Selma Lagerlöf -Pokój boży.pdf

(6814 KB) Pobierz
401634936 UNPDF
SELMA LAGERLÖF
POKÓJ BOŻY
Była ongiś stara zagroda chłopska i był wieczór wigi-
lijny — niebo ciężkie jak przed wielką śnieżycą i dokuczli-
wy wiatr od północy. Zbliżała się właśnie owa pora popo-
łudniowa, kiedy ludziom pilno było ukończyć pracę, gdyż
mieli iść kąpać się do łaźni. Palono w niej już tak mocno,
że dym buchał z komina, wyrzucając kłęby iskier i płat-
ków sadzy, które lecąc z wiatrem, spadały na pokryte śnie-
giem dachy zabudowań.
Gdy dym wzniósł się nad kominem łaźni i wzbił się
niczym słup ognia nad zagrodą, wszycy poczuli, że święta
u progu. Dziewczyna szorująca na klęczkach sień zaczęła
nucić półgłosem, choć woda w balii obok niej ścinała się
w lód. Parobcy, którzy w szopie rąbali drzewo brzozowe
na święta, łupali teraz po dwa polana na raz i tak raźnie
machali przy tym siekierami, jak gdyby praca była tylko
zabawą.
Ze śpichrza wyszła stara kobieta, niosąc wielki -stos
chleba słodowego. Przemierzyła wolno podwórze, weszła do
dużego, pomalowanego na czerwono domu i w wielkiej
izbie ostrożne złożyła chleb na ławie. Potem rozpostarła
na stole płótno i ułożyła na nim chleb, kładąc po jednym
dużym i jednym małym bochenku razem. Była to brzydka
starucha o włosach czerwonawych, ciężkich, obwisłych po-
wiekach i niezwykle ostrym zarysie ust i podbródka, jak
gdyby ścięgna szyi miała za krótkie. Teraz jednak, w wie-
czór wigilijny, tyle w niej było spokoju i radości, że nie
dostrzegało się jej brzydoty.
Ale był w zagrodzie ktoś, kto się nie cieszył; była to
401634936.002.png
dziewczyna, która wiązała rózgi brzozowe, jakich miano
użyć do kąpieli. Siedziała oto koło komina z wiązką drob-
nych gałęzi brzozowych przed sobą na podłodze, brakowało
jej jednak mocnych witek do związywania ich w pęki.
Przez długie, niskie okno o małych szybkach wpadał do
izby blask z łaźni, igrał na podłodze i złocił rózgi brzozowe.
Lecz im wyżej wzbijał się płomień, tym dziewczyna czuła
się bardziej nieszczęśliwa. Wiedziała, że rózgi rozpadną się
za lada dotknięciem i że będzie musiała się tego wstydzić
co najmniej do czasu, gdy nowy ogień wigilijny buchać
będzie z komina.
Kiedy tak siedziała zasmucona, do izby wszedł ten,
którego bała się najbardziej ze wszystkich. Był to sam
Ingmar Ingmarsson, gospodarz. Z pewnością wchodził do
łaźni, aby dopilnować, żeby piec był dostatecznie gorący,
teraz zaś chciał sprawdzić rózgi. Ingmar Ingmarsson był
stary i lubił to, co stare. I dlatego właśnie, że ludzie zaczęli
zaniedbywać zwyczaju kąpieli w łaźni i smagania ciała
rózgami, przykładał tak dużą wagę do tego, by czyniono
to jego zagrodzie i by wszystko odbywało się jak należy.
Ingmar Ingmarsson chodził w starym baranim kożuchu,
nosił skórzane spodnie i dziegciem smarowane buty. Był
brudny, nieogolony i ociężały w ruchach, lecz wszedł tak
cicho, że można go było wziąć za żebraka. Był z rysów
podobny do żony, jako że byli ze sobą spokrewnieni,
a dziewczyna nauczyła się z czasem czci wobec każdego,
kto miał ten wygląd. Wiele bowiem znaczyło samo po-
chodzenie ze starego rodu Ingmarów, który zawsze był
najznakomitszy w okolicy. Większego też zaszczytu nie
mógł dostąpić człowiek, niż być samym Ingmarem Ing-
marssonem — najbogatszym, najmądrzejszym i najpotęż-
niejszym w całej parafii.
Ingmar Ingmarsson podszedł do dziewczyny, schylił się
po jedną z gotowych rózeg i rzucił ją w powietrze. Gałązki
br zeziny rozsypały się natychmiast w różne strony —
jedna znalazła się na stole wigilijnym, druga na szczycie
łoża.
— Hej tam, mała! — powiedział stary Ingmar i zaśmiał
401634936.003.png
się — czy myślisz, że takich rózeg używa się do kąpieli
u Ingmarów? A może boisz się o swoją skórę, co, dzie-
wuszko?
Widząc,' że gospodarz nie przejął się tym tak bardzo,
dziewczyna nabrała odwagi. Odpowiedziała, że robiłaby
dobre rózgi, gdyby tylko dano jej witki do wiązania ich.
— Jeśli tak, to trzeba ci ich będzie dostarczyć, moje
dziecko — odparł stary Ingmar, był bowiem w prawdziwie
wigilijnym nastroju.
Wyszedł z izby, przestąpił przez dziewczynę z balią
i stanął na kamiennym progu. Rozglądał się za kimś, kogo
mógłby posłać do zagajnika brzozowego po witki. Parobcy
zajęci byli jeszcze rąbaniem drzewa, syn wyszedł ze sto-
doły niosąc słomę, obaj zięciowie wciągali wozy robocze do
szopy, żeby podwórze miało wygląd świąteczny. Nikt
z nich nie mógł odejść od swego zajęcia.
Wówczas stary człowiek postanowił pójść sam. Prze-
szedł na ukos podwórze, jak gdyby miał zamiar wejść do
obory, obejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt nie zwrócił
na niego uwagi, po czym przemknął się pod ścianą stodoły,
gdzie była jako tako utorowana droga, wiodąca w górę do
lasu. Nie chciał mówić nikomu, dokąd idzie, wówczas bo-
wiem syn czy zięciowie mogliby go prosić, żeby został
w domu. A ludzie starzy najchętniej chcą kierować się
własną wolą.
Szedł drogą przez wygony i zagajnik świerkowy, aż
doszedł do brzeziny. Tu zboczył z drogi i brnąc w śniegu
szukał jednorocznych pędów brzozowych.
W tym samym czasie wiatr uporał się wreszcie z tym,
nad czym mozolił się przez cały dzień. Oderwał śnieg od
chmur i gnał w stronę lasu, wlokąc długi tren płatków
śnieżnych za sobą.
Ingmar Ingmarsson schylił się odcinając pędy, gdy
nadleciał wiatr ze śniegiem. W chwili gdy starzec wypro-
stował się, wiatr sapnął i dmuchnął mu całą masą śniegu
w twarz. Ingmar miał teraz w oczach pełno płatków śnież-
nych, a wiatr tak gwałtownie wirował wokół niego, że
musiał kilka razy obrócić się w kółko.
401634936.004.png
Całe nieszczęście polegało jednak na tym, że Ingmar
Ingmarsson się zestarzał. Za młodu nie dostałby zapewne
zawrotu głowy od zawiei. Teraz jednak wszystko kołowało
wokół niego, jak gdyby wirował w szybkim tańcu. A kiedy
chciał iść w stronę domu, poszedł w zupełnie innym kie-
runku. Zamiast zejść w kierunku wygonów, poszedł prosto
w głąb świerkowego boru, który ciągnął się za zagajni-
kiem.
Mrok zapadał szybko, wśród młodych drzew na skraju
lasu nadal hulała zadymka. Stary człowiek widział, że idzie
wśród świerków, ale nie rozumiał, że idzie źle, świerki
bowiem rosły również po tej stronie zagajnika, która wy-
chodziła na zabudowania. Aż zaszedł daleko w głąb
lasu, gdzie było cicho i spokojnie i nie czuło się zawiei,
a drzewa były wysokie i szerokopienne. Wtedy spostrzegł,
że zmylił drogę i chciał zawrócić.
Wzburzony tym, że mógł zmylić kierunek, stał w głębi
lasu, w którym żaden ślad nie wskazywał drogi. On jednak
nie mógł pojąć, w którą należy iść stronę. Ruszył najpierw
w jednym kierunku, potem w innym. W końcu przyszło
mu na myśl wrócić własnymi śladami, ale zrobiło "się ciem-
no i nie mógł ich dojrzeć. Drzewa wokół niego były coraz
to wyższe i wyższe. Zrozumiał, że w którąkolwiek szedłby
stronę, oddala się coraz bardziej od skraju lasu.
Jakby za sprawą uroków czy czarów miał więc tak krą-
żyć po lesie cały wieczór i przyjść za późno na kąpiel.
Odwrócił czapkę i zawiązał supeł na' podwiązce dla
odczynienia uroku, ale mimo to mąciło mu się w głowie.
Zrobiło się zupełnie ciemno i sądził, że przyjdzie mu pozo-
stać na noc w lesie.
Oparł się o pień świerka i stał bez ruchu, pragnąc upo-
rządkować myśli. Las ten znał dobrze, tyle razy tu był,
że powinien pamiętać każde drzewo. Będąc jeszcze chłopa-
kiem, pasał owce i zakładał sidła na ptactwo leśne.
W młodości wraz z innymi wyrąbywał ten las. Widział go
powalonym na porębie i widział, jak wyrastał na nowo.
Wreszcie wydało mu się, że zaczyna poznawać miejsce,
w którym właśnie stał. Sądził, że jeśli pójdzie tak i tak, to
401634936.005.png
trafi. Ale w którąkolwiek kierował się stronę, wchodził
wciąż dalej i dalej w głąb lasu.
W pewnej chwili poczuł twardą i gładką ziemię pod
stopami. Wiedział, że nareszcie wszedł na jakąś drogę.
Starał się z niej nie zboczyć teraz, albowiem tak czy owak
musiała dokądś prowadzić. Ale droga wiodła na polankę,
po której szalała zawieja, nie było tam już ścieżki, tylko
zaspy i głęboki śnieg. Wówczas całkiem upadł na duchu.
Czuł, że zmuszony będzie umrzeć na pustkowiu.
Był tak zmęczony brodzeniem w śniegu, że kilka razy
siadł na kamieniu, żeby odpocząć. Ale gdy tylko usiadł,
morzył go sen. Wiedział, że zamarznie, jeśli uśnie. Starał
się więc iść i iść, było to jedyne, co mogło go uratować.
Lecz idąc, nie mógł oprzeć się chęci''odpoczynku i siadał.
W końcu stwierdził, że jeśli tylko będzie mógł odpocząć,
niewiele znaczy, że zapłaci za to życiem.
Siedząc bez ruchu doznawał takiej przyjemności, że
świadomość śmierci nie była dlań straszna. Odczuwał pew-
nego rodzaju radość na myśl o tym, że gdyby umarł, od-
czytano by jego długie personalia w kościele. Pamiętał, jak
pięknie przemawiał stary pastor nad trumną jego ojca.
Z całą pewnością coś pięknego powiedziane będzie i nad
jego grobem. Mówiono by, że należał do niego najstarszy
dwór w okolicy, że zaszczytem jest pochodzić z jego rodu.
I mówiono by o odpowiedzialności.
Tak, tak, związana z tym była odpowiedzialność, zawszę
to wiedział. Należało wytrwać do ostatka, jeżeli było się
jednym z Ingmarssonów. Nagle przeszyła go myśl, że nie
przyniosłoby mu to zaszczytu, gdyby znaleziono go zmarz-
niętego na śmierć gdzieś w lesie. Nie chciał, by to weszło
do wspomnienia pośmiertnego o nim. Wstał więc znowu,
by podjąć wędrówkę. Siedział bez ruchu tak długo, że całe
masy śniegu zwaliły się z jego kożucha, gdy się podnosił.
Ale po chwili znów usiadł i śnił.
Teraz myśl o śmierci wydała mu się jeszcze milsza.
Wyobraził sobie pogrzeb i hołd, jaki miano oddać jego
martwemu ciału.
Widział wielki stół nakryty dla gości w izbie nå piętrze,
401634936.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin