Poręczenie.rtf

(674 KB) Pobierz
AMANDA SCOTT

Amanda Scott

PORĘCZENIE

1

Granica szkocka, sierpień 1596

Poranna mżawka wzmagała posępny nastrój tego pochmur­nego dnia w Liddesdale, gdy nagle, tuż przed świtem, angielska armia bez ostrzeżenia przystąpiła do ataku.

Nie zapłonęła ani jedna pochodnia, nie rozległ się ani jeden krzyk. Wróg podkradł się niepostrzeżenie pod osłoną nocy z niezwykłą - jak na Anglików - skrytością.

Szarżę rozpoczął sygnał rogu. Rozpętało się istne piekło. Dwa tysiące ciężkozbrojnych żołnierzy pod dowództwem Thomasa, lorda Scrope, wyznaczonego przez królową Elżbietę na strażnika zachodniego pogranicza, spadło na zaskoczonych mieszkańców Liddesdale.

Większość nie miała możliwości obrony, gdy żołnierze w sta­lowych zbrojach taranowali drzwi ich domostw, bez litości siekając mieczami mężczyzn, kobiety i dzieci. Ci, którzy chcieli pobiec, by ostrzec sąsiadów, zostali zabici.

Najeźdźcy spływali ze wzgórz niedającą się powstrzymać falą. Rozległy się odgłosy strzałów i uderzeń stali o stal, gdy męż­czyznom - mieszkańcom doliny - w ostatniej chwili przed nieuniknioną śmiercią udało się pochwycić pistolet, miecz lub sztylet. Kobiety i dzieci krzyczały, podobnie jak umierający mężczyźni. Zdychające konie rżały przeraźliwie.

Z początku napastnicy nie zwracali uwagi na żywy inwentarz.

Kierowała nimi wyłącznie żądza ukarania mieszkańców, pod­palali więc ich domostwa i zabijali bez litości, nie bacząc na to, czy ofiara jest mężczyzną, kobietą, dzieckiem czy też starcem.

Dalej w dolinie, na porośniętym trawą wzgórzu obserwacyjnym położonym między Liddel i potokiem Tarras Burn, dziesięcioletni chłopiec pasł stado owiec. Ojciec powiedział mu, że zwierzętom nie zaszkodzi deszcz, lecz nie dbał o to, czy chłopcu spodoba się przebywanie na otwartej przestrzeni w czasie niepogody. Chcąc nie chcąc, mały Sym zagonił stado na pastwisko. Deszcz mu nie przeszkadzał, chociaż dla zasady ojcu powiedział co innego. Lubił samotność pośród swoich owiec. Mimo że Sym i towarzyszące mu dwa psy musieli pilnować stada, to mieli dużo czasu na o wiele ciekawsze zajęcia.

Pierwszy sygnał o nadciągających kłopotach dały właśnie psy - o niewybrednych imionach Kum i Kuma. Oba zatrzymały się gwałtownie i postawiły uszu, spoglądając na południowy wschód. Chłopiec również stanął i zaczął nasłuchiwać. Z początku dobiegał go jedynie szum deszczu i beczenie owiec, lecz zmysły miał równie wyostrzone jak jego psy i po chwili rozróżnił wyraźny, dochodzący z oddali dźwięk rogu.

- Bierz ich, Kum! Bierz ich, Kuma! - rzucił komendy przez ramię i ruszył biegiem. Nie wątpił, że dobrze wytresowane owczarki collie usłuchają wydanego rozkazu i przypilnują stada. Bose stopy uderzały twardymi podeszwami w mokre trawiaste zbocze, gdy chłopiec pędził ku potokowi Tarras Burn. W pewnej chwili pośliznął się na błotnistej ścieżce i przejechał kawałek na plecach, lecz szybko wstał, by nie tracić cennego czasu. Nic, nawet ostre krawędzie otoczaków, nie spowolniły jego biegu. Znał tam każdą przeszkodę, więc pewnie i szybko stawiał stopy na ziemi.

Na dole przebył strumień, przeskakując z kamienia na kamień. Teraz, w środku lata, było to dość bezpieczne, lecz w czasie wiosennych powodzi woda płynęła z taką szybkością, że łatwo się było w niej utopić - prąd przewróciłby i pozbawił przytomności dorosłego mężczyznę, zanim jeszcze ten poszedłby pod wodę.

Teren w pobliżu potoku był raczej błotnisty, stanowił część cieszącego się złą sławą torfowiska Tarras. Razem z pobliskim dziewiczym lasem dobrze zabezpieczał mieszkańców po tej stronie gór przed angielskimi najeźdźcami. Jednak tu i tam chaty stały na wyżej położonej, suchej ziemi.

Sym bezceremonialnie otworzył pokryte bydlęcą skórą drzwi pierwszej chałupy. W środku przy palenisku siedziała kobieta i troje dzieci.

- Najeźdźcy! - krzyknął chłopiec. Nie czekając na odpowiedź, wybiegł z powrotem na dwór i zobaczył dwóch mężczyzn, stojących w zagrodzie dla owiec, którzy mimo deszczu zajęci byli znakowaniem jagniąt. - Słychać rogi! Najeźdźcy w dolinie! - zawołał do nich.

- Na koń, Will - rozkazał starszy z mężczyzn. - Jedź do Hermitage!

- Ale tamtejszy pan jest teraz w Blackness! - zaprotestował Will.

- Dowódca jego straży będzie wiedział, jak postąpić. Ja udaję się do Broadhaugh.

Nie zwracając dłużej uwagi na ich rozmowę, Sym ruszył dalej. Wiedział już, co mężczyźni zrobią, dokąd pojadą. Nie po raz pierwszy w czasie swojego krótkiego życia był świadkiem ataku Anglików na Liddesdale i najbliższych sąsiadów.

Spostrzegł więcej chat, stojących na błoniu w pobliżu jednej z wielu wież strażniczych, rozsianych wzdłuż szkockiego po­granicza. Czworokątna baszta stała na skalistej, wystającej podstawie nad strumieniem. Sym ujrzał mężczyzn, kobiety i dzieci.

- Najeźdźcy! - zawołał. - Słychać trąby!

Mieszkańcy wioski zareagowali w dający się przewidzieć sposób: kobiety wołały swoje dzieci i biegły do chat, by zabrać z nich niezbędne rzeczy, mężczyźni chwytali za broń, wy­prowadzali konie.

Sym biegł dalej. Teraz widział innych ludzi, po drugiej stronie potoku, którzy rozpierzchli się, by zaalarmować sąsiadów. Mimo mżawki na szczytach wzgórz zapłonęły pochodnie, zrobione z drewna nasączonego baranim sadłem. Zapasowe łuczywa czekały na swoją kolej pod przykryciem, chroniącym je przed deszczem.

Chłopiec dyszał ciężko, lecz nie mógł się zatrzymać, by odpocząć. Musiał pędzić dalej. Przy następnej chacie zdołał jedynie zawołać:

- ...waga... jeźdźcy!

Otworzyły się drzwi. Ludzie, spojrzawszy na niego, rzucili się z powrotem do wnętrza, by po chwili pojawić się z dziećmi, z najcenniejszymi rzeczami, gotowi uciekać na wzgórza i do pobliskiego lasu Tarras.

Sym zobaczył przed sobą kryjący się w szarej mgle ponury gąszcz lasu. Ruszył w tamtą stronę i wtedy daleko w dolinie usłyszał głuchy odgłos, przypominający grom, oraz krzyki ludzi. Najeźdźcy dotarli na szczyt wzgórza i rzucili się w dolinę.

Czuł ból w piersi, jednak nie zatrzymał się, by zaczerpnąć tchu. Miał nadzieję, że pod osłoną drzew uda mu się niezauwa­żenie dotrzeć do kolejnych chat położonych w centralnej części, że nie pognają za nim konni żołnierze. Jeśli dopisze mu szczęście, napastnicy, którzy puszczą się w pościg, ugrzęzną w jednym z wielu bagien. Sym znał te miejsca od najmłodszych lat i z łatwością znajdywał drogę w tym pełnym niebezpieczeństw labiryncie.

Wreszcie wybiegł spomiędzy drzew i znalazł się na polanie. Popędził trawiastym zboczem do pierwszej z trzech kamiennych chałup.

- Tato! Dougald! Najeźdźcy!

Drzwi otworzyły się i ku wielkiej uldze chłopca ukazał się w nich ojciec - wysoki i wymizerowany mężczyzna. Nim jeszcze Sym zdołał zaczerpnąć powietrza, ujrzał, jak Davy Elliot zadziera głowę i nasłuchuje w taki sam sposób jak poprzednio owczarki.

Chłopiec wreszcie się zatrzymał, pochylił i opierając dłonie na kolanach, próbował zaczerpnąć tchu. Z wnętrza chaty dobiegły go czyjeś głosy i krzyki. Gdy w końcu podniósł głowę, ojciec już wychodził z drugiego domku, gdzie mieszkał wuj Syma, a potem natychmiast pobiegł do trzeciego, do babci i dziadka chłopca.

Kuzynka Anna o jasnych jak słoma włosach już gnała po kuce.

Kiedy Sym podszedł do chaty rodziców, by pomóc matce przy malcach, ujrzał stojącą w wejściu znajomą młodą, ciemnowłosą kobietę.

- Laurie! - zawołał. - Nie stój jak słup. Najeźdźcy będą tu lada chwila. Bierz kuca i pędź do domu!

- Twoja matka trzyma dziecko, Sym - odparła spokojnie. - Chodź i zabierz małego Fergusa, dobrze?

Bez słowa sprzeciwu wykonał polecenie, chociaż nadal z tru­dem chwytał powietrze.

Laurie była wyjątkową przyjaciółką. Po pierwsze, miała na tyle pogodne usposobienie, by włóczyć się po okolicy tak jak on. A po drugie, nazywała go po prostu Sym, nie zaś mały Sym, jak czyniła to rodzina. W obecności innych ludzi wołała na chłopca Sym Davy'ego, podobnie jak jego ojca zwano: Davy Syma. Chłopiec nosił imię po dziadku, a ponieważ tak wielu członków rodzin Elliotów i Halliotów miało takie same imiona, łatwiej było ich odróżnić, odwołując się do imion ich najbliższych. Pełne imię chłopca brzmiało więc Sym Davy'ego Syma; tak mówili ci, którym chciało się wypowiedzieć te wszystkie słowa jednym ciągiem. Jeśli nie liczyć Laurie, w większości ludzie zwracali się doń mały Sym i tak będzie, dopóki nie dokona jakiegoś chwalebnego czynu i tym sposobem nie zasłuży sobie na bardziej znakomite imię.

Laurie Halliot przerwała potok jego myśli.

- Dasz radę utrzymać małego Fergusa, jeśli wsadzę was na mego kuca?

- Jasne - odparł, wciąż dysząc. - Ale co ty wtedy zrobisz? On nie udźwignie całej trójki na swoim grzbiecie.

- Twój ojciec mi pomoże. A teraz pośpiesz się!

Gdy jednak ponownie wyszli na dwór i Laurie szykowała się, by pomóc Symowi wsiąść na kuca, Davy Elliot powstrzymał ją. Podbiegł do niej szybko wraz ze swoim bratem imieniem Dougald.

- Nie możemy zabrać twego kuca. Sama będziesz go po­trzebować.

- Wcale nie, jeśli się uda wam posadzić mnie wysoko na drzewo w lesie - odrzekła stanowczo.

- No tak, to mogę zrobić od razu, lecz jeśli nie będzie ci potrzebny kuc, pojedzie na nim Lucy i dziecko. Mamy dość koni dla starszych, to znaczy dla Anny i Dougalda, i dla nas, ale chłopak będzie musiał gonić na piechotę.

- Wobec tego nie zgadzam się - zaprotestowała. - Widzisz sam, że ledwie zipie. Zostanie ze mną, by bronić mnie przed napastnikami. Możesz to zrobić, Sym?

Chłopiec kiwnął głową, gotów strzec jej przed każdym niebez­pieczeństwem.

- Wyślij innych do jaskini, Davy - podjęła rzeczowo Laurie. - A gdy już wsadzisz nas na drzewo, sam musisz podążyć ich śladem i dobrze pilnować. Będziesz im potrzebny, kiedy najeź­dźcy w końcu opuszczą naszą ziemię.

- Ty też zmieścisz się w jaskini razem z nami - rzekł Davy, chociaż w jego głosie zabrzmiało powątpiewanie.

- Nie. Sami ledwie się tam pomieścicie. A teraz szybko. Wszyscy już czekają. Sym, podaj Fergusa wujowi Dougaldowi i chodź ze mną. - Podciągnęła długie spódnice i ruszyła przed nimi biegiem po mokrej trawie pod górkę, kierując się w stronę lasu.

Sym już zupełnie opadł z sił, lecz gdy oddał Fergusa wujowi, ojciec - ku wielkiej uldze chłopca - wziął go na barana. Sym chwycił Davy'ego za długie, ciemne włosy, a ten ruszył szybko za Laurie.

Niebawem dziewczyna zatrzymała się przed wysokim bukiem i spojrzała za siebie.

- Ten będzie dobry - powiedziała cicho, lecz wyraźnie. - Dolne gałęzie są za wysoko, by ktokolwiek wspiął się na nie bez pomocy. Nikt nie będzie nas tu szukał.

Siedzący na ramionach ojca Sym spojrzał na nią z góry, unosząc brwi.

- A jeśli oni podpalą drzewa?

- Są zbyt zielone i mokre od deszczu - odparła. - Jeśli zechcą cokolwiek podpalić, to wezmą się za chaty. Szybciej, Davy! Słyszę w oddali męskie okrzyki.

W okamgnieniu Davy postawił chłopca na ziemi i splótł dłonie, tworząc oparcie. Gdy Laurie włożyła w nie prawą stopę, uniósł ją wysoko, a ona wspięła się niczym kotka, nie przejmując się zupełnie faktem, że ojciec i syn mogli przypadkowo zobaczyć wszystko, co chowała pod spódnicą.

Kiedy siedziała już bezpiecznie na najniższym konarze, wy­ciągnęła rękę po Syma. Ojciec niemalże rzucił jej chłopca, a kiedy wciągnęła go na gałąź, oboje zaczęli wspinać się wyżej.

- Biegnij z powrotem, Davy - ponagliła go.

- Wciąż was widzę.

- Więc pójdziemy wyżej. Uciekaj stąd, na litość boską! Bez słowa sprzeciwu Davy pobiegł, by zająć się resztą rodziny.

- Wdrap się wyżej, Sym - powiedziała Laurie. - Tak wysoko, jak możesz, tylko uważaj, żebyś nie spadł. Ja pójdę tuż za tobą.

Zaczął się wspinać, lecz po chwili stanął i szepnął przez ramię:

- Są już blisko...

Z trudem usłyszała jego słowa, lecz zrozumiała ich sens, bo w tej właśnie chwili do jej uszu dotarł cichy odgłos końskich kopyt na mokrych liściach leśnego poszycia. Zrozumiała, że zbliża się dwóch jeźdźców.

Nie mogła wspiąć się wyżej, nie zmuszając Syma, by ruszył pierwszy. Jednak znajdujące się nad nim gałęzie były cieńsze, a więc mniej bezpieczne, a poza tym oboje bali się poruszyć, by nie wywołać hałasu. Laurie pocieszała się, że gęste liście niemal zupełnie skryły ich przed wzrokiem napastników, jednak, gdyby unieśli głowy w odpowiedniej chwili, mogli ją spostrzec.

Nie ważąc się odezwać, objęła mocno konar i podwinąwszy pod siebie fałdy spódnic, próbowała się skurczyć. Zewnętrzna spódnica była zielona, przypominająca barwą liście drzewa, więc trudno ją było zauważyć, jednak pod spodem Laurie miała czerwoną flanelę. Dziewczyna modliła się w duchu, by jej rąbek nie wystawał na zewnątrz. W takim szarym dniu nawet skrawek czerwieni zwracałby na siebie taką samą uwagę jak iskra w ciem­nej jaskini Davy'ego.

Jeźdźcy byli już blisko. Za zdziwieniem stwierdziła, że dotarli aż tutaj, nie zbaczając w bagna. Jechali w milczeniu. Laurie zorientowała się, że nasłuchują odgłosów uciekających, zaalar­mowanych atakiem ludzi. Jeśli wiedzieli o trzech chatach znaj­dujących się na polanie, z pewnością chcieli zaskoczyć niespodziewąjących się napaści mieszkańców.

Po chwili zobaczyła ich połyskujące stalowe hełmy i pancerze. Jeden z żołnierzy był wysoki, szeroki w barach i jechał na ciemnobrązowym koniu, o wiele większym od tych, jakie zwykle oglądała. Drugi dosiadał kasztanowego deresza. Był niższy od swojego towarzysza, bardziej kanciasty - w talii i pasie był niemal tak szeroki jak w ramionach. W ręce trzymał halabardę - angielską broń, będącą połączeniem włóczni i topora. Jego kompan miał u boku miecz, a także łuk przymocowany na plecach w taki sposób, że mógł łatwo po niego sięgnąć. W gołej ręce trzymał złowieszczo gotowy do strzału pistolet.

Wiedziała, że znajdujący się nad nią chłopiec nie poruszy się, więc ledwie oddychając, zaniosła ku niebu modlitwę. Chociaż Anglicy podobno zabijali kobiety, nawet tak znaczne jak ona, nie bała się o swoje życie tak bardzo jak o Syma. Najeźdźcy nie zadawali pytań, nie wdawali się w rozmowę z ofiarami, lecz od razu siekli je mieczami. Mimo to czuła się dziwnie spokojna. Gdyby las nagle zaroił się od jezdnych, być może wtedy od­czuwałaby większy strach, jednak tych dwóch milczących żoł­nierzy nie stwarzało wielkiego zagrożenia - oczywiście pod warunkiem, że żadnemu z nich nie zechce się spojrzeć do góry.

W każdym razie, gdyby ją złapali, zrobiłaby wszystko, żeby ocalić chłopca.

Kiedy jeźdźcy zatrzymali konie niemal dokładnie pod drze­wem, na którym ukrywali się zbiegowie, Laurie wstrzymała oddech. Poczuła, jak wzdłuż kręgosłupa wbijają się w nią lodowate szpilki. Zadrżała, uświadamiając sobie, że przeceniła swe opanowanie.

Mężczyzna trzymający halabardę odezwał się grubym głosem:

- Przed nami dwie czy trzy chaty. Mieszkańcy pewnie niczego nie słyszeli, więc łatwo ich weźmiemy.

Drugi jeździec otarł czoło obleczonym w skórę ramieniem, po czym oparł pistolet na udzie i zdjął stalowy hełm, odsłaniając kędzierzawe rude włosy, pół tonu ciemniejsze od starannie przystrzyżonej, jasnorudej brody. Przeczesując palcami włosy, odchylił głowę do tyłu.

Przez jedną straszną chwilę zatrzymał wzrok na przerażonych oczach Laurie.

- Brackengill? - rzucił ostro jego towarzysz z halabardą. Rudowłosy odwrócił głowę w jego kierunku.

- Tak?

- Jeśli skończyłeś czesać swe śliczne loczki, to mamy jeszcze robotę.

- A więc bierzmy się do niej - odparł rudy z kamienną twarzą. Gdy z powrotem nałożył hełm, uniósł pistolet i ruszył stępa naprzód, ku swojej wielkiej uldze Laurie uznała, że gęste listowie jednak ukryło ich przed wzrokiem żołnierza.

2

Sir Hugh Graham, strażnik pogranicza, zastępca lorda Scrope, dojrzał dziewczynę na drzewie. Widział ją tak dokładnie, że spostrzegł jej wyjątkowo ogromne oczy, które były niesamowicie ciemne, niemal czarne. Lecz poza nimi widział niewiele - jedynie małą, bladą, trójkątną twarzyczkę i mokre, ciemne, kręcone włosy.

Pomyślał, że to twarz dziecka. Bez wątpienia oczy dziewczyny były tak wielkie z powodu ogarniającego ją przerażenia.

Jadąc za Martinem Loderem, dowódcą oddziału Scrope'a, sir Hugh sam nie wiedział, dlaczego nie wydał dziewczyny. Dos­konale zdawał sobie sprawę, tak jak wszyscy, że kobieta może być równie niebezpieczna jak mężczyzna. Wydawało mu się, że ta na drzewie trzymała pistolet gotowy do strzału.

Wzdrygnął się.

Była młoda i sprawiała wrażenie przerażonej, nie zaś przera­żającej. W każdym razie całą duszą zbuntował się i nie powiedział o niej Loderowi.

Jego kompan był bowiem okrutny, zawistny wobec lepszych od niego i za wszelką cenę pragnął zasłużyć się i przypodobać Scrope'owi. Co więcej, mając możliwość wyboru, Hugh nie walczył z kobietami i dziećmi. To, co zobaczył owego dnia, wystarczająco już zepsuło mu samopoczucie, mimo że miał reputację twardego rycerza. Czarę goryczy przepełnił widok żołnierzy, którzy zmusiwszy kobiety i dzieci, by zrzucili szaty, gnali ich, nagich, związanych parami przez dolinę. Ten obrazek wyzwolił w nim impuls, by udać się za Loderem do lasu Tarras.

Odwaga Lodera - lub też jego skłonność do podejmowania ryzyka - zaskoczyła sir Hugh. Lord nie wiedział o obecności jadącego za nim rycerza, dopóki ten go nie zawołał. Sir Hugh uważał się za nieustraszonego wojownika, jednak nie odważyłby się wjechać samopas pomiędzy cieszące się złą sławą bagna.

Rozumiał po części Scrope'a, który zamierzał dać nauczkę mieszkańcom Liddesdale, będącego siedliskiem rozbójników. Cała dolina była niedostępnym, posępnym miejscem, najeżonym wieżami strażniczymi. Otoczona nieprzyjaznymi górami, składała się głównie z bagnisk i dziewiczego lasu. Rozbójnicy grasowali na wszystkich mokradłach, lecz w Liddesdale każdy dorosły mężczyzna był rzezimieszkiem.

Przed kilku miesiącami niewielki oddział wojowników z Lid­desdale, a innych także bandytów - niewątpliwie działających na polecenie ich potężnego wodza, sir Waltera Scotta z Beccleuch - dokonał najazdu na zamek Carlisle, by uwolnić jednego ze swoich ludzi. Forteca była jednym z ważnych punktów obronnych Scrope'a.

Ośmieszyli angielską załogę zamku i musieli za to zapłacić. Sir Hugh rozumiał to od samego początku. Popierał Scrope'a, gdy ten zaraz po ataku na Carlisle zapragnął ukarać napastników i zorganizował przeciwko nim kilka wypraw z oficjalnym błogo­sławieństwem królowej i jej tajnej rady.

Jednakże wyprawy te nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Beccleuch za każdym razem podejmował akcje odwetowe, a wynik był taki, że zwierzęta gospodarskie, które wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk i przekraczały linię graniczną, chudły w takim samym tempie, w jakim zyskiwały na wadze w okresie chwilowego spokoju. Okazało się, że wiele z nich bardzo osłabło i nie rokuje nadziei na przetrwanie zimy.

Elżbieta, królowa Anglii, poczuła się tak samo obrażona jak jej strażnik pogranicza, gdy Szkoci uwolnili więźnia, a niechętni koronie mieszkańcy Beccleuch podejmowali kolejne wyprawy w głąb jej królestwa. Napisała przepełnione gniewem pismo do króla Szkocji Jakuba, żądając natychmiastowego poddania się jej rządom mieszkańców strefy nadgranicznej.

Dotychczas król odmawiał spełnienia tych żądań. Hugh był pewien, że gdyby Jakub cieszył się taką samą wolnością jak niektórzy z jego poprzedników, odrzucałby wszelkie pretensje królowej. Jednakowoż teraz miał on nadzieję sięgnąć po śmierci Elżbiety po angielską koronę. Wiedząc o tym, że królowa w każdej chwili może jednym słowem rozwiać jego oczekiwania, obawiał się jej gniewu i ustępował. Ale nie padał przed nią na twarz. Po prostu wyznaczył Beccleuchowi służbę w zamku Blackness nad zatoką Firth of Forth, kilka mil od Edynburga. Jeśli wydawało mu się, że tym sposobem udobrucha Elżbietę, bardzo się pomylił.

Królowa - tak jak wszyscy w Anglii i Szkocji - wkrótce usłyszała opowieści o luksusowym życiu w Blackness, o tym, jak Jakub i jego faworyt wspólnie biorą udział w polowaniach, grają w kości i szachy, a co gorsza razem śmieją się z bezsilnej złości Scrope'a. Jej żądania stały się jeszcze bardziej kate­goryczne. Nalegała, by Jakub przekazał Beccleucha angielskim władzom.

Beccleuch znajdował się w Edynburgu, Scrope tymczasem nasilił swoje akcje zbrojne. W ocenie Hugh, ta ostatnia wykraczała jednak poza granice rozsądku i dopuszczalności. Popierał wcześ­niejsze wyprawy, rozumiejąc - podobnie jak wszyscy żołnierze znajdujący się na pograniczu - potrzebę odwetu. Ale dość szybko zaczął podejrzewać, że Scrope'em nie kieruje poczucie obowiązku wobec królowej, lecz czysta żądza zemsty na Beccleuchu. Odbicie więźnia mocno zraniło jego dumę, a teraz mścił się na mieszkańcach Liddesdale w stopniu o wiele większym, niż na to zasługiwali.

Hugh przypomniał sobie, że Beccleuch zdobył zamek Carlisle podstępem, a jego oddział liczył zaledwie stu łudzi. Wielu z nich nie było nawet mieszkańcami Liddesdale, lecz podkomendnymi Rabbiego Czerwonego Płaszcza - człowieka, którego pojmał Scrape. Przynajmniej tak się Hugh wydawało.

Po prawdzie mieli powód, by dokonać napaści. Więźniem Scrope'a był w rzeczywistości sir Quinton Scott, kuzyn Beccleucha i strażnik pogranicza, bezprawnie uprowadzony w okresie rozejmu przez Francisa Musgrave'a, kuzyna sir Hugh. Scrope jednak nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Zignorował także fakt, że w czasie akcji odbicia więźnia nikt nie ucierpiał, gdyż nie stawiono żadnego oporu. Z biegiem czasu pałał coraz większą żądzą zemsty, której kulminacją była wyprawa do Liddesdale. Hugh wiedział, że Scrope działa pod wpływem rozgoryczenia, i tym bardziej nim wzgardzał.

- Wygląda na to, że tchórze uciekli - rzekł Loder, przerywając bieg myśli Hugh.

Dojechali do polany. Hugh poczuł ulgę, gdyż wokół chat nie było widać śladu życia. Czyżby stawał się sentymentalny? Scrope z pewnością wydałby taki osąd, gdyby się dowiedział o dziewczynie na drzewie.

- Spalmy te domy - odezwał się Loder.

- Zostaw - uciął ostro Hugh. - Spłoną tylko strzechy i drzwi, a dym zwabi naszych ludzi. Wejdą głęboko w las i wielu z nich może zginąć w bagnach albo z rąk Szkotów ukrytych na drzewach. Nie wiem, jaka siła cię tu przywiodła ani też jak znalazłeś bezpieczną drogę pośród moczarów, będę jednak szczęśliwy, jeśli uda się nam bezpiecznie wydostać z tego miejsca.

- Znam drogę. - Loder rzucił swemu towarzyszowi spojrzenie, po czym odwrócił wzrok. - Gdy byłem mały, miałem tu kuzynów.

Nie powiedział nic więcej, Hugh domyślił się więc, że ci kuzyni nie należeli teraz do jego przyjaciół. Taka była rzeczywistość na obszarach przy granicy. Oczekiwał sporu w sprawie spalenia chat, jednak Loder nie forsował swojego zdania, za­proponował tylko, by zajrzeć do ich wnętrza i upewnić się, że mieszkańcy uciekli, nie pozostawiając po sobie nic wartościowego.

- Sam to sprawdź - powiedział Hugh. - Ja będę pilnował tutaj na wypadek zasadzki. Przynajmniej deszcz przestał już padać.

Loder kiwnął głową, podjechał do pierwszej chaty i zsiadł z konia.

Hugh trzymał pistolet w gotowości. Obecność dziewczyny na drzewie oznaczała, że w pobliżu znajdują się ludzie, jednak doświadczenie zdobyte przez lata służby podpowiadało mu, że niebezpieczeństwa nie ma. Rozglądał się uważnie, podczas gdy Loder, nie śpiesząc się, przeszukał pierwszą chatę i uspokojony wszedł do następnej.

Nie robili wiele hałasu; było ich w końcu tylko dwóch. Jeśliby pośród drzew ukrywali się uzbrojeni mężczyźni, z pewnością już by ich spostrzegli lub usłyszeli jakieś dźwięki. A wtedy Hugh i Loder bez wątpienia byliby już martwi. Mimo że potrafili się bronić, mieliby niewielkie szanse przeżycia. Hugh ponownie zastanowił się, dlaczego jego towarzysz tak chętnie samopas wjechał do lasu.

Loder nie był mu przyjacielem. Nie krył się z przekonaniem, że Hugh uzyskał stanowisko zastępcy strażnika pogranicza ty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin