413. George Catherine - Ogrodnik czarodziej.rtf

(318 KB) Pobierz

 

Catherine George

 

 

Ogrodnik czarodziej

 

Tłumaczyła Halina Kilińska

 


Rozdział 1

 

Zrobiło się ciepło, a nawet upalnie i po długiej, deszczowej wiośnie nastało prawdziwe, piękne lato. Imogen Lambert powitała je z radością, lecz upały prędko dały się jej we znaki. Praca w ogrodzie w palących promieniach słońca coraz bardziej ją wyczerpywała. Teoretycznie – uwielbiała ogrody, ale w praktyce. .. Jak wszystko inne, tak i ogrody różnią się diametralnie w teorii i w praktyce. Imogen spędziła dzieciństwo i wczesną młodość w Londynie, w kamienicy, wokół której nie było ani skrawka zieleni. Po ślubie przeniosła się do męża. Państwo Lambertowie mieli niewielkie patio; posadzone tam rośliny tworzyły jedyny ogród, jaki Imogen znała z bliska. Lubiła zieleń, więc ogromnie się ucieszyła, gdy mąż postanowił kupić dom na wsi. W marzeniach widziała z okien bujną roślinność, owoce w sadzie, obsypane kwiatami krzewy, trawnik ze stokrotkami. Teraz zaczynała żałować, że marzenia się spełniły i w dodatku ma więcej, niż chciała.

Kupili dom wczesną jesienią, gdy dobrze utrzymany ogród powoli szykował się do snu zimowego. Pośrednik zachłystywał się, wychwalając uroki ogrodu i okazało się, że w tym wypadku wyjątkowo mówił prawdę. Imogen ogarnął zachwyt, gdy wczesną wiosną pokazały się urocze kępy przebiśniegów, dorodne żonkile oraz śliczne dzwonki. Potem ogród zaczął wymagać coraz większego nakładu pracy i zanosiło się na to, że pochłonie cały czas i wszystkie siły właścicielki.

Doszła do końca trawnika, wyłączyła kosiarkę i wierzchem dłoni otarła spocone czoło. Skoszoną trawę rzuciła na kompost, po czym odstawiła kosiarkę do szopy.

Przed odejściem niechętnym okiem spojrzała na najbliższe rabaty. Jej wymarzony ogród zdobiły piękne kwiaty i dorodne krzewy, natomiast w tym królowało zielsko. Usychające liście żonkili szpeciły grządki, róże były oblepione mszycami, łubin marniał od jakiejś zarazy, a po ostrożkach łaziły ślimaki.

Poczuła, że traci zapał do pracy i zgarbiona ze zmęczenia przysiadła na ławce, którą Philip kupił w dniu, gdy formalnie został właścicielem domu. Na wspomnienie męża jej serce wypełnił żal i gniew, które często ją ogarniały, gdy o nim myślała.

Zacisnęła pięści, zdecydowana, że się nie podda zniechęceniu. Postanowiła, że odłoży pielenie do wieczora, umyje się i pójdzie do sklepu. Tam wywiesi ogłoszenie, że poszukuje kogoś, kto zajmie się jej ogrodem. Prace remontowe w domu dobiegły końca, więc teraz należało doprowadzić ogród do stanu, w którym spodoba się kolejnemu nabywcy. Coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że musi sprzedać dom. Gdyby Philip żył, ze względu na niego starałaby się przyzwyczaić do nowych warunków i wtopić w miejscową społeczność. Po jego śmierci nie umiała sobie poradzić z samotnością. Nie odpowiadało jej życie na wsi, w domu położonym na końcu drogi, z dala od wszystkich i wszystkiego.

Otrząsnęła się ze wspomnień i poszła do domu, gdzie przygotowała sobie kąpiel. Wyciągnęła się w starej wannie, pamiętającej czasy królowej Wiktorii, i zamknęła oczy. Po półgodzinnym relaksie poczuła się odświeżona i miała lepszy nastrój.

Posmarowała zaczerwienioną twarz emulsją, którą dostała od męża. Skrzywiła się niezadowolona, że wszystkie jej myśli nadal krążą wokół zmarłego.

Przeszła do sypialni. Na środku stało małżeńskie łóżko z zagłówkiem ozdobionym aniołami. Philip nabył zagłówek za duże pieniądze w małym antykwariacie, nie podejrzewając, że żona nie przepada za tego typu ozdobami. Po jego śmierci znienawidziła anioły za to, że wybrał ich towarzystwo, a ją zostawił samą.

Londyński dom Philipa był elegancki, w pełni urządzony, więc bardzo niewiele w nim zmieniła. Natomiast Beech Cottage w dużym stopniu urządziła według własnego gustu. Do sypialni wybrała wszystko oprócz irytujących aniołów. Tutaj najczęściej ogarniała ją tęsknota za niespokojną, pełną energii obecnością męża. Było to o tyle nielogiczne, że razem przyjeżdżali na wieś bardzo rzadko. Oblała się szkarłatnym rumieńcem, gdy pomyślała, że wciąż najbardziej tęskni za mężem podczas samotnych nocy, chociaż to nie przystoi nieutulonej w żalu wdowie.

Energicznie zaczęła szczotkować włosy, jakby w ten sposób chciała usunąć niestosowne myśli. Związała włosy na karku, przypudrowała policzki i nos i przyjrzała się sobie krytycznie. Philip zachwycał się kolorem jej oczu i twierdził, że są jak mokry mech, ale po jego śmierci zrobiły się czerwone. Zirytowała się, że znowu myśli o nim, chociaż tyle razy postanawiała, że nie będzie go opłakiwać. Pogroziła sobie palcem.

Wyjęła z szafy powiewną, bawełnianą suknię w żółte i białe kwiatki na liliowym tle. Zanim ją włożyła, uświadomiła sobie, że od dawna nie nosiła sukni. Do sklepu chodziła w eleganckich spodniach i bluzkach, a po domu najchętniej w starych dżinsach i swetrach. Tego dnia zapragnęła czegoś innego.

Gdy wyszła za próg domu, uderzyło ją takie gorąco, że natychmiast się cofnęła. Zawróciła po słomkowy kapelusz, który mąż przywiózł kiedyś z Wenecji. Znowu Philip!

Pomyślała, że najwyższy czas, aby przestała wspominać go od rana do wieczora. Pamiętała opinię, że wdowi welon, który zresztą wyszedł z mody, nie zdobi kobiety trzydziestoletniej. Coś schwyciło ją za gardło. Trzydzieści dwa lata! Gdzie podziała się ostatnia dekada?

Rozsądek podpowiadał, że nie warto rozmyślać o przeszłości, lecz trzeba znaleźć sposób na to, aby przyszłość uczynić znośną. Wiedziała, że nie powinna bezcelowo chodzić z kąta w kąt po Beech Cottage; Philip by tego nie pochwalał. Do licha, znowu on! Dość tego! – pomyślała ze złością.

Starannie zamknęła dom i wyszła na drogę wijącą się wśród żółtych pól, z których dolatywał upajający zapach. Nad głową miała zielony baldachim liści. Idąc wolnym krokiem, układała listę potrzebnych rzeczy.

Sklep w Abbots Munden był duży i świetnie zaopatrzony, więc rzadko wybierała się po zakupy gdzieś dalej. W środku zastała kilka osób, którym uprzejmie się ukłoniła. Wybrała potrzebne warzywa, młode ziemniaki, brzoskwinie oraz bochenek chleba ze spieczoną skórką i podeszła do lady, za którą stał właściciel. Jennings zważył ćwierć kilo apetycznie wyglądającej szynki, po czym podał trzy kawałki sera do spróbowania. Imogen wybrała gloucester i dopiero teraz powiedziała:

– Szukam ratunku i liczę, że pan mi pomoże.

– Bardzo chętnie, o ile będę mógł.

– Nie radzę sobie z ogrodem, bo błyskawicznie zarasta zielskiem, to ponad moje siły – wyjaśniła. – Czy zna pan kogoś, kto mógłby się nim zająć? A jeśli nie, to czy – mogę w pańskim sklepie zostawić wiadomość, że szukam pomocnika?

– Oczywiście. – Po namyśle sklepikarz dodał: – Coś pani doradzę. Jeśli pójdzie pani okrężną drogą, dojdzie do Camden House. Dom należy do pani Sargent, która akurat bawi u córki w Stanach. Jej ogrodem zajmuje się Sam Harding i o tej porze powinien tam być. Może on panią poratuje. A jeśli nie, wtedy popytam wśród klientów i znajdziemy kogoś innego.

Imogen podziękowała, pożegnała się i skręciła na drogę, biegnącą przez środek wioski. Abbots Munden. Ciągnęła się ona u podnóża ostatniego pasma wzgórz Cotswold i prawdopodobnie tylko dzięki takiemu położeniu w znacznym stopniu zachowała swój dawny charakter. Większość domów z miodowego piaskowca pochodziła z szesnastego i siedemnastego wieku. Wioskę przecinała płytka, szeroka rzeczka i drewniane kładki nad nią dodawały uroku sielskiej scenerii.

W związku z tym, że Abbots Munden leżała daleko od autostrady, jak dotąd nie przybrała bezdusznego wyglądu innych uroczych zakątków, tłumnie odwiedzanych przez turystów. W samym środku wsi, pośród starych chat i nowszych domów, wznosiły się ruiny normandzkiego zamku. W kościele można było podziwiać nieliczne normandzkie fragmenty, które szczęśliwie się zachowały mimo wielokrotnych przeróbek świątyni.

Camden House sąsiadował z kościołem. Imogen weszła przez bramę na żwirowy podjazd, prowadzący do domu podobnego do innych przy Mili Lane, tyle że większego i bardziej nieregularnego, z wieloma facjatkami.

Ściany domu ginęły pod wistarią i pnącymi, kremowymi różami. Ścieżki były wysypane jasnymi kamykami, a na pięknie utrzymanych rabatach białoróżowe łubiny sąsiadowały z goździkami brodatymi i margerytkami. Trawa wyglądała jak zielony aksamit i nigdzie nie było ani jednego źdźbła zielska.

Imogen rozejrzała się w poszukiwaniu tego, który dbał o ów ideał i dostrzegła furtkę w kamiennym murze. Domyśliła się, że prowadzi do ogrodu na tyłach domu. Nie była pewna, czy wypada tam iść, lecz gdy pomyślała o zielsku u siebie, odrzuciła wątpliwości i poszła dalej. Za furtką znalazła się jakby w raju. Drewnianą altankę oplatał gąszcz upojnie pachnących róż. Obok idealnie utrzymanego trawnika znajdował się kort tenisowy, otoczony krzewami i drzewami, za którymi prześwitywał ogród warzywny. Usłyszała dochodzące stamtąd odgłosy pracy.

Czuła się jak intruz, lecz mimo to nie zawróciła. Gdy minęła ostatni krzew, zobaczyła półnagiego, czarnowłosego ogrodnika, który gracował grządkę fasoli. Miał na sobie połatane dżinsy, traperki, grube rękawice i czerwoną apaszkę, przewiązaną na czole. Jego muskularny, mocno opalony tors lśnił w słońcu. Imogen zaskoczyło, że mężczyzna jest młodszy, niż się spodziewała. Pracował z energią i wprawą, które wzbudziły w niej zazdrość. Od razu rzucało się w oczy, że jest fachowcem.

Chrząknęła, lecz zapracowany ogrodnik nawet nie drgnął. Gdy nie zareagował również na głośne powitanie, przyjrzała mu się uważniej i zobaczyła, że ma na uszach słuchawki.

Podeszła więc na tyle blisko, aby znaleźć się w jego polu widzenia. Mężczyzna gwałtownie się wyprostował i oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia. Bez słowa patrzył na zjawę w słomkowym kapeluszu, ciemnych okularach i powiewnej sukni. Imogen uśmiechnęła się, chociaż była bardziej zaskoczona niż on. Spodziewała się zastać ogrodnika w starszym wieku, a tymczasem miała przed sobą młodego, świetnie zbudowanego mężczyznę, który obrzucił ją zachwyconym spojrzeniem, pospiesznie zdjął rękawicę i wyłączył walkmana.

– Dzień dobry. Pan Harding? – zapytała speszona.

– Niestety, nie. – W opalonej, spoconej twarzy błysnęły olśniewająco białe zęby. – Zwichnął rękę, więc go zastępuję. Wedle ścisłych instrukcji... Czym mogę pani służyć?

Imogen zrobiła zmartwioną minę.

– Ogród dziczeje mi niezależnie od tego, ile w nim haruję i bardzo potrzebuje fachowej ręki. Dowiedziałam się, że może pan Harding zechce mi pomóc, ale widzę, że mam pecha. Chyba że pan zna kogoś, kto mnie wybawi z kłopotu.

– Ja sam mógłbym – powiedział mężczyzna po krótkim namyśle. – Nie jestem fachowcem w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale mam sporą praktykę. Chętnie doprowadzę pani ogród do porządku. Moglibyśmy umówić się na jakiś tydzień, dwa, zanim znajdzie się ktoś na stałe. Oczywiście, jeśli to pani odpowiada.

Rozpogodziła się i spojrzała na młodego człowieka z wdzięcznością.

– Naprawdę? To byłoby wybawienie, panie...

– Gabriel.

– Kiedy zechce pan przyjść, panie Gabrielu?

– Proszę mi mówić po imieniu. Może być jutro?

– Doskonale. Nazywam się Imogen Lambert i mieszkam w Beech Cottage przy końcu Glebę Lane.

Zauważyła, że pod wpływem jej słów mężczyzna zmienił się na twarzy. Podświadomie spodziewała się takiej reakcji, ponieważ w małej wiosce mieszkańcy wszystko o sobie wiedzą.

– Moje uszanowanie pani – powiedział ogrodnik z powagą. – Słyszałem o wypadku. Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

Większość ludzi unikała drażliwego tematu, więc kondolencje ja. zaskoczyły.

– Dziękuję. Czyli do jutra, tak? O dziewiątej?

– Mogę przyjść wcześniej.

– Nie, dziewiąta wystarczy. Do widzenia.

Szła prędko między grządkami, świadoma, że szare oczy bacznie ją obserwują.

Wracała do domu w doskonałym nastroju, co przypisywała radości, że znalazł się ktoś, kto doprowadzi ogród do stanu przyjemnego dla oka. Fakt, że pomagać jej będzie wcielony Adonis nie miał znaczenia. Przynajmniej nie zasadnicze. Po odejściu ekipy remontowej cisza i samotność nieprzyjemnie dawały się jej we znaki, więc cieszyła się, że w pobliżu domu znowu ktoś będzie.

Ledwo wysiadła z samochodu, usłyszała telefon. Podbiegła i czym prędzej otworzyła drzwi. Rozpromieniła się, gdy usłyszała głos pasierbicy.

– Dzień dobry, kochanie. Powiodło ci się?

– Jakoś poszło – odparła Natasha beztroskim tonem. – Bałam się, jak na pierwszaka przystało, ale egzaminy wcale nie są takie straszne. Możesz odgiąć kciuki. A jak twoje samopoczucie, mamo?

– Jestem z siebie zadowolona, bo jak na tutejsze warunki, miałam dzień pełen wrażeń. Skosiłam trawę, zrobiłam zakupy i, co najważniejsze, udało mi się znaleźć człowieka, który przez tydzień popracuje u mnie i zaprowadzi porządek w ogrodzie. Nie wyobrażasz sobie, ile tu zielska. Rajski ogród zamienił się w piekielny.

Natasha chrząknęła i jakby z wahaniem zaczęła:

– Hm... ja... mamo, chciałabym cię o coś prosić.

– Stale to robisz, więc już się przyzwyczaiłam. Słucham.

– Czy naprawdę dobrze się czujesz? Bez udawania?

– Tak. – Imogen westchnęła i przymknęła oczy. – O co ci chodzi?

– Miałam przyjechać w przyszłym tygodniu, po wizycie u dziadków...

– Pamiętam. – Poczuła niemiłe ukłucie w sercu. – I co?

– Czy będziesz bardzo zła, jeśli wpadnę na jeden dzień, a na dłużej dopiero za miesiąc? Steph proponuje, żebyśmy pojechały do Francji. Nie bój się, nie same – dodała czym prędzej. – Jej rodzice co roku wynajmują dom w górach. Teraz... z powodu śmierci ojca... i w ogóle... Pani Prescott pytała, czy chciałabym z nimi pojechać, a babcia mi pozwoli, jeśli ty nie masz nic przeciwko.

Imogen otworzyła oczy i pokręciła głową.

– Tym razem nie mam. Skrytykowałam pomysł chodzenia z plecakiem po Himalajach, ale Francję popieram. Szczególnie że będziesz pod opieką państwa Prescottów. Potrzebujesz czegoś ode mnie?

– Babcia umówiła się ze swoją praczką, że mi przyszykuje, co trzeba. To dla mnie ogromna ulga. A gdybyś ty, mamo, znalazła wśród moich rzeczy coś, co może się przydać, zabiorę w sobotę. Paszport chyba jest w biurku.

Imogen nie przyznała się, że jest rozczarowana, a tylko zapewniła, że przejrzy szafę i biurko.

Gdy się poznały, Natasha miała dwanaście lat. Matka osierociła ją we wczesnym dzieciństwie, więc dziewczynka bardzo się ucieszyła, gdy ojciec powiedział, że bierze ślub z Imogen. Po jego śmierci spędziły razem cały miesiąc, dzieląc ból i rozpacz.

Dzięki zajęciom na uczelni, rodzinie i przyjaciołom, Natasha łatwiej przebolała stratę. Imogen wolniej wracała do równowagi, ale tego dnia poczuła, że życie ma sens.

Zaczynała patrzeć na świat bardziej optymistycznie, pomimo gniewu, jaki wciąż się w niej tlił z powodu śmierci męża.

 

Kończyła pić kawę, gdy pukanie oznajmiło przybycie ogrodnika. Otworzyła drzwi, zastanawiając się, jak w danej sytuacji należy postępować. Nie wiedziała, czy dorywczemu pracownikowi należy zaproponować kawę w kuchni, czy raczej w ogrodzie, gdzie nie czułby się zobowiązany do prowadzenia rozmowy. Decyzję utrudniał fakt, że Gabriel nie odpowiadał jej wyobrażeniom o sezonowych robotnikach. Mówił bez cienia miejscowego dialektu, rozbudowanymi zdaniami, świadczącymi o starannym wykształceniu. W dodatku był młody i uderzająco przystojny.

Przyszedł w spłowiałej koszuli i tych samych spodniach, które miał poprzedniego dnia. Na widok Imogen w jego oczach odmalowało się zdumienie.

Po konwencjonalnym powitaniu i wymianie uwag na temat pogody powiedziała:

– Czuję, że coś jest nie w porządku. O co chodzi?

– Nic, pani Lambert... Po prostu bez kapelusza i okularów wygląda pani inaczej.

– Napijesz się kawy? – zapytała, aby pokryć zmieszanie.

– Dziękuję, ale wolałbym zabrać się do roboty, zanim buchnie żar z nieba. Zapowiadano skwar. – Uderzył dłonią w czoło. – Wczoraj zapomniałem zapytać, czy ma pani odpowiednie narzędzia.

"Imogen lekko się zarumieniła.

– Wystarczył jeden rzut oka na zielsko? Ogród wygląda, jakbym nic nie miała, prawda?

– Niezupełnie. – Błysnął zębami w uśmiechu. – Ale skoro jest pani nowicjuszką, może nie mieć nawet podstawowych narzędzi.

– Nabyliśmy wszystko, co należało do domu i ogrodu poprzedniej właścicielki, a potem mąż jeszcze to i owo dokupił. – Zaczęła sprzątać ze stołu. – Chyba znajdziesz, co trzeba, ale uprzedzam, że kosiarka jest dość wiekowa.

– Nie szkodzi. Zaraz ruszę pełną parą... Czy ma pani jakieś szczególne zlecenie na dzisiaj?

– Jeśli można... Najbardziej irytują mnie grządki wokół trawnika, bo widzę je z okna bawialni. Martwi mnie łubin, bo go obsiadły jakieś białe robale. – Wzdrygnęła się z obrzydzeniem. – A ostróżki marnieją, zżerane przez ślimaki. Obrzydliwość!

– Czyli szkodniki idą na pierwszy ogień. – Podniósł z podłogi plecak. – Dobrze, że pomyślałem o pestycydach.

– Bardzo to przewidujące. – Przygryzła wargę, gdy uświadomiła sobie, że być może jej uwaga zabrzmiała protekcjonalnie. – Jeśli czegoś brak, proszę zrobić listę, a ja zaraz pojadę do Cheltenham.

– Dobrze, pani Lambert. Może pójdziemy do szopy razem i pani sprawdzi, co tam jest?

Imogen przestraszyła się, że Gabriel uważa, iż wątpi w jego uczciwość. Starała się znaleźć słowa, którymi zdołałaby go zapewnić, że ma do niego pełne zaufanie, lecz nic nie wymyśliła. W milczeniu wyprzedziła go i nagle zawstydziła się, że ma zbyt obcisłe spodnie. Nie sądziła, by młody człowiek interesował się jej figurą, ale mimo to czuła się skrępowana. Nawet w małej i ciemnej szopie, której jedyne okienko było zasnute pajęczyną.

Na półkach znajdowały się kanistry i puszki oraz różne narzędzia rolnicze. Pod ścianą stała rozklekotana taczka, obdrapana kosiarka, duża konewka i sterta glinianych doniczek.

– Czy to wystarczy? – zapytała nieśmiało.

Jej skrępowanie rosło, ponieważ Gabriel z konieczności stał tak blisko, że prawie stykali się ramionami.

– Jest więcej, niż przypuszczałem – rzekł, rozglądając się. – O, proszę, jest nawet odpowiedni środek owadobójczy.

Dobrze, że zabrałem opryskiwacz.

Imogen wyszła na świeże powietrze i zapytała:

– Czy to własność pana Hardinga?

– Nie, moja. – W ciemnej twarzy znowu błysnęły olśniewająco białe zęby. – Tylko kawałek plastyku, proszę pani, nic specjalnego. Zostawię go tu na zawsze, bo trzeba regularnie opryskiwać rośliny.

– Regularnie? – Popatrzyła na niego zawiedziona. – Myślałam, że raz wystarczy i już nie będzie ani jednego robaka.

– Ogrodnictwo jest wspaniałym zajęciem, proszę pani. – Gabriel zdjął koszulę i niedbale rzucił na rozchwiany zydel. – Ale jednocześnie trudnym, żmudnym, a czasami wręcz nudnym.

Z trudem oderwała oczy od muskularnego, opalonego torsu i pokazała, gdzie znajduje się kran. Z zawstydzoną miną wskazała ubikację i wróciła do domu.

Sprzątając, często wyglądała przez okno. Dzięki temu zauważyła, że pomocnik opryskał nie tylko łubin i róże, ale kilka innych roślin, o których nawet nie pomyślała. Potem zabrał się za największe chwasty. Pracował ze słuchawkami na uszach.

Nagle zastygła w bezruchu i przygryzła wargę. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie spytała, ile należy zapłacić za usługę. Obawiała się, że młody człowiek uważa ją za nieświadomego rzeczy mieszczucha, nie mającego pojęcia o tym, ile wynosi przeciętna stawka. I w związku z tym gotów podać wygórowaną cenę. Jego, jakiś tydzień, dwa" może kosztować więcej niż dwumiesięczna praca kogoś innego.

Postanowiła, że gdy zaniesie kawę, wyjaśni sytuację i otwarcie zapyta, jaka jest dniówka. Jeśli będzie się zbytnio różniła od tego, co sama uważała za przyzwoity zarobek, powie, że poradzi sobie bez pomocy. Nie wiadomo jak, ale poradzi.

Punktualnie o jedenastej poszła zanieść kawę. Zdecydowanym ruchem dotknęła nagiego ramienia ogrodnika, który drgnął, poderwał się, zdjął rękawice i wyłączył walkmana.

– Muszę zadać jedno pytanie – powiedziała, jakby chcąc go uprzedzić o czymś niemiłym.

Pod wpływem jej dość ostrego tonu szare oczy nagle pociemniały.

– Słucham.

– Nie znam się na tych sprawach, więc powinnam była wcześniej poruszyć tę kwestię – ciągnęła spięta i zdenerwowana.

– Chodzi o moje kwalifikacje?

– Nie. Praca u pani Sargent jest wystarczającym dowodem umiejętności. Ale nie zapytałam, ile bierzesz za godzinę.

Gabriel poczerwieniał, wlepił wzrok w grządkę, którą wypielił i podał godzinową stawkę Sama Hardinga.

– Ja oczywiście nie jestem tyle wart, bo nie mam jego doświadczenia – dodał. – Czy zgodzi się pani, jeśli zażądam połowy tego, ile on dostaje?

Imogen stawka wydała się nieprzyzwoicie niska, więc poczuła wyrzuty sumienia.

– Tak nie można. Zapłacę tyle, ile otrzymuje pan Harding.

– Dziękuję.


Rozdział 2

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin