Douglas Gail - Miłość w cieniu żagli.pdf

(527 KB) Pobierz
Dreamweavers
122931152.001.png
Gail Douglas
Miłość w
cieniu żagli
Rozdział 1
Cole Jameson miał wrażenie, jakby cofnął się w czasie.
W niesamowitej ciszy, otaczającej jego zepsutą łódź, łatwo było
sobie wyobrazić, że zbliżanie się brygantyny, która rozcina taflę wody
i śmiało powiewa na lekkim wietrze trupią czaszką ze skrzyżowanymi
piszczelami, zwiastuje atak osiemnastowiecznego okrętu piratów.
Przez moment czuł, że włosy jeżą mu się na karku, zarówno z nagłej
emocji, jak i od podmuchu łagodnego zatokowego wiatru.
Szybko jednak roześmiał się z chwilowego złudzenia,
stwierdzając, że zbliżający się okręt to jeszcze jeden bajer dla
turystów w Key West.
Cole przesunął na tył głowy wytarty płócienny kapelusz, opuścił
nieco okulary słoneczne i rzucił ponad nimi uważne spojrzenie,
dziękując w milczeniu kapitanowi brygantyny za przybycie na pomoc.
Dowódcy kilku innych statków, przepływających wcześniej obok,
całkowicie zlekceważyli jego próby dawania sygnałów, próby
robione, co Cole przyznawał, bez pełnego przekonania. Sytuacja, w
jakiej się znalazł, wydawała mu się upokarzająca. Ucząc się czegoś,
nienawidził stadium, w którym jego wiedza równała się zeru, a
właśnie o swojej nowej łodzi nie wiedział prawie nic.
W miarę jak piracki okręt podchodził od strony nawietrznej, Cole
mógł dojrzeć coraz wyraźniej ozdobne pozłacane litery na
błyszczącym czarnym kadłubie. Jego pływający wybawiciel nazywał
się „Ann Indyjska". Ktokolwiek wymyślił tę nazwę, musiał wcześniej
pasjami oglądać pirackie filmy w nocnych programach telewizji.
Okręt zbliżył się jeszcze bardziej i Cole usłyszał muzykę z „Kapitana
Blooda", przebijającą przez dudniący dźwięk motorów Diesla.
„Ann" była zapełniona dziwacznymi turystami. Cole wymamrotał
coś niezbyt przyzwoitego, lekko poirytowany, że będzie miał tylu
świadków swojej żeglarskiej nieudolności.
Przypomniał sobie jednak, że ma dług wdzięczności. Nie musiał
teraz wzywać pomocy przez radio ani - w razie gdyby nikt się nie
zjawił - spędzać nocy, dryfując bez celu mniej niż o milę od przystani
w Key West, gdzie przygotował stanowisko dla swojego wspaniałego
nowego nabytku.
122931152.002.png
Kiedy brygantyna znalazła się burta w burtę z łodzią Cole'a,
żylasty pseudopirat wspiął się na maszt. Przytrzymując się jedną ręką,
zwinął drugą w trąbkę i przełożył do ust:
- Ma pan jakieś kłopoty? - zawołał, bardziej jak ulicznik z
Bronxu niż egzotyczny morski rozbójnik.
- Zgasł mi silnik - odkrzyknął Cole, zdejmując okulary słoneczne
i chowając je do kieszeni koszulki polo. - Nie wiem, co się stało.
- Też bym nie wiedział - powiedział wesoło młody człowiek. -
Jestem tylko akrobatą. Niech pan się trzyma, zapytam eksperta.
- Niech pan się trzyma - odparł Cole, szczerząc zęby w
uśmiechu, rozbawiony, ale i szczerze zaniepokojony. - Wygląda na to,
że tam jest dosyć niebezpiecznie.
Cole obrzucił brygantynę spojrzeniem i uznał, że osoby kierujące
tą szczególną atrakcją turystyczną umiały zadbać o detale. Wydawało
się, że okręt kapie przepychem. Jego złocenia pięknie błyszczały w
słońcu, linie wyginały się łagodnie, jakby wzorowane na ciele kobiety,
a rzeźbę na dziobie, przedstawiającą odważnie zmysłową,
ciemnowłosą piękność o czarnych oczach, stworzyły dłuto i pędzel
mistrza. Sądząc po marynarzach, będących w zasięgu wzroku Cole'a,
cała załoga grała pirackie role z wielkim zaangażowaniem, paradując
w pełnym przebraniu, ku wyraźnemu zachwytowi pasażerów.
Akrobata zwisający z masztu znowu przyłożył rękę do ust.
- Kapitan mówi, że byłoby najlepiej, gdyby pan przycumował
łódź i wdrapał się do nas na pokład. Rzucimy liny i drabinkę
sznurową. Jeden z naszych ludzi zejdzie na dół i panu pomoże.
Skuteczność pomocy zrobiła na Cole'u wrażenie. Było jasne, że
ludzie z załogi „Anny Indyjskiej" są nie tylko showmenami, lecz
również marynarzami, którzy wiedzą, co robią. „Nie tak jak ja"
pomyślał Cole z przykrością.
Parę minut wystarczyło, by pewnie i bezpiecznie umocować jego
małą łódź do brygantyny i Cole wspinał się po drabince sznurowej na
pokład „Anny", przygotowując po drodze małą mowę dziękczynną dla
kapitana okrętu. Stanąwszy na pokładzie, zebrał całą swoją godność,
nie zważając, że skupiają się na nim zdziwione i rozbawione
spojrzenia. Nie znosił, kiedy go wytykano. Nie znosił również
pokazywać ludziom, że jest nie całkiem kompetentny. Nade wszystko
jednak nie znosił proszenia kogokolwiek o pomoc.
122931152.003.png
- Gdzie jest wasz kapitan? - spytał pirata, który właśnie dał susa z
masztu na pokład. - Chciałbym złożyć wyrazy szacunku i
podziękować.
- Proszę tędy - młody człowiek zrobił szeroki, teatralny gest,
wskazując przeciwną stronę pokładu.
Cole zrobił jeden krok i stanął jak wryty, czując, że serce mu wali
jak młotem.
- To ona jest kapitanem tego okrętu? - spytał niskim, stłumionym
głosem, gapiąc się na dowódcę.
- Jasne, że ona - zabrzmiała radosna odpowiedź. - Kapitan
Morgan we własnej osobie.
W nagłym przypływie zwalczających się emocji Cole nie mógł
się nawet poruszyć. „Kapitan Morgan" powtórzył bezgłośnie.
Przewrotny anioł, raz po raz wkradający się przez ostatnie tygodnie w
granice jego świadomości i zbyt często zajmujący miejsce w snach,
stał z ręką opartą na balustradzie i patrzył na Cole'a szeroko otwartymi
oczami, wyglądając na równie wstrząśniętego, jak Cole.
Cole widywał przedtem tę dziewczynę w Key West, zwykle w
jednej z knajpek na Duval Street. Zawsze otaczała ją gromada
dziwnych przyjaciół, od studentów na wakacjach po podstarzałych
hippisów, od nadzianych turystów po miejscowych włóczęgów, od
motocyklistów po rybaków. Jej miły i niewymuszony śmiech
przyciągał ludzi jak pszczoły do świeżo odkrytego kwiatu i Cole
zauważył, że opiera się jej powabowi z coraz większym trudem.
Kiedy dwa tygodnie wcześniej wyjeżdżał z Key West, żeby
odebrać łódź w Miami, sądził, że wróciwszy, znajdzie w swoim
mieście więcej nudy, ale i bezpieczeństwa, bo okaże się, że wysoka,
złotoskóra kobieta już wyjechała. Mówił sobie, że tylko wpadła tu na
wypoczynek. Śliczna dziewczyna szukająca słońca i odpowiedniej
atmosfery. Wszystko, co musiał zrobić, to nie ulec jej przyciąganiu
przed wyjazdem do Miami, tak przynajmniej mu się wydawało. Nie
przypuszczał, żeby nadal zajmowała jego wyobraźnię, kiedy nie
będzie jej w pobliżu. I z pewnością nie liczył na to, że zobaczy ją w
mieście po swoim powrocie.
Zamrugał, jakby chciał się upewnić, że wzrok go nie myli.
Nie mylił. Kapitan Morgan, dowodząca współczesną piracką
brygantyną, wybawicielka bezradnych żeglarzy amatorów,
burzycielka ciężko zdobytego spokoju mężczyzn, stała dokładnie
122931152.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin