Lubkiewicz-Urbanowicz Teresa - Boża podszewka.pdf

(1284 KB) Pobierz
833955316.001.png
ROZDZIAŁ I
Maryśka zapamiętała z dzieciństwa jedno, wielkie - nieko­
chanie. Może zaczęło się to już wtedy, kiedy siedmiomiesięczna
leżała w gęsim puchu przy piecu i nikt w Juryszkach nie wierzył,
że przeżyje. Pokurczona łupina coś tam smoktała, krowie czy
matczyne mleko. Dziewiąta z kolei, bez wielkiego uszczerbku dla
rodziny mogła w tym puchu pozostać. Pochować ją można będzie
w metalowym pudełku po herbatnikach - przemknęło przez myśl
matce, Marii.
Pochylały się nad nią wielkie twarze rodziców, ciotek; cmokały,
dziwiły się, a ona żyła i nawet rosła.
A może to niekochanie zaczęło się już w matczynym brzuchu?
Może to przez nie skakano z wysokiej komody, z drabiny, z wyżek?
Może już w pierwszych miesiącach czekano niecierpliwie, czy nie
wypłynie? Nie była przecież mocnym pierworodnym, drugą, do
pary dziewczynką ani trzecim synem, co wyskoczył jak z procy.
Ośmioro ich przyszło na świat w swoim czasie, a ona jedna - nie.
- Ja byłam siedmiomiesięczna, ledwo co wyżyłam - tłumaczyła
się potem przed ludźmi.
Marię z Juryszek, jej matkę, bóle chwyciły akurat przy żniwach,
kiedy pilnowała na polu pochylonych nad sierpami bab. Ktoś
poleciał z krzykiem do dworu, ktoś zaprzęgał w pośpiechu konia,
ktoś rzucił snopki na wóz, a wszystko to w letnim upale, w sam
czas żniw, o wiele za wcześnie. Zamieszanie, krzyk, pełna miska
krwawej wody, a kiedy zapiszczała po raz pierwszy, Walukie-
wiczowa, co odbierała wszystkie dzieci w Juryszkach, powiedziała
do położnicy: - Pani niepotrzebnie było tak cierpieć, to tylko
dziewczynka, i już aniołeczek. O, jaka kruszyna. Malenieczka jak
ten palec. - A matka, Maria, spocona, cala jeszcze we krwi, kazała
ją podnieść do góry, żeby spojrzeć na nią po raz pierwszy i ostatni.
Było to siedemnastego sierpnia 1901 roku. Zaraz też dali jej imię,
żeby bez tego nie umarła. Pospieszne to były chrzciny, a ksiądz
huknął na nich z góry, że Maria jest tylko jedna: Matka Boska, a
wszystkie po niej mogą być tylko Marianny. Ale w kresowych
Juryszkach to imię brzmiało całkiem obco, i tak została Maryśką.
Kiedy zaczęła chodzić, nie mogła się czepiać matczynej
7
spódnicy, bo wisiało już przy niej kilkoro silniejszych. Kazali ją
niańczyć siostrze, siedmioletniej Elżutce. Piastunka opędzała się
od dziecka, jak mogła, ale Maryśka dreptała za nią uparcie,
wołając: - Elżutka! Nieś telka! Lej lika! Łoż mećka!
Elżutka chowała się po kątach, ale mała odnalazła ją wszędzie
i ciągnęła do pieca, gdzie w pieczurce stało ciepłe mleko. - Widzisz
ją, jaka dochodna! - dziwiła się akuszerka Walukiewiczowa. -
Patrzaj, pani, nikto nie myślał, że przeżyje! - cmokała ze
zdumienia. - Żyrka jest, to przez to żyje. - Cóż, taka widać wola
Boża - godziła się pobożnie Maria - widać nie było jej sądzone.
Daj jej „lika", Elżutka! - krzyczała na starszą córkę i leciała do
obory albo do pola.
Elżutka wzruszała ze złości ramionami, bo Maryśka tylko by
jadła i jadła. Robiła też małej różne sztuki. Nakładała na butelkę
nie przekłuty smoczek i Maryśka ciągnęła łapczywie samo
powietrze, albo smoczek z dziurką, ale butelka pusta, albo jeszcze
gorzej - lała zamiast mleka jakieś gorzkie ziółka, przeważnie
piołun, którymi ich ojciec, Andrzej, ratował się od bólów brzucha.
- Pij, Marysiu, pij - zachęcała obłudnie - Mniam! Mniam! Pij
„liko".
Od tego czasu Maryśka wiedziała, że pochylona nad nią twarz
siostry nie wróży nic dobrego. - Czego ty chcesz ode mnie?! -
krzyczała potem starsza siostra. - Ja sama gorzkie jeszcze dziecko
byłam! Matka winna, nie ja! Czego nas tyle rodziła?! Kto jej kazał?!
Maria z Juryszek też nie chciała mieć aż tyle dzieci, ale miała
męża, któremu trzeba było dogadzać, bo poszedłby zaraz do innych
bab. I tak chodził, bo bab w okolicy było pełno: piersiatych,
szerokich w biodrach, usłużnych, głodnych na przednówku,
ochotnych do zabaw zimą, kiedy śniegiem nawiewało pod same
strzechy. Za kańczarek słoniny, za kwaterkę mąki można było w
nich przebierać, szukać co młodszych, bardziej łaskotliwych.
Choćby taka, tuż pod ręką, Walunia, służąca. Mocna jak paru
chłopów, co to worek ze zbożem zarzuci na plecy i jeszcze będzie
z nim tańczyć, nogami przebierać.
Walunia znana była z tego, że spała twardo jak kamień. Można
było ją zgarnąć do pościałki, przenieść pod płot, w pokrzywy, a
ona tylko przeciągała się słodko, nie budząc się wcale. A kiedy nie
spała, to śmiała się od rana do wieczora.
8
- Nos ma jak bulwa, gęba od ucha do ucha, oczy szpareczki -
mówili o niej kawalerowie z Krzywil.
- No i co z tego? - broniła jej pani z Juryszek. - Ale ile w tej
twarzy radości, ile śmiechu - zachwalała, żeby ją wydać za mąż,
lecz kawalerka nie kwapiła się jakoś.
- Pani, co ja z taką zrobię? - wybraniał się przyciśnięty do
muru parobek - na taką to nawet ręki nie podniesiesz, bo odwinie
się i odda. Zanadto silna - krzywili się i brali za żonki co słabsze
dziewczyny.
Aż któregoś dnia sam pan Andrzej odkrył, że Walunia ma
wszędzie łaskotki, po całym ciele. Wystarczyło tylko dotknąć, a
zaraz rozlegał się przyduszany pana ręką wysoki śmiech. To od­
krycie bardzo pana ucieszyło, bo nie trzeba już było daleko szukać.
Walunia latem spała w odrynie i to był dobry do takich rzeczy
czas, ale znów zimą ochota była większa, więcej nocy. Rano
Walunia przecierając oczy sama nie wiedziała, czy to pan Andrzej
był przy niej na sienniku, czy tak jej się wydawało. I cała jeszcze
w sennych przeciąganiach, szła doić krowy, skoro świt, mamrocząc
pacierz. Wtedy często spoza paciorkowych „Zdrowaś Mario, łaskiś
pełna, Pan z tobą..." wyzierała nagle twarz pana i trzeba było
żegnać się szeroko, odganiać grzech.
Tak było i tego ranka. Skrzypnęły wrota od obory, krowy
zamruczały rzucając łbami. Dziewczyna poszukała po omacku
stołka i moszcząc się usiadła pod Kwietką, zwaną też Holenderką.
Od niej zaczynała dojenie, bo kiedy do obory przylatywała pani,
Walunia już miała pełne wiadro, co znaczyło, że nie próżnowała.
Siadła pod Kwietką mrucząc sennie: - Mileńka ty moja,rodnieńka,
przypuść mleka, przypuść, nie żałuj. - Ale dojki były puste, choć
wymię pełne jak balon.
- A żeb ciebie karszun! - zaklęła Walunia, ale co było robić,
jak co dzień trzeba było śpiewać, bo inaczej Kwietką nie dawała
mleka. - „Przylecieli husi z dalokoho kraju - zawiodła - zamucili
wodu, zamucili wodu na tichym dunaju..."
I mleko zaczęło biczować dno wiadra pienistą strugą. Nawet
nie skrzypnęły drzwi, kiedy do obory wszedł cicho pan. Przyczaił
się za siedzącą dziewczyną, przechylił ją ze stołkiem do tyłu.
- Aj! - pisnęła przerażona.
9
- Śpiewaj! - syknął - śpiewaj, jakby nigdy nic! Śpiewaj,
durna!
I dziewczyna darła się głośno, coraz głośniej, aż do krótkiego
krzyku. W głębi skrzypnęły wrota, weszła znienacka pani, za nią
dreptała czteroletnia Maryśka.
- Walunia! - krzyknęła pani od progu - pod którą ty krową
siedzisz?
- Pod Kwietką - pisnęła dziewczyna, gramoląc się na stołek.
- A kto tam z tobą jest?
- Nikto! A chto ma być?
Pan chciał przeturlać się pod krowi żłób, przywarować, ale
potknął się i rozciągnął na słomie jak długi. I wtedy wszystko
stało się jasne.
- Ty bezwstydnica jedna! - krzyknęła pani i skoczyła do
dziewczyny. Zakotłowało się. Mała, czteroletnia Marysia patrzyła
ciekawie, aż dojrzała blisko siebie wiadro z mlekiem. Zrobiła parę
kroków, uchwyciła się jego brzegu, przechyliła do siebie, chciała
pić, ale mleko wylało się na słomę, na jej bose nogi.
- Daj lika, daj! - zagadała i zaczęła taplać się w nim radośnie.
- Mańka! - ryknął ojciec. - Weź tego niedonoska! Tego durnego
stołbuna! Weź, bo go zabiję!
To Walunia chwyciła ją na ręce i wyniosła krzyczącą ponad
ich głowami. Od tego czasu Maryśka polubiła łazić po Waluni,
kiedy ta spała na swoim sienniku rozłożonym na ławie. Wszędzie
było miękko i przytulnie... I na szerokich piersiach, i na wypu-
czonym brzuchu. Ciągnęła dziewczynę za włosy, wsadzała palce
do nosa a najbardziej polubiła miętoszenie za uszy. Polubiły to
obie tak, że Walunia prosiła często: - Panieneczka pomiętoś ucho,
a to jakości skuczno na duszy, obojętnie...
- Coś podobnego - dziwiła się Maria. - Jak ona do tej słu-
żońcej przywykła.
Już wtedy chyba Maryśka wiedziała że coś z nią nie tak. Ojciec
wracał z Ejszyszek, z rynku, wyciągał przed siebie wielkie buty z
cholewami. Dopadały do nich dzieci, ściągały z nóg, ona też.
- Idź ty, nieudałoto! - krzyczał ojciec.
- Idź ty! - krzyczały za nią dzieci.
A potem siadały wszystkie dookoła i czekały na cukierki. Ojciec
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin