110. Devine Angela - Ognista lilia.doc

(547 KB) Pobierz

ANGELA DEVINE

 

Ognista lilia


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Blask słońca był wprost oślepiający. Caroline zahamowała i jej terenowy wóz z napędem na cztery koła pochylił się do przodu, zatrzymując przed ogromnym, rozłożystym drzewem gumowym. Pośpiesznie wyskoczyła z samochodu, ale rozczarowała sięna zewnątrz było jeszcze goręcej. Choć to koniec lipca, ani śladu wiatru, a powietrze jak z pieca hutniczego.

Najwyższy czas, żeby się przebrać i czegoś napićmruknęła, poprawiając ręką wilgotne, ciemne włosy.

Zdecydowała się na jasnozieloną bluzkę, pasującą do szortów. Mimo że Caroline znajdowała się w samym środku australijskiego interioru i prócz niej nie było żadnego człowieka w promieniu wielu, wielu kilometrów, odruchowo rozejrzała się dokoła, kiedy ściągała przepoconą bluzkę. Ale jedynymi żywymi istotami, które mogłyby ją podglądać, były czarne mrówki rojące się wokół dziury w czerwonej ziemi. Zaśmiała się głośno z własnej głupoty. Wyciągnęła plastykową butelkę z wodą i odświeżyła się trochę. Potem suchym ręcznikiem wytarła włosy i nałożyła czystą bluzkę.

Och, jak dobrze! Teraz trzeba się napić i coś zjeść, ale najpierw muszę doprowadzić do porządku włosy.

Błyskawicznie rozstawiła składany fotelik i stół. Wyciągnęła płócienną torbę z przyborami toaletowymi i przyjrzała się sobie krytycznie w małym lusterku.

Wprawdzie po dwóch dniach na jej jasnej angielskiej cerze nie znać jeszcze było śladów ostrego, australijskiego słońca, ale wilgotne włosy miała potargane, a wargi spieczone. Energicznie zabrała się do rozczesywania włosów i poprawiania makijażu.

Po dwóch latach ciężkiej pracy, zdecydowana nie poddawać się, znalazła się oto sama w tym oddalonym od świata regionie Australii. Aż trudno było uwierzyć, że to nie sen. Przymknęła oczy, poddając się powiewom suchego, gorącego wiatru. Wokół unosił się ostry, aromatyczny zapach liści eukaliptusowych, a do uszu wdzierało się przenikliwe granie cykad. O tak, pozostawiła daleko za sobą South Kensington. Otworzyła oczy.

Caroline Faircroftpowiedziała głośnoto twoja największa przygoda. A jeśli odnajdziesz ten kwiat, wiele dzieci będzie ci zawdzięczać życie.

Schowała z powrotem przybory toaletowe i wydobyła kanapki i mapę. Jeśli chce być w Anapunga przed nocą, musi się śpieszyć. Rozmiękła bułka była ciepła i natychmiast pojawiły się muchy, ale zajęta mapą Caroline nie zwracała na to uwagi. Była teraz godzina druga po południu i do zmierzchu zostały jej tylko cztery godziny. Może jechać tą drogą najwyżej sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, a pozostało do pokonania ponad trzysta. Rozejrzała się bezradnie. Kilkanaście kilometrów stąd, jak wynikało z mapy, odchodzi boczna droga. W ten sposób skróciłaby trasę o połowę. Oczywiście droga będzie trochę wyboista, ale czy nie warto zaryzykować?

Wyboista!pomyślała w godzinę później. – To po prostu teren księżycowy! Chyba upadłam na głowę! Poprzez zakurzoną szybę samochodu widziała jak okiem sięgnąć tylko czerwoną ziemię, kępy białej komosy i przejrzyste błękitne niebo. Jakiś kangur przeskoczył beztrosko nad maską samochodu i kilka razy stado czerwono-czubych kakadu zerwało się z wrzaskiem na jej widok. Ale poza tym nie działo się nic ciekawego, tylko wóz podskakiwał na wybojach, boleśnie dając się we znaki jej kościom. Całą uwagę skupiała więc na omijaniu ogromnych wyrw, które raz po raz pojawiały się przed kołami i pocieszaniu się, że wkrótce droga będzie lepsza. Niestety.

Po godzinie czwartej, kiedy pokonała kolejne wzniesienie, zobaczyła przed sobą strome zbocze usiane gęsto ogromnymi kamieniami. Przerażona, na próżno szukała wśród tego skalnego rumowiska śladu jakiejś drogi. Początkowo posuwała się jakoś do przodu, a kamienie wypryskiwały spod kół jak gigantyczne kręgle. Nagle przed dżipem wyrósł ogromny głaz. Caroline skręciła gwałtownie kierownicę, ale było już za późno. Rozległ się potworny zgrzyt i trzask, a dziewczyna uderzyła głową o przednią szybę.

Przez kilka sekund siedziała nieruchomo pod wpływem doznanego szoku, a na jej czole rósł guz wielkości jaja. Zacisnęła pięści i jęknęła boleśnie.

A niech to cholera!krzyknęła, tłukąc pięściami w kierownicę.

Wyskoczyła z samochodu, żeby obejrzeć uszkodzenie. Kopnąwszy wściekle w przednie koło przykucnęła i zajrzała pod dżipa. Miała za sobą kurs naprawy samochodów i potrafiłaby wymienić koło czy też zastąpić pasek klinowy rajstopami. Ale to, co zobaczyła, było przerażające. Spód wozu był rozpruty, a różne jego części smętnie zwisały nad głazem, który stał się przyczyną katastrofy. Nigdy nie da rady tego naprawić! Nigdy! Miała wprawdzie w wozie zapas jedzenia i wody na trzy dni, ale okolica wydawała się zupełnie bezludna. Co będzie, jeśli w ciągu tych trzech dni nie pojawi się żaden człowiek? Poczuła ogarniający ją lodowaty strach...

 

Dwie godziny później Caroline, usadowiwszy się w cieniu dżipa, próbowała zdrzemnąć się choć trochę. Śpiwór i mata okazały się jednak niewystarczające na twardym, kamienistym podłożu, a nie sposób było wytrzymać w wozie nagrzanym palącym popołudniowym słońcem. Dokuczało jej również pragnienie, ale starała się oszczędzać wodę.

Osłaniając dłonią oczy rozejrzała się po równinie, rozciągającej się przed nią jak podniszczony stary dywan. Miała nadzieję ujrzeć coś, co zdradzałoby obecność wody: zielony skrawek roślinności czy krętą strużkę płynącą z jakiegoś źródełka. Nie zauważyła jednak niczego. Tylko oślepiający błękit nieba, bezmiar lśniącej czerwienią równiny i gdzieś od wschodu, w trudnej do określenia odległości, poruszający się obłoczek kurzu. To coś się rusza! W przypływie nagłej energii gorączkowo przetrząsała zawartość bagażnika w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby zwrócić z daleka uwagę. Zatrąbiła wściekle klaksonem, wdrapała się na maskę samochodu i zaczęła wymachiwać czerwoną bluzką, dawała znaki lusterkiem i wrzeszczała ze wszystkich sił. A może to tylko wiatr uniósł piasek albo jakieś zwierzęta szukały pożywienia? Jaskrawe światło oślepiało ją i mieszało barwy nieba i ziemi. Z okrzykiem rozpaczy Caroline zeskoczyła na ziemię i wydostała z dżipa lornetkę. To, co zobaczyła, sprawiło, że lornetka wypadła jej z drżących rąk.

To chyba udar słonecznyszepnęła do siebie niepewnie. – Bo przecież skąd by się tutaj wziął ten ubrany na biało człowiek na wielbłądzie?

A gdy tak patrzyła przestraszona i zafascynowana, obłoczek piasku stawał się coraz większy i większy. Ciągle nie dowierzając własnym oczom, Caroline zbiegła po zboczu i zatrzymała się na dole, gapiąc się na dziwne zjawisko. Wielbłąd jakby płynął, a biel szat jeźdźca lśniła oślepiająco na de oświetlonej jaskrawym blaskiem słońca pustyni. Gdy już ta niesamowita para była blisko, zwierzę zwolniło kroku, a jadący na nim człowiek wydał głośną komendę w jakimś obcym języku. Przez chwilę jechali jeszcze truchtem, aż wreszcie zatrzymali się. Wtedy padła następna niezrozumiała komenda i wielbłąd ukląkł, żeby jeździec mógł z niego zsiąść. Caroline z bijącym sercem obserwowała wysokiego, szczupłego mężczyznę idącego po piachu w jej kierunku. Kto to taki? Może jakiś ekscentryczny szejk arabski? Jak się z nim dogada, jeśli on nie mówi po angielsku?

Ale gdy odwinął burnus osłaniający twarz przed piaskiem, zobaczyła, że to nie jest prawdziwy Arab. Miał jasne jak dojrzałe zboże włosy i błękitne jak chabry oczy. Najbardziej zaskoczyło ją to, że aż kipiał z wściekłości, chociaż najwidoczniej starał się opanować. I może dlatego Caroline pośpiesznie pobiegła w jego kierunku, zdenerwowana jak uczennica, wołając piskliwym głosem:

Och, dzięki Bogu! Nawet nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem szczęśliwa, że pana widzę...

Urwała w pół słowa, widząc jego ponurą minę. Z nie ukrywaną pogardą obrzucił ją całą uważnym spojrzeniemod guza na czole i złotych kolczyków z perełkami aż do eleganckich skórzanych sandałków.

Przeklęta idiotka!powiedział wzgardliwie. Chyba minutę stali tak, przyglądając się sobie wzajemnie. Caroline udała, że nie dostrzega groźnego spojrzenia. Z uśmiechem wyciągnęła do niego rękę.

Dzień dobry panupowiedziała spokojnie i uprzejmie, z lekko wyczuwalnym drżeniem w głosie. – Nazywam się Caroline Faircroft. Przyjechałam z Londynu. Jestem botanikiem.

Z niewzruszoną twarzą zgniótł w twardym uścisku jej szczupłą, białą dłoń.

Adam Fletcherodpowiedział krótko. – Ten cały teren należy do mnie.

Można się było tego spodziewać, pomyślała z rozpaczą Caroline. A maniery ma takie, jakby i reszta kontynentu była jego własnością. Pomimo narastającej niechęci do tego człowieka zdawała sobie doskonale sprawę, że jedynie on może pomóc jej w tej okropnej sytuacji.

Czy może pan sprawdzić, co się stało w moim dżipie?odezwała się. – Chyba złamało się coś od spodu i absolutnie nie wiem, jak to naprawić. Czy gdzieś w pobliżu jest jakiś mechanik?

Wybuchnął tak ordynarnym śmiechem, że aż drgnęła. A potem niespodziewanie chwycił ją za ramiona i podniósł do góry.

Pani jest Angielką, tak?zapytał irytującym tonem.

Tak. A co w tym złego?

Postawił ją z powrotem na czerwonej, spękanej ziemi.

To w pewnym stopniu tłumaczy pani bezmierną głupotę.

Caroline poczuła się nieswojo.

Dlaczego pan jest taki zły na mnie?

Pozwoli pani, że jej to wyjaśnię. Proszę przyjrzeć się dobrze tej równinie. Niech pani weźmie lornetkę i dokładnie zbada cały teren od łańcucha górskiego daleko na południe, wzdłuż linii horyzontu aż na północ. I co pani widzi?

Caroline posłusznie oglądała przez lornetkę dziki, pustynny pejzaż.

Skały, czerwony piasekwyliczałakrzewy komosy, drzewa gumowe, błękitne niebo.

I co jeszcze?nie ustępował Adam Fletcher.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin