Putney Mary Jo - Miłość szpiega (Anielski hultaj) (Uroczy Oszust)04.pdf

(959 KB) Pobierz
23299812 UNPDF
MARY JO PUTNEY
ANIELSKI HULTAJ
(Angel Rogue)
23299812.001.png
Futrzanemu przyjacielowi za stałą obecność.
Teresie Jemison -
z wyrazami wdzięczności
za zgodę na użycie
indiańskiego imienia
Kanawiosta
PROLOG
Okazały dwór Wolverhampton zdobił Dolinę York niczym królewska korona.
Został wzniesiony w końcu XVII wieku przez pierwszego markiza Wolverton, którego
wyrafinowany smak architektoniczny dorównywał wrażliwości na piękno kobiece.
Pan na Wolverhampton miał bowiem trzy żony.
W następnym stuleciu dwór zamieszkiwały kolejne generacje lordów i ich
dostojnych małżonek. Andreville’owie byli pierwszą rodziną, która pochodziła z
północnej Anglii. Jej członkowie słynęli z honoru, powściągliwości i ogromnej dumy,
a przynajmniej większość z nich.
Rozsądniej było wziąć bryczkę, ale Robin wolał jechać konno. Tyle lat minęło
od jego ostatniej bytności w Anglii. Jak na wczesny grudzień było ciepło, choć w
cichym powietrzu czuło się nadchodzącą burzę śnieżną.
Stary odźwierny poznał go i rzucił się do bramy, omal się przy tym nie
przewracając. Robin posłał mu powitalny uśmiech, ale się nie zatrzymał.
Do dworu prowadziła porośnięta wiązami aleja dojazdowa. Wkrótce oczom
Robina ukazała się granitowa fasada. Wolverhampton nie sprawiało miłego wrażenia,
ale to był jego dom, i tu właśnie zamierzał odpocząć po ciężkich obowiązkach w
Paryżu.
Pod drzwiami powitał go lokaj. Robin zsiadł z konia, bez słowa oddał wodze
służącemu, po czym wspiął się po schodach ku masywnym, wysokim na dziesięć stóp
drzwiom. Powinien był powiadomić brata o swoim przyjeździe, ale postanowił tego
nie robić. Tym sposobem nie usłyszy, że nie jest mile widziany.
Lokaj, który zjawił się w marmurowym holu, był młody i nie znał przybysza.
Dopiero kiedy otrzymał kartę wizytową, szeroko otworzył oczy i wydukał:
- Lord Robin Andreville?
- We własnej osobie - potwierdził gość. - Czarna owca wróciła. Czy lord
Wolverton przyjmuje?
- Zaraz zapytam - odparł służący, przywołując na twarz wyraz obojętności. -
Czy jego lordowska mość zechce zaczekać w salonie?
- Znam drogę - powiedział Robin, widząc że lokaj zamierza go poprowadzić. -
W końcu się tu urodziłem. Przysięgam, że niczego nie ukradnę.
Lokaj spłonął rumieńcem, ukłonił się i zniknął w głębi domu.
Robin wszedł do salonu. Przesadna nonszalancja ustąpiła miejsca
zdenerwowaniu. Tak dawno nie widział starszego brata. Zastanawiał się, jak Giles go
przyjmie. Pomimo różnych temperamentów, kiedyś byli przecież przyjaciółmi. To
Giles nauczył go jeździć konno, strzelać i z niewielkim powodzeniem starał się
utrzymać zgodę między nim a ich groźnym ojcem. Nawet po wyjeździe Robina z
Anglii bracia utrzymywali ze sobą kontakt.
Jednak od czasów, kiedy razem mieszkali, minęło piętnaście lat, a trzy od
ostatniego spotkania w Londynie. Nie należało do najmilszych i zakończyło się
burzliwą kłótnią. Giles rzadko wpadał w gniew, a już nigdy z powodu brata, toteż ich
sprzeczka bardzo Robina przygnębiła. Choć udało im się pogodzić i rozstać w
przyjaźni, nadal czuł niesmak na wspomnienie tamtego dnia.
Rozejrzał się po salonie. Wydał mu się jaśniejszy i przyjemniejszy niż kiedyś.
Styl wersalski złagodzono nieco angielską przytulnością. To na pewno pomysł Gilesa.
Starszy brat nigdy nie przepadał za pompatycznością. A może to dzieło kobiety, która
przez krótki okres była jego żoną? Robin nigdy jej nie poznał.
Zastanawiał się, czy nie usiąść, ale odpoczynek był niemożliwy. Ożyły bowiem
echa dawnych kłótni z ojcem. Zaczął nerwowo chodzić po salonie, rozcierając bolącą
rękę. Nie zagoiła się jeszcze od czasu wypadku sprzed ośmiu miesięcy, kiedy to
pewien niezbyt uprzejmy jegomość postanowił ją złamać.
Z wiszących na ścianie portretów patrzyły na niego surowe twarze przodków.
Zapewne cele, którym służył Robin, nie wzbudziłyby ich sprzeciwu, za to nie poparliby
metod, jakimi je osiągał.
Na honorowym miejscu nad rzeźbionym kominkiem wisiał portret braci
Andreville, wykonany na dwa lata przed wyjazdem Robina z Wolverhampton. Ktoś
obcy nie poznałby, że przedstawieni na nim młodzieńcy są braćmi. Nawet ich oczy
miały odmienny odcień błękitu. Giles był wysoki, mocno zbudowany, o gęstych
ciemnych włosach. Już w wieku dwudziestu jeden lat na jego twarzy rysowała się
powaga, jakby przygniatało go poczucie odpowiedzialności.
Młodszy z braci był średniego wzrostu, o lekkiej budowie ciała i włosach
przywodzących na myśl łan zboża. Malarzowi udało się uchwycić szelmowski błysk w
lazurowych oczach chłopca.
Robin nie zmienił się od tego czasu, choć nie był już szesnastolatkiem z
portretu, lecz trzydziestodwuletnim mężczyzną. Zachował jednak młodzieńczy
wygląd, mimo że wiele już w życiu przeszedł.
Spojrzał przez okno na zielone trawniki, nieskazitelnie równe nawet późną
jesienią. Migotały na nich pierwsze przezroczyste płatki śniegu.
Co ja tu robię? - pomyślał. Zupełnie nie pasował do Wolverhampton. Ale lord
Robert Andreville nie pasował do żadnego miejsca.
Usłyszał, że drzwi się otwierają. Odwrócił się i zobaczył markiza
Wolverhampton, rozglądającego się po salonie z niedowierzaniem, jakby wątpił w
przekazaną przez lokaja wiadomość. Robin z trudem opanował drżenie rąk. Surowa,
acz przystojna twarz brata, przypomniała mu zmarłego ojca. Byli do siebie podobni, a
lata tylko pogłębiły podobieństwo. Oczy braci spotkały się na dłuższą chwilę. Pierwszy
odezwał się Robin.
- Powrót syna marnotrawnego - rzucił niedbałym tonem.
Na ustach markiza pojawił się słaby uśmiech i Giles podszedł do młodszego
brata z wyciągniętą ręką.
- Wojna skończyła się wiele miesięcy temu. Co cię tak długo zatrzymało?
Robin z ulgą pochwycił dłoń brata.
- Pod Waterloo tak, ale potrzebowali mnie przy rokowaniach pokojowych.
- No tak - stwierdził oschle Giles. - Co zamierzasz teraz robić, kiedy nastał
pokój?
Robin wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Dlatego pojawiłem się w twoich progach, jak zły szeląg.
- To także twoje progi. Miałem nadzieję, że w końcu przyjedziesz. Po latach
zwodzenia Robin czuł potrzebę szczerości.
- Nie wiedziałem, czy będę mile widziany - powiedział. Giles uniósł wysoko
brwi.
- A niby dlaczego nie?
- Zapomniałeś już o naszej kłótni?
- Nie zapomniałem i cały czas tego żałowałem. Nie powinienem był tak do
ciebie mówić, ale martwiłem się o ciebie. Sądziłem, że jesteś na granicy załamania i
obawiałem się, że twoja decyzja o powrocie na kontynent może cię kosztować życie.
Miał rację, to były ciężkie czasy. Robin spojrzał na okaleczoną rękę i pomyślał o
Maggie.
- Byłeś bardzo bliski prawdy.
- Cieszę się, że tylko bliski. - Giles położył dłoń na ramieniu brata. - Masz za
sobą długą podróż. Pewnie chcesz się odświeżyć i odpocząć przed obiadem?
Robin skinął głową.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin