciągniętą dłoń, ale w końcu przywitał się z Carrie.
– Pani Sargent? – spytał.
– Tak, Carrie Sargent. Byłam z panem umówiona. Pewnie najchętniej by jej odpowiedział, że już nie jest, ale spojrzał na nią tylko ironicznie. Jego wzrok zatrzymał się na dłużej na kolorowym szaliku.
– Zawsze się pani tak ubiera na podobne spotkania?
– spytał.
Carrie zacisnęła usta.
– A pan zwykle tak się zwraca do przyszłych pracowników?!
Mężczyzna zgromił ją wzrokiem. Myślała, że za chwilę krzyknie albo zrobi jeszcze coś gorszego, . ale on nagle się uspokoił.
– Nie, do przyszłych pracowników tak się nie zwracam – powiedział spokojnie. – Myślę, że możemy uznać tę rozmowę za skończoną, pani...
– Sargent – podpowiedziała mu.
– Właśnie, pani Sargent. Niech pani znajdzie sobie innego szefa, żeby mu rozbijać samochody.
Carrie uznała, że kontynuowanie tej rozmowy nie ma sensu. I tak nie dostanie pracy, a za moment powie pewnie coś, czego będzie żałować.
– Cóż, panie Cunningham, nie powiem, że miło było pana poznać, ponieważ nigdy nie umiałam kłamać.
Co rzekłszy, obróciła się na pięcie i wyszła. Po chwili jednak przypomniała sobie o samochodzie i zajrzała do środka.
– I niech pan się cieszy, że nie zawiadomiłam policji o tym wypadku! Zapłaciłby pan mandat!
Cash z przyjemnością stwierdził, że właścicielka niezwykłej, marchewkowej fryzury opuściła jego biuro. Już się nawet zdążył odprężyć, kiedy ta kobieta znowu otworzyła na oścież drzwi do jego gabinetu – Co się stało? – spytał z gniewem.
Carrie rzuciła mu pełne wściekłości spojrzenie. Ten facet śmiał jej jeszcze zadawać podobne pytania!
– Nie mógłby pan poszukać tutaj jakiegoś sznurka, żebym mogła przywiązać zderzak w samochodzie? – spytała bez zbędnych wstępów. – Przecież to wszystko przez pana!
Pomyślał, że najchętniej związałby ją, a następnie sam zajął się jej zderzakami.
– I co? Wciąż szuka pani pracy? Tylko się skrzywiła.
– Chodzi o zderzak. Nie mogę odjechać.
Cash sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer wewnętrzny do warsztatu.
– Sam? Mam tutaj jedną taką z odpadającym zderzakiem. Co? Weź któregoś z chłopaków i wyjrzyj na parking... Nie, łatwo ją poznasz. Wiesz, włosy w kolorze marchewki i kupa piegów... No, za parę minut.
Cash z przyjemnością obserwował piersi Carrie. Dziewczyna chciała coś powiedzieć, ale w końcu tylko tupnęła nogą i znowu wyszła z jego biura.
Cash usiadł wygodnie, oczekując następnej wizyty. Jednocześnie zadzwonił do sekretarki.
– Tutaj są dokumenty pani Sargent – powiedział. – Możesz je spalić, a popiół rozrzucić na wietrze.
Peggie wyglądała na zdziwioną.
– O, myślałam, że zrobi na panu dobre wrażenie – stwierdziła. – Wyglądało na to, że będzie doskonała.
Cash chrząknął.
– Rzeczywiście zrobiła na mnie wrażenie – powiedział. – Czy masz może papiery tej drugiej dziewczyny? Wiesz, tej bez doświadczenia.
Peg pokręciła bezradnie głową.
– Wszystko wyrzuciłam. Pani Sargent wydawała się najlepsza.
Cash tylko westchnął. Dobra dziewczyna z tej Peg, ale zupełnie nie umie poradzić sobie ze wszystkimi obowiązkami. Co prawda, uprzedzała go o tym lojalnie, kiedy ją zatrudniał, ale czy mógł przypuszczać, że trzeba ładnych paru lat, żeby sekretarka nabrała sprawności? I czy może sobie pozwolić na zatrudnienie jeszcze jednej osoby tego rodzaju?
– Dobrze, dziękuję, Peg.
Peggie była już przy drzwiach, kiedy zatrzymał ją gestem.
– Wiesz co, zadzwoń do tego łowcy głów. Jak on się tam nazywał?
– Flutie. Dwayne Flutie.
– Właśnie. Nie znoszę wydawania pieniędzy na tych krwiopijców, ale tym razem chyba nie mamy wyboru.
Cash korzystał już z usług Flutie’ego i musiał przyznać, że pracownik, którego mu Flutie znalazł, był wyjątkowo dobry. Zwłaszcza w zestawieniu z innymi ludźmi z jego firmy.
Spojrzał bezradnie na swoje biurko zasłane papierami. Absencje, zwolnienia, zwolnienia, absencje. I co z tym robić? Znowu zagłębił się w dokumentach.
Nie chciał się przyznać nawet przed sobą, że to, iż Carrie nie wróciła, sprawiło mu pewną przykrość.
Carrie zajrzała do biura ubezpieczeniowego, gdzie dowiedziała się, że po pierwsze, trudno będzie znaleźć części do jej samochodu, a po drugie, ze względu na zmiany w polisie, których sama żądała, będzie musiała zapłacić dwieście pięćdziesiąt dolarów. W tej chwili nie miała nawet połowy tej sumy.
Przeklinając swój los. pojechała do Carmel. Straciła niemal pół godziny, próbując zaparkować w okolicach pubu M. M. Day. Kiedy w końcu znalazła miejsce, trzasnęła drzwiczkami samochodu i rozeźlona weszła do środka. Siadła na wysokim stołku i skrzyżowała ramiona. Gus zauważył ją niemal natychmiast.
– Carrie, kochanie, co dla ciebie?
Przez chwilę zastanawiała się nad stanem swojego żołądka.
– Kawa. Byle mocna.
Nie zaglądała tu prawie miesiąc i teraz czuła się winna, ponieważ przyszła od razu z prośbą. Spojrzała w zmęczone, otoczone zmarszczkami oczy Gusa.
– Jak leci? – spytała.
– Nie najgorzej – odparł, krzątając się jednocześnie przy ekspresie. – A jak twój tata? Jak sobie radzi w Maine?
– Powoli nabiera sił. No i twierdzi, że zdecydowanie woli wschód.
– Więc już nic mu nie grozi? – spytał Gus, stawiając przed nią wielką filiżankę..
– O, dzięki. Ma jeszcze trochę problemów z mówieniem, ale to nic poważnego.
Gus odetchnął z ulgą, a następnie spojrzał na nią bystro.
– Dzięki Bogu, że nie chodzi o Johna! – stwierdził. – Wobec tego powiedz, co cię gnębi.
– To aż tak widać? – zdziwiła się. – To nic poważnego.
– Zły dzień?
– Zły tydzień.
Gus tylko pokiwał głową.
– Przykro mi, Carrie. Nie wiem, dlaczego straciłaś pracę. John zawsze mówił, że byłaś doskonała. Szkoda, że musiał sprzedać firmę.
Jakiś klient skinął na niego i Gus powiedział, że zaraz wróci. Carrie rozejrzała się dokoła. Wszędzie na ścianach wisiały zdjęcia Clinta Eastwooda, niektóre z nich podpisane przez aktora. Carrie widziała go tu parę razy w otoczeniu rozanielonych kobiet. Teraz być może będzie miała okazję zbliżyć się do niego.
Też coś! Przecież nikt nie zwraca uwagi na kelnerki. A w każdym razie nie ktoś taki, jak Clint Eastwood. Poza tym będzie tu chyba najstarsza. Nie, jest jeszcze jedna, która też pewnie przekroczyła trzydziestkę.
Gus wyszedł zza baru i przysiadł się do niej. Następnie spojrzał na nią uważnie.
...
dotadota