Kalicińska Małgorzata, Grabowska Barbara - Irena.pdf

(1411 KB) Pobierz
MAŁGORZATA KALICIŃSKA
BASIA GRABOWSKA
IRENA
Płaczki
Jagoda zadzwoniła do mnie, gdy byłam w sklepie i naciągałam na siebie w przymierzalni
spodnie. Oczywiście za ciasne.
- Halo? - dyszę w słuchawkę po przeszukaniu dzwoniącej torby.
- Felek zmarł... - Moja córka tak ma, że żadnego „dzień dobry, mamo”, „cześć i
czołem”, tylko z mety w konkrety.
Felek? Miała kiedyś ślimaka Felka. Duże amazońskie bydlę. Ma uczulenie na sierść,
oczywiście ona - nie bydlę, i dlatego nie hoduje sierściuchów. Tłumaczyła mi, że ślimak nie
ma mózgu, więc nie tęskni ani za nią, ani za wolnością, a mimo wszystko to żywina i
dziewczynie jest miło, że po pracy nie wraca do pustego domu. Wraca do ślimaka bez mózgu.
Obłęd.
- Felek? - dopytuję.
- Mamo! Dziadek Felek! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Gdzie jesteś?!
- O Jezu...
Felek. No jasne - Feliks, mąż Ireny.
Irena to taka przyszywana babcia. Ma osiemdziesiąt pięć lat. Żwawa bardzo.
Wychowała moją mamę. Znały się z podwórka, po wojnie obie zostały sierotami i Irena, jako
starsza, mądra i ogarnięta, zajęła się małą, nieporadną i naiwną dziewczynką. Zresztą Irena
matkowała wszystkim, chyba nawet w partyzantce miała pseudonim Matka. Życiowo bardzo
dobrze osadzona, pragmatyczna i odważna, zawsze znakomicie sobie radziła.
Felek to jej mąż, a oni oboje, biologicznie nam obcy, są od lat naszą rodziną. Byli, bo -
jak słyszę - Felek zmarł.
Odłożyłam te spodnie. Nie! To nie jest dzień na zakupy. Już miałam wyjść z
przymierzalni, gdy pomyślałam - oj, no to kiedy? Jak się postaram, to się w nie zmieszczę!
Mała dietka, więcej ćwiczeń... Taki rozmiar? I fajne. Kiedy ja ostatnio w taki rozmiar
właziłam? Przed wojną iracko-irańską? Dobrze, że teraz wszystko jest z lycrą. Naciągnęły się
i nawet dopięły. I czarne są. Będą akurat na pogrzeb. Do tego jakaś tunika czy coś. I kapelusz!
Koniecznie!
O Jezu, jaka ja jestem głupia. Myślę o spodniach i kapeluszu, a tam Felek stygnie.
Dorota, weź się jakoś ogarnij! - zganiłam siebie.
Ze sklepu wyszłam ze spodniami i bardzo konkretnym planem zrzucenia kilku
kilogramów - spodnie będą ładniej leżały. Zadam szyku!
Jadę do Ireny - ciotki Ireny - wdowy. Zaraz ma tam być Jaga. Tak rzadko się widzimy.
Wsiadłam do samochodu, włączyłam The Puppini Sisters. Co prawda nie bardzo to
żałobne, ale... Nikt nie słyszy. A one są takie... wystylizowane na lata czterdzieste, że dziadek
Felek, jak mnie teraz podgląda, to miło podryguje w rytm piosenek! Oj, był muzykalny, i
czuły na kobiece wdzięki. Kochany Feluś!
Czemu ożenił się z kostyczną Ireną? A kto to wie?
Przystojny, choć pod koniec życia plecy mu wygięło, postawny, szczupły, z falą
gęstych siwych włosów nad czołem. Nadskakujący, dowcipny, no, kurczę, uroczy był. Czemu
mu w głowie zawróciła taka angielska guwernantka? Mary Poppins? Maryla Cuthbert? Stara
Zrzęda? Mój Boże! Nieznane są motywy miłosnych podbojów. Zakochał się, ożenił i może
nie wypadało mu jej zostawić? Dzieci nie mieli. Ona całe życie w harcerstwie. To była jej
działalność „podziemna”. Sprytnie przemycała młodzieży idee harcerstwa przedwojennego i
okupacyjnego. Pracowała... Zaraz, gdzie Irena pracowała?
Ano tak, była pielęgniarką. Na ortopedii męskiej w szpitalu wojskowym na Szaserów.
Nie miała i nie ma charakteru siostry miłosierdzia, raczej kaprala. I długo jeszcze na
emeryturze dorabiała zastrzykami i opieką nad ludźmi. A jakże!
Niestety to piątek i muszę się jakoś przedostać przez zatłoczone miasto. Nienawidzę
tego. Ale spokojnie, jak ją znam, to jest nad wyraz dzielna, nie zanosi się od płaczu i nie
mdleje.
- Jaguś, a ty skąd wiesz?
- Ja tu, mamo, jestem już, bo ciotka callnęła rano na komórkę.
- Czemu dopiero teraz dzwonisz? Dzwonicie... - spytałam rozdrażniona. Poczułam się
odsunięta. Jaga zawsze jest pierwsza w takich sytuacjach i pokazuje, jak to ona umie
wszystko opanować.
Bo, kurczę... umie! Musiałam jej to w duchu przyznać. Skąd, po kim ona to ma?
Zawsze tak doskonale zorientowana, co zrobić.
O! Kiedy jej kotka miała ciężkiego raka, to dziewczyna umiała pojechać w nocy na
Grochowską, żeby zwierzaka uśpić. Jeszcze wtedy nie była uczulona na sierść. No...
pojechała sama. I kiedy nasza suka miała „żółty zanik wątroby”, to Jaga poszła z nią do
znajomego weterynarza, asystowała przy zabiegu i potem przez dwadzieścia godzin przy niej
czuwała. Suka nie dała rady i zmarła. Córcia zadzwoniła po ówczesnego narzeczonego i
razem zakopali psa...
- Mamo... bo tak, no! Ciotka zadzwoniła do mnie rano, do ciebie nie mogła się
dodzwonić.
Prawda. Wczoraj zostawiłam telefon w samochodzie i tak tam leżał. Wzięłam go
dzisiaj, nie patrząc nawet na wyświetlacz.
O, faktycznie! Jest pięć połączeń od Ireny.
- Kotek, ja już jadę! - wołam w słuchawkę.
- No to jedź - odpowiada Jaga.
- Ale co, dziadek... tam jest?
- Właśnie go zabierają.
- A gdzie był?
- Mamo, ogarnij się! - Jaga się piekli, gdy nie rozumie mojego toku myśli. - Co to
znaczy „gdzie był”?
- No, jak umarł? W domu czy może na ulicy... jakoś... czy co?
- W domu, w domu, we śnie.
- Piękna śmierć - wyrywa mi się.
- Poetka... - prycha Jaga. - Niezbyt piękna. Był sztywny i wyglądał obco. Tak... zżółkł.
I nos mu się zrobił... duży.
Jak u Pinokia - przemknęło mi przez myśl. Głupio, wiem, że głupio, ale przemknęło.
Zaraz sobie wykombinowałam: mąż Ireny skłamał, że umarł, i dlatego nos mu się... Boże, co
ja sobie roję za głupoty!
- To widziałaś go? - drążę dalej.
- Mamo, halo! No pojechałam do bezradnej Ireny, dotknęłam go, nie wyczułam tętna,
wezwałam pogotowie. Potem policja.
- Jezu! A po co policja? Było podejrzenie... zabójstwa?!
- Jakiego znów zabójstwa? Mamo, jak ktoś umiera w domu, to zawsze się woła
policję. To znaczy nie wiem, czy zawsze, ale lekarz zawiadomił. - Wzdycha, jakby
rozmawiała z przedszkolakiem. Znam ją, pewnie wznosi teraz oczy do nieba.
- Aaa - mówię.
Jest jesień, burzowe chmury wiszą nad miastem złowróżbnie, pełne wody. Zaraz
chluśnie. Samochody wloką się zatłoczoną arterią. Za chwilę skręcę w Żeromskiego i będę się
wlokła do poprzecznej, na której mieszka ciotka Irena.
„Ciociu” to ja rzadko do niej mówię. Jakoś tak jest, że odkąd przestałam być
dziewczątkiem, mówię „Irena”. Ach! Już pamiętam. Kiedy się urodziła Jaga, to Irena cholery
jasnej dostawała na hasło „babcia”.
- No a kimże jesteś dla mojej wnuczki? - spytała Irenę z jawnym oburzeniem moja
żyjąca wówczas mamcia. - Babcią!
- Sama jesteś babcią! Babcia Misia! Babuleńka! - szydziła Irena. - Ja nie jestem żadną
„babcią”!
- No to jak Jagódka będzie do ciebie mówiła?
- Siostro - wtrącił dziadek Felek, chichocząc.
- A chcesz ścierką? - Irena zawsze tak gasiła Felka.
Kazała mówić sobie „ciociu” i Jaga tak mówi. Kiedy była maleńka, mówiła „Tota
Ika”, ciocia Irka. Raz, gdy już dorosła, a Irena przestała farbować siwe włosy, spróbowała do
niej rzec „babciu”. Irena uniosła się po aktorsku, jak to ma w zwyczaju, gdy chce ukryć
prawdziwe oburzenie: „Jestem piękną młodą kobietą i nie waż się podkreślać mojego wieku!
Dziuniu!”.
Dziadek zanucił „młoda, młoda, jak po Marcinie jagoda” i oberwał ścierką, a Irena
odgarnęła siwe włosy i zrobiła wyniosłą minę.
Jaga nienawidziła tego zdrobnienia, „Dziunią” nazywała ją Irena szczególnie wtedy,
gdy chciała być złośliwa, dopiec jej, ciut podrażnić.
Nie wtrącałam się. Te dwie doskonale się rozumiały od zawsze. Gdybym ja
powiedziała do Jagusi „Dziuniu”, zasztyletowałaby mnie spojrzeniem albo warknęła coś
niemiłego, a Irenie było wolno! Tylko jej.
Nie byłam zazdrosna! Prawie wcale.
Ja byłam ulubienicą Felusia. Zresztą on kochał wszystkich!
Mieszkali na Żoliborzu. Niewielkie domki na Hajoty uchowały się jakoś po wojnie.
Zajmowali tam z Felkiem od zawsze mieszkanko na parterze. Z wyjściem do miniogródka.
Pokój z kuchniosalonem. Łazienka była w korytarzu, bo po wojnie wielkie mieszkanie
parterowe podzielono na dwa mniejsze. Później sąsiedzi dogadali się z Ireną i Felkiem, zrobili
wielki remont i każda rodzina miała swoją niewielką łazienkę. Ogródek od początku był
przedzielony niewysokim murkiem ze sztachetami na półtora metra. Sąsiad miał trawnik z
klombem i hortensje po bokach, wielkie i piękne jak spadochrony - Felek drzewka owocowe,
krzaczki porzeczek, trochę róż, a na końcu, pod murkiem, kiedyś hodował... kury. Irena
wznosiła oczy do nieba, ale rosoły z tych kur i potrawki gotowała. Miała kurze mięso nawet
w kartkowych czasach.
Nie! W kartkowych Felek hodował nutrie!
Wmawiał nam, że futerko i zęby sprzedaje, a mięso wymienia z sąsiadem z innej ulicy
na zajęcze. I tak wszyscy wiedzieli, że to blaga. Irena doskonale przyrządzała tę pieczeń z
nutrii à la zając. Na dziko.
Ogród to był teren Felka. Irena nie zaglądała tam wcale. Nawet po natkę czy koperek
Zgłoś jeśli naruszono regulamin