Kelly Cathy - Nigdy nie jest za późno.pdf

(1960 KB) Pobierz
792871297.001.png
sąsiedniego pokoju, w którym mieściło się biuro sprzedaży,
dochodziły stłumione dźwięki „Santa Baby". Miękki, podobny
do dziecięcego głos informował, że jego właściciel chciałby
dostać w prezencie jacht, mieszkanie, parę koni wyścigowych... Było to i tak
lepsze niż „White Christmas". W zeszłym tygodniu Evie słyszała tę piosenkę
co najmniej dziesięć razy i melodia powracała do niej nawet we śnie. Gdyby
Bing Crosby żył, miałaby chęć go zamordować.
Przerwała na chwilę stukanie w klawiaturę komputera, żeby rozpro­
stować palce. Była zmęczona. Siedziała w biurze od ósmej i prawie cały
czas pisała, w przerwach wyjaśniając nowej pracownicy obsługę Worda,
który tamta - zgodnie z tym, co powiedziała w rozmowie wstępnej - miała
jakoby biegle znać. Sądząc po osłupiałym spojrzeniu, dziewczyna nie opa­
nowała dostatecznie biegle tabliczki mnożenia, a co dopiero programu kom­
puterowego.
Z biura sprzedaży napłynęła woń świeżo parzonej kawy. Evie tęsknie
wciągnęła w nozdrza boski aromat. Oddałaby życie za filiżankę wonnego pły­
nu... Dawka kofeiny to było właśnie to, czego potrzebował w tej chwili zmę­
czony organizm. Nie mogła sobie jednak na nią pozwolić. Ostatnio piła wy­
łącznie herbatę owocową - najchętniej cytrynową - i półtora litra wody
mineralnej dziennie. Musiała pozbyć się cellulitisu na udach i pupie. Inaczej
nie odważyłaby się włożyć kostiumu kąpielowego, a przecież niedługo czeka
ją podróż poślubna. Dolne partie jej ciała wyglądały jak mapa powierzchni
księżyca i z pewnością nie nadawały się do prezentowania ich światu, zwłasz­
cza w romantycznej scenerii kreteńskich plaż.
Gdyby tak można było, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, uzys­
kać w jednej chwili gładkie, brzoskwiniowe ciało... Ozłocona słońcem,
792871297.002.png
w barwnym sarongu, idzie powoli wzdłuż wybrzeża, a łagodne fale Morza
Egejskiego pieszczą jej smukłe stopy...
- Nie można pozbyć się cellulitisu w dwa tygodnie. To kwestia sposo­
bu życia - powiedziała jej w zeszłym tygodniu kosmetyczka. - Zwłaszcza
po ukończeniu trzydziestu pięciu lat trzeba na siebie uważać - dodała zna­
cząco.
Evie mogłaby spytać, jak do diabła kosmetyczka - na oko najwyżej dwu­
dziestodwuletnia - może wypowiadać się z taką pewnością na temat celluli­
tisu i wieku dojrzałego. Ale nie spytała. To samo dałoby się prawdopodobnie
powiedzieć nie tylko o cellulitisie. Po skończeniu trzydziestu pięciu lat wszyst­
ko zaczyna się psuć - marszczyć, obwisać, kurczyć... Z wyjątkiem, rzecz ja­
sna, talii, która znacznie zwiększa swój obwód.
Nie, nie będę wyglądać na plaży jak wieloryb - postanowiła twardo Evie.
Opracowała plan antycellulitisowy, który w ciągu dziewięciu miesięcy miał
przywrócić jej udom i pośladkom niemowlęcą gładkość. Teraz, po tygodniu
diety, która dopuszczała kawę wyłącznie przy wyjątkowych okazjach, Evie
czuła się szalenie podbudowana. Ale jakim kosztem!
Spróbowała zignorować uwodzicielską woń wydobywającą się z ekspre­
su. Przeciągnęła się, rozprostowując ramiona i barki. Za chwilę znowu rzuci
się na klawiaturę.
Rozprostowała palce. Światło jarzeniówki padło na pierścionek. Zami­
gotał. Evie wyciągnęła dłoń i z lubością popatrzyła na grubą złotą obrączkę
z dużym, prostym diamentem. Simon ma doskonały gust... Chociaż ona wy­
brałaby nieco mniejszy klejnocik. No, ale kiedy facet zabiera cię do restaura­
cji i wręcza pierścionek zaręczynowy, który kosztował pewnie tyle co twój
używany ford fiesta, nie jest to właściwy moment, by dyskutować, czy przy­
padkiem nie wygląda on zbyt ciężko na twojej drobnej dłoni.
- To cudownie, kochanie. Nigdy nie byłam w tak eleganckiej restauracji.
Spojrzał jej głęboko w oczy. Jego były niebieskie, przenikliwe, jej - brą­
zowe.
- Chciałem zabrać cię w jakieś naprawdę wyjątkowe miejsce. Mam ci
do powiedzenia coś bardzo ważnego.
Wyciągnął dłoń i odgarnął jej z szyi lśniące, ciemne pasemko, które wy­
mknęło się z koka. Delikatnie obwiódł palcami owal jej twarzy.
Kochał tę twarz. Uwielbiał całować mały zadarty nosek i pełne, dojrzałe
wargi, przesuwać palcem wzdłuż łuków brwi nad dużymi oczami barwy orze­
cha, ocienionymi frędzlami rzęs.
- Od razu powinienem był wiedzieć, że jesteś top-modelką, Evie - ma­
wiał często. - Odkąd cię poznałem. Jesteś taka piękna, masz tyle wdzięku...
Tym razem jednak nie powiedział tego. Pstryknął wielkopańskim gestem
palcami i nie wiadomo skąd pojawiła się trójka muzyków. Zabrzmiały dźwięki
skrzypiec, popłynęły cygańskie melodie. Już na zawsze będą jej przypomi­
nać ten niezwykły moment...
Uśmiechnął się swoim tajemniczym uśmiechem, który zafascynował ją
już wtedy, w Wenecji, kiedy spotkali się po raz pierwszy w grupie turystów
czekających na gondolę, która miała ich zawieźć do hotelu „Cipriani". Po­
woli wyjął z kieszeni marynarki skórzane pudełeczko od Tiffany'ego, poło­
żył przed nią i otworzył.
Zalśniły diamenty. Oślepiona ich wspaniałym blaskiem, z oczami pełny­
mi łez radości, z trudem rozróżniała zarysy jego twarzy.
- Czy wyjdziesz za mnie, ukochana? - zapytał...
- Skończyłaś raport? - usłyszała Evie głos szefa.
Wychwyciła w tonie nutę powątpiewania i rzuciła Davisowi Wentwor-
thowi III miażdżące spojrzenie. Od dziesięciu lat pracuje jako jego asystent­
ka. Czy naprawdę dotąd do niego nie dotarło, że raczej urobi sobie ręce po
łokcie, niż spóźni się z czymkolwiek? Nawet z wykazem najnowszych urzą­
dzeń alarmowych dla jednego ze stałych klientów Wentworth Alarms - do­
kumentem, nad którym usypia się z nudów.
- Naturalnie, że skończyłam - powiedziała spokojnie. - Od ponad go­
dziny leży na twoim biurku.
- Wybacz, Evie - mruknął Davis, najwyraźniej nieobecny myślami. -
Powinienem był się domyślić.
Powłócząc nogami poszedł w kierunku swojego gabinetu, z powiewają­
cymi wokół szerokich bioder połami marynarki. Ten to na pewno nie przej­
muje się dietą - westchnęła w duchu Evie, patrząc na jego pękatą sylwetkę,
gdy pokonywał wąską przestrzeń między kartoteką a biurkiem nowej.
Nie było sensu kupować Davisowi na lunch, zamiast ulubionego scha­
bu w cieście, niskokalorycznych zup czy kanapek bez majonezu. Po po­
wrocie do domu i tak na pewno siada przed otwartą lodówką i opycha się
przez całą noc. Nieszczęsny... Jak nie weźmie się za siebie, nie doczeka
sześćdziesiątki.
Spojrzała na zegarek. Pora iść na lunch. Koniec ze snami na jawie o pięk­
nym amancie i cygańskiej muzyce, inaczej nie zdąży z posiłkiem do pierw­
szej... Rozprostowując palce, spojrzała przelotnie na zaręczynowy pierścionek.
Simon zachował się trochę inaczej, ale też bardzo miło. „Carriage Lamp"
to sympatyczna knajpka, choć romantyczny nastrój został zakłócony już na
starcie. Kiedy przyszli, obowiązywało jeszcze menu przedpołudniowe i przy
sąsiednim stoliku wył trzyletni dzieciak, natarczywie domagając się „więciej
flytek". Było to odrobinę irytujące.
- Dzięki Bogu, że wreszcie poszli - powiedział z ulgą Simon, kiedy po
dwudziestu minutach rodzina wraz z małym w końcu się wyniosła. - Nie mog­
łem się skupić w tym hałasie.
- A na czym chcesz się skupić? - spytała nieuważnie Evie, wypatrując kel­
nerki. Dotąd nie dostali zamówionej zapiekanki z krabów, a ona umierała z głodu.
- Na pytaniu, które mam ci zadać - odpowiedział nerwowo.
Evie, zaalarmowana, zapomniała o kelnerce i spojrzała na mężczyznę,
z którym spotykała się od półtora roku. Simon podsunął kciukiem okulary
w rogowej oprawie i wziął głęboki oddech. Szczupła twarz i szare oczy tchnęły
powagą i przejęciem.
Poczuła przypływ paniki. O co chodzi? Co on ma zamiar powiedzieć?
Że z nimi koniec? Doświadczenie nauczyło ją że na nikim nie można pole­
gać. Wydawało się jej, że wszystko między nimi układa się znakomicie, ale
nigdy nie wiadomo, co myśli druga osoba... Dopiero kiedy jest za późno.
- O co chcesz mnie zapytać? - spytała ostro, by ukryć niepokój.
Przez dłuższą chwilę milczał. Sięgnął do kieszeni granatowej marynarki,
wyjął małe pudełeczko i powoli otworzył. Na aksamitnej poduszeczce wid­
niał pierścionek z diamentem, może nie tak dużym jak Ritz, ale z pewnością
niewiele mniejszym.
Evie wytrzeszczyła oczy. Pierwszą jej myślą było, że nie jest to rodzaj
pierścionka zaręczynowego, jaki kupowałby człowiek w typie Simona. Dobry
smak to była jego Biblia, a ten wielki, bijący po oczach diament zdecydowanie
przekraczał granice dobrego smaku. Ciekawe, ile mógł kosztować? Nie miała
zbyt wiele doświadczenia w sprawach pierścionków z diamentem. Wyobraziła
sobie, jak zazwyczaj oszczędny Simon wymachuje u jubilera książeczką czeko­
wą i rzuca lekkomyślnie: „Cena nie ma znaczenia". Co najmniej parę tysięcy...
I nagle do niej dotarło. Pierścionek zaręczynowy. To był jej pierścionek
zaręczynowy!
- Simon! - zamrugała ze zdumieniem oczami.
- Evie - wpatrywał się w nią, jakby chciał, by dodała mu odwagi. -
Wyjdziesz za mnie? Wiem, że to trochę nagle - ciągnął, nie dając jej szansy
na odpowiedź - ale... No więc wyjdziesz?
Zaczerwieniła się. Była i uradowana, i zmieszana.
Jak to się stało, że nic nie wyczuła? Jej zdaniem dziewczyny zaklinające
się, iż nie wiedziały, że chłopak ma zamiar się oświadczyć, są takie same jak
te, które całkowicie zaskakuje poród, bo jakoby nie miały pojęcia, że są w cią­
ży. Dopiero gdy w toalecie dziecko wypada na zewnątrz, dostają histerii...
Mówiąc krótko, Evie nie wierzyła, że można nie wiedzieć.
A tymczasem nie wiedziała. Nigdy nie przypuszczała, że Simon chciał­
by ją poślubić. Oto sławetna kobieca intuicja.
- Zgadzasz się? - powtórzył z niepokojem w oczach.
Evie uścisnęła go za rękę i rozjaśniła się w uśmiechu.
- Jasne, ty idioto. Jeszcze jak!
Przechylił się przez stół i musnął ją chłodnymi wargami. Potem szybko
usiadł z powrotem i uśmiechnął się do niej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin