Doyle Arthur Conan - Eksperyment profesora Challengera.rtf

(309 KB) Pobierz
EKSPERYMENT PROFESORA CHALLENGERA

Arthur Conan Doyle

 

Arthur Conan Doyle              1

EKSPERYMENT PROFESORA CHALLENGERA              1

TRUJĄCE PASMO              13

ROZDZIAŁ I ZAĆMIONE LINIE              13

ROZDZIAŁ II  PRZYPŁYW ŚMIERCI              21

ROZDZIAŁ III  W TONI              28

ROZDZIAŁ IV ZAPISKI UMIERAJĄCEGO              35

ROZDZIAŁ V WYMARŁY ŚWIAT              40

ROZDZIAŁ VI WIELKIE PRZEBUDZENIE              47

 

EKSPERYMENT PROFESORA CHALLENGERA

 

Przypominałem sobie, jak przez sen, że mój przyjaciel Edward Malone z „Gazety" mówił mi o profesorze Challengerze, z którym przeżył swojego czasu jakieś niezwykłe przygody. Jestem jednakże tak zapracowany i firma moja ma tyle spraw do załatwienia, że interesować mnie muszą tylko wypadki związane z moim zawodem. Przypomniałem sobie, że Challenger miał opinię dzikiego geniusza o gwałtownym i bezwzględnym charakterze. Toteż ze zdziwieniem przeczytałem przesłany mi list tej treści:

 

14 (Bis), Enmore Gardens, Kensington

Panie,

Szukam eksperta, znającego się na wierceniu artezyjskich studzien. Nie chcę ukrywać, że mam bardzo złą opinię o ekspertach w ogóle, gdyż przekonałem się, że każdy, jak ja, zrównoważony człowiek stoi o całe niebo wyżej od jednostki poświęcającej się wyłącznie jakiejś specjalności (która najczęściej nie zasługuje nawet na miano specjalności). Ale mimo wszystko chcę spróbować. Przeglądając listę znawców studzien artezyjskich, zwróciłem przypadkowo uwagę na pańskie nazwisko, a zasięgnąwszy informacji, dowiedziałem się, że jesteś znajomym mojego młodego przyjaciela, Mr. Edwarda Malone'a. Proszę Pana zatem, abyś zgłosił się do mnie na krótką rozmowę, gdyż jeśli odpowiesz moim wymaganiom (w co wątpię), jestem skłonny powierzyć Ci sprawę pierwszorzędnej wagi. Nie mogę na razie nic więcej powiedzieć, jest to bowiem tajemnica, o której można dyskutować tylko w cztery oczy. Proszę pana, abyś nie umawiał się z nikim na oznaczony termin i zechciał zgłosić się do mnie pod podanym adresem o 10. 30 rano w przyszły piątek, pozostaję Sir, jak na początku

George Edward Challenger

 

Wręczyłem list urzędnikowi, który zawiadomił pisemnie profesora, że Mr. Peerless Jones stawi się u niego w oznaczonym czasie. Była to zupełnie grzeczna odpowiedź, ale zaczynała się zwrotem: Otrzymaliśmy Pański list (bez daty): W rezultacie dostałem od profesora drugą epistołę:

 

Panie - pisał, a pismo jego wyglądało jak zasieki z kolczastego drutu. -Jak widzę, uraziło cię to, że list mój nie miał daty. Zwracam jednak pańską uwagę na fakt, że Rząd nasz ma zwyczaj umieszczać na kopercie pieczątkę, która zaopatrzona jest w datę wysłania listu na pocztę. O ile pieczątki tej brakowało, lub o ile była zatarta, ma pan prawo wniesienia skargi do odpowiednich władz. Co do mnie, radziłbym zajmować się sprawami zawodowymi, a nie interesować się zewnętrzną formą moich listów.

 

Było jasne, że miałem do czynienia z wariatem, postanowiłem zatem przed zgłoszeniem się do profesora porozumieć się z moim przyjacielem Malone'em, którego znałem jeszcze z czasów studenckich i zapytać go o zdanie w tej sprawie. Przywitał mnie serdecznie i przeczytał z uśmiechem listy Challengera.

- To jeszcze nic, mój chłopcze - rzekł. - Przekonasz się sam po pięciu minutach rozmowy, że trudno z nim wytrzymać. Wyzywa do walki cały świat.

- I świat sobie na to pozwala?

- Cóż znowu. Jeśli policzysz wszystkie pozwy sądowe, wszystkie sprzeczki, wszystkie bitki...

- Bitki?

- Zapewniam cię, że drobnostką dla niego jest zrzucić ze schodów osobnika, który się mu narazi. Jest to człowiek jaskiniowy. Z pałką w jednej ręce i krzemiennym nożem w drugiej wyglądałby wspaniale. Pewni ludzie rodzą się o sto lat za późno, ale on powinien urodzić się tysiąc lat temu. Należy do okresu neolitycznego, to pewne.

- I jest profesorem?

- To jest właśnie najdziwniejsze. Jest to najgenialniejszy mózg w Europie... Rozporządza tak wielkim zasobem energii, że urzeczywistnić może najśmielsze zamysły. Koledzy nienawidzą go, gdyż trzeba nadludzkiej cierpliwości, aby znieść wszystkie jego uchybienia... Nic sobie nie robi z nikogo...

- Dobrze - rzekłem. - Zrzeknę się więc pracy na jego korzyść i nie pójdę wcale na wyznaczone spotkanie.

- Tego ci nie radzę. Mógłbyś narazić się na wielkie nieprzyjemności. Zresztą, nie bierz zbyt serio tego, co mówiłem o starym Challengerze. Każdy, kto go bliżej pozna, musi go pokochać. Ten stary niedźwiedź nie wyrządzi nikomu krzywdy. Pamiętam, jak niósł na plecach dziecko chore na ospę, na przestrzeni stu mil, kiedyśmy szli w kierunku rzeki Madiery. Jest pod każdym względem wielki. Nie zrobi ci najmniejszej przykrości, jeśli potrafisz się zabrać do niego.

- Dziękuję. Nie mam zamiaru.

- Nie bądź głupi. Czy słyszałeś o Tajemnicy Hengist Down, szybu na Wybrzeżu Wschodnim?

- O ile wiem, chodzi o jakieś towarzystwo, które buduje w tajemnicy kopalnię węgla.

Malone zmrużył oczy.

- Nie mogę udzielić ci objaśnień w tym względzie, dopóki on sam na to nie zezwoli. Zobowiązałem się milczeć. Ale mogę powiedzieć ci to, co podały gazety. Niejaki Betterton, człowiek który dorobił się pieniędzy na kaloszach, zapisał Challengerowi przed kilku laty cały swój majątek z zastrzeżeniem, że użyje go na cele naukowe. Była to suma olbrzymia - kilka milionów. Challenger kupił majątek Hengist Down, w Sussex. Było tam kilkanaście morgów nieużytków, które otoczył drutem kolczastym. W środku tego terenu znajdowała się głęboka rozpadlina. Tu zaczął kopać. Ogłosił, że w Anglii znajduje się nafta i że chce to udowodnić. Zbudował - tu Malone znowu zmrużył oczy - małą kolonię robotniczą, której mieszkańców zobowiązał do milczenia, płacąc im wysokie pensje. Rozpadlina, jak i cały majątek, otoczona jest kolczastym drutem. Pilnują jej psy gończe. Kilku dziennikarzy o mało co nie przypłaciło życiem spotkania z nimi, nie wspominając już o ich garderobie. Jest to przedsięwzięcie zakrojone na olbrzymią skalę. Roboty prowadzi firma Tomasza Mordena, która zobowiązała się również do zachowania tajemnicy. Obecnie szukają inżyniera, znającego się na wierceniu studzien artezyjskich. Byłoby szaleństwem z twojej strony odmawiać pomocy człowiekowi takiemu jak Challenger i wyrzekać się doskonałego zarobku.

Argumenty Malone'a przekonały mnie i w piątek rano wybrałem się do Enmore Gardens. Bałem się spóźnić, toteż nic dziwnego, że stanąłem na miejscu o dwadzieścia minut za wcześnie. Przed bramą czekał wspaniały rolls-royce z srebrną strzałką na drzwiach - wóz, który jak wiedziałem, należał do Jakuba Deconshire'a, wspólnika wielkiej firmy Morden. Był to człowiek bardzo spokojny, więc zdziwiło mnie jego nagłe zjawienie się i wzburzenie malujące się na jego twarzy. Wypadłszy z bramy, wznosił ręce ku niebu i zawołał głośno: „A niech go diabli wezmą!"

- Co ci się stało, Jack? Jesteś nie w humorze.

- Ach, Peerless. I ty tutaj? Nie zazdroszczę ci.

- Spotkało cię coś przykrego?

- Chciałem się widzieć z Challengerem. Polecił mi przez odźwiernego, abym się zgłosił w odpowiedniejszym czasie, gdyż je właśnie jajka. A tu chodzi o czterdzieści dwa tysiące funtów, które jest nam winien.

- I nie chce płacić?

- Nie, trzeba przyznać, że ten stary goryl jest bardzo hojny. Ale płaci, kiedy chce i jak chce i nie zależy mu na nikim. Bądź co bądź jednak spróbuj, a może ci się uda. -I wskoczył do swego auta.

Czekałem z zegarkiem w ręku, aż przyjdzie oznaczona godzina. Muszę przyznać, że byłem bardzo niespokojny. Nie lękałem się, gdyż przypuszczałem, że sprostam temu szaleńcowi, gdyby chciał się na mnie rzucić, ale doznawałem dziwnego uczucia, na które składała się obawa przed publicznym skandalem i niezadowolenie z możliwości utraty zarobku. Jednakże jestem człowiekiem czynu. Spojrzawszy jeszcze raz na zegarek, zadzwoniłem do bramy.

Otworzył ją stary odźwierny o drewnianej twarzy, która świadczyła, że przyzwyczajony był do wszelkich emocji i że nic na świecie nie mogło go już zadziwić.

- Pan przychodzi wezwany? - zapytał.

- Rzecz prosta.

Spojrzał na listę, którą trzymał w ręce:

- Pańskie nazwisko, sir?... Ach, Mr. Peerless Jones. Dziesiąta trzydzieści. Wszystko w porządku. Musimy mieć się na baczności przed dziennikarzami, Mr. Jones. Profesor, jak pan może wie, nie znosi dziennikarzy. Tędy, sir. Profesor Challenger przyjmuje.

Jeszcze chwila i stanąłem przed jego obliczem. Wobec tego, że przyjaciel mój Ted Malone opisał tak dobrze Challengera w swoim „Świecie zaginionym", wszelkie moje próby sprostania mu pod tym względem, nie mają szans. Wspomnę więc tylko, że ujrzałem mężczyznę olbrzymiego wzrostu z wielką czarną brodą w kształcie łopaty i parą szarych oczu, na wpół przysłoniętych przez powieki. Siedział za biurkiem z głową przechyloną w tył. Cała jego postać świadczyła o aroganckim lekceważeniu.

- Czego ten chce, u diabła? - czytałem z jego twarzy. Położyłem na stole mój bilet wizytowy.

- Ach, tak - rzekł, rzuciwszy na niego okiem. -Rzecz prosta. Pan jesteś tak zwanym ekspertem... Mr. Jones... Hm! Proszę siadać... Czytałem pańską broszurę o naszych prawach do Półwyspu Synaj. Czy pan ją sam pisał?

- Naturalnie, sir. Podpisana jest moim nazwiskiem.

- Tak... Tak... Chociaż to niczego nie dowodzi. Ale przyjmuję do wiadomości pańskie oświadczenie. Mimo całej stylistycznej gmatwaniny, znajdzie się w tej pracy i mądrzejsze miejsce. Czyś pan żonaty?

- Nie, sir.

- A więc jest nadzieja, że zachowa pan powierzoną mu tajemnicę.

- Jeśli się do tego zobowiążę, przyrzeczenia dotrzymam.

- Tak pan mówi. Mój młody przyjaciel Malone -mówił o Tedzie jak o dziesięcioletnim chłopczyku -wystawił panu pochlebne świadectwo. Twierdzi, że mogę panu zaufać. Chodzi o rzecz wielkiej wagi... Kończę właśnie przygotowania do jednego z największych eksperymentów... mógłbym powiedzieć nawet największego eksperymentu w dziejach świata. Proszę o pańską pomoc.

- Wielki to zaszczyt dla mnie.

- W istocie, to wielki zaszczyt. Przyznaję, że nie dzieliłbym się z nikim trudami, ale przedsięwzięcie zakrojone jest na olbrzymią skalę i wymaga drobiazgowego opracowania. Krótko mówiąc, chodzi o udowodnienie, że ziemia, na której żyjemy, jest sama również żyjącym organizmem i że posiada swój własny system nerwowy, własne narządy oddychania, krążenia itd.

Zaiste człowiek ten był chyba szaleńcem.

- Widzę, że pański mózg nie stoi na wysokości zadania. Ale postaram się wytłumaczyć stopniowo, co mam na myśli. Zapewne zwróciło pańską uwagę podobieństwo wrzosowisk do sierści jakiegoś wielkiego zwierzęcia. A potem, przypomnij pan sobie wzniesienia i spadki terenu, które wskazują na powolne oddychanie stworzenia. W końcu, weź pan pod uwagę drobne poruszenia się i skurcze, które naszym lilipucim organizmem odczuwamy jako trzęsienia ziemi.

- A wulkany? - zapytałem.

- Właśnie. Te odpowiadają aparatowi regulującemu dopływ ciepła w naszym ciele.

Zakręciło mi się w głowie. Nie umiałem znaleźć odpowiedzi na te monstrualne twierdzenia.

- A temperatura? - zawołałem. Czyż nie jest faktem, że ta podnosi się raptownie w miarę posuwania się w głąb ziemi? Czyż nie uczono nas, że centrum jej pozostało w stanie płynnym dzięki panującemu tam gorącu?

Machnął ręką.

- A czy nie uczono pana, że ziemia jest spłaszczona na biegunach? Znaczyłoby to, że bieguny znajdujące się bliżej środka ziemi niż jakiś inny punkt na jej powierzchni, powinny być bardziej wystawione na działanie tego gorąca, o którym wspominasz. Czemuż nie panują tam tropikalne upały?

- Wszystko to jest dla mnie zupełnie nowe.

- Rzecz prosta. Przywilejem oryginalnego myśliciela jest głosić idee nowe i niezrozumiałe dla pospolitego motłochu. Czy pan wie, co to jest? - Pokazał mi mały przedmiot, który wziął ze stołu.

- Powiedziałbym, że to jeżowiec.

- W istocie - zawołał zdziwiony, jakby nie spodziewał się ode mnie rozsądnej odpowiedzi. - Jest to jeżowiec - pospolity jeż morski. Przyroda powtarza się w wielu formach, różniących się do siebie tylko wielkością. Jeżowiec ten jest modelem, pierwowzorem świata. Ma kształt kulisty, ale jest spłaszczony na biegunach. Twierdzę, że ziemia jest olbrzymim jeżowcem. Cóż pan na to?

Myśl ta wydała mi się absurdem, ale nie śmiałem mu tego powiedzieć. Starałem się wycofać z dyskusji jak na j ostrożniej.

- Zwierzę potrzebuje pokarmu - rzekłem. - Skąd ziemia mogłaby pobierać pokarm dla swego olbrzymiego cielska?

- Doskonały argument, doskonały - profesor rzekł tonem protekcjonalnym. - Na ogół orientuje się pan szybciej, niż przypuszczałem. W jaki sposób ziemia pobiera pokarm? Wróćmy do jeżowca, mój przyjacielu. Woda, która go otacza, przepływa przez cewki tego małego stworzenia i zaopatruje je w materiał potrzebny do życia.

- A więc pan sądzi, że woda...

- Nie, sir. Eter. Ziemia krąży w przestrzeni, a eter przedostaje się do jej wnętrza i zaopatruje ją w czasie ciągłej wędrówki w substancje odżywcze. Inne światy-jeżówce, Mars, Wenus itd. pobierają pokarm w ten sam sposób.

Człowiek ten był szaleńcem, ale trudno było z nim dyskutować. Milczenie moje wziął za zgodę i uśmiechnął się do mnie łaskawie.

- Zaczynamy rozumieć - rzekł. - Zrazu oszałamia to i ogłupia, ale można się wkrótce przyzwyczaić. Słuchaj pan dalej. Zajmiemy się jeszcze tym małym stworzonkiem w mojej ręce. Przyjmijmy, że na tej twardej jego skorupie żyją maleńkie owady. Czy jeż morski zdaje sobie sprawę z ich obecności?

- Sądzę, że nie.

- Podobnie i ziemia nie ma najmniejszego pojęcia, że rasa ludzka wykorzystuje ją do swoich celów. Nie zdaje sobie sprawy z istnienia drobnych żyjątek, które rozmnożyły się na jej powierzchni, nie wie nic o roślinności pokrywającej jej skorupę na kształt pleśni. Tak się sprawa miała do dnia dzisiejszego. Postanowiłem to jednak zmienić:

Spojrzałem na niego zdumiony.

- Pan chce to zmienić?

- Zamierzam dać do zrozumienia ziemi, że jest przynajmniej jeden człowiek, George Edward Challenger, który chce zwrócić na siebie jej uwagę, który domaga się tego. Zapewne, że będzie to próba jedyna w swoim rodzaju.

- I w jaki sposób chce pan to uczynić?

- Zawezwałem pana właśnie w tym celu. Proszę znowu spojrzeć na to interesujące stworzonko, które trzymam w ręce. Pod ochraniającą je skorupą znajdują się nerwy czuciowe. Rzecz zrozumiała, że jakiś pasożyt mógłby ściągnąć na siebie uwagę jedynie wówczas, gdyby wywiercił dziurę w ochraniającej je skorupie i podrażnił jego narządy czuciowe.

- Zapewne.

- Podobnie rzecz się ma z muchą lub moskitem, na które zwracamy uwagę dopiero wówczas, kiedy nas ukłują swoim żądłem. Czy pan domyśla się, do czego zmierzam?

- Wielkie nieba! Pan chce wykopać studnię, wydrążoną przez ziemską pokrywę?

Przymknął oczy z wyrazem niewysłowionej błogości na twarzy.

- Ma pan przed sobą - rzekł - pierwszego człowieka, który przebije tę rogową pokrywę. Mogę powiedzieć nawet, który ją przebił.

- Przebił?

- Tak jest. W ciągu kilku lat bezustannej pracy we dnie i w nocy, przy użyciu najlepszych narzędzi, świdrów, zgniataczy, środków wybuchowych dokonałem tego. Wspierała mnie wydatnie firma Morden. Jesteśmy już prawie u celu.

- Chce pan powiedzieć, że ziemska pokrywa została przebita?

- Jeśli słowa pańskie oznaczają przestrach, pominę je milczeniem. Jeśli oznaczają niedowierzanie...

- Niech mnie Bóg broni!

- Proszę przyjąć do wiadomości to, co powiem. Przebiliśmy ziemską skorupę. Grubość jej wynosiła dokładnie czterdzieści tysięcy czterysta jardów, to jest w przybliżeniu osiem mil. Może zainteresuje pana wiadomość, że natrafiliśmy w czasie naszych robót wiertniczych na pokłady węgla, których wartość przewyższa znacznie koszta przedsięwzięcia. Pewne trudności sprawiło nam usunięcie wody z dolnych warstw piasku i kredy, ale trudności te zostały pokonane. Jesteśmy w ostatnim stadium robót, a ostatnim stadium jest... Mr. Peerless Jones. Pan ma odegrać rolę moskita. Pański świder artezyjski będzie żądłem. Zrozumiał pan?

- Osiem mil! - zawołałem. - Ależ najgłębsza ze znanych studzien artezyjskich, zbudowana na Górnym Śląsku, ma sześć tysięcy dwieście stóp głębokości!

- Nie rozumie mnie pan, Mr. Peerless. Nie wydawałbym milionów na kopanie ogromnej studni, gdybym mógł osiągnąć cel przy pomocy sześciocalowego świdra. Nie żądam od pana niemożliwości. Chodzi mi, po prostu, o przygotowanie ostrego świdra, długiego na sto stóp i poruszanego przy pomocy elektryczności.

- Dlaczego przy pomocy elektryczności?

- Jestem tu na to, Mr. Jones, aby wydawać rozkazy, a nie aby udzielać wyjaśnień. Zanim skończymy, może się zdarzyć, może się zdarzyć, powiadam, że życie pańskie zależeć będzie od tego, czy świder da się wprawić w ruch z pewnej odległości przy pomocy prądu elektrycznego. Sądzę, że da się to zrobić?

- Owszem.

- A więc proszę wszystko przygotować. Na razie obecność pańska nie jest nam potrzebna, ale czas już przystąpić do przygotowań. Skończyłem.

- Chciałbym zapytać się jeszcze o jeden ważny szczegół - rzekłem. - Muszę wiedzieć, jaki grunt ma przebić mój świder. Piasek, glina lub wapień wymagają zupełnie odmiennego postępowania.

- Powiedzmy, galaretę - rzekł Challenger. - Tak jest, przyjmijmy, że ma pan zapuścić swój świder w galaretę. A teraz muszę zwrócić panu uwagę, Mr. Jones, że mam do załatwienia kilka spraw pierwszorzędnej wagi... Do widzenia. Proszę przedłożyć formalny kontrakt z obliczeniem kosztów mojemu kierownictwu robót.

Ukłoniłem się i zawróciłem do drzwi. Ale ciekawość przemogła. Pisał już coś na papierze i spojrzał na mnie z gniewem, widząc, że nie wychodzę.

- Pan jeszcze tutaj ?

- Chciałem zapytać tylko, sir, co może być celem tak niezwykłego doświadczenia?

- Precz, precz - zawołał rozgniewany. - Zapomnij pan chociaż na chwilę o interesach! Wznieś się ponad poziom niskich i przyziemnych potrzeb handlarza i kupca! Chodzi o zdobycze naukowe, o wzbogacenie wiedzy ludzkiej. Chodzi o przekonanie się, czym jesteśmy i dlaczego żyjemy, a znalezienie odpowiedzi na te pytania jest najszczytniejszym naszym dążeniem.

Jego czarna, wielka głowa pochyliła się znowu nad papierami. Pióro zaczęło skrzypieć jeszcze głośniej... Wyszedłem. W głowie zakręciło mi się na myśl, że stałem się uczestnikiem tak niezwykłego przedsięwzięcia...

Wróciłem do biura i zastałem tam czekającego na mnie Teda Malone'a. Z wiele mówiącym uśmiechem zapytał o rezultat mojej wizyty.

- I nic więcej? - zawołał, kiedy powtórzyłem mu moją rozmowę z Challengerem. - Żadnych obelg i wygrażań? Okazałeś wiele taktu. A co o nim sądzisz?

- To człowiek w najwyższym stopniu arogancki, bezwzględny i uparty, ale...

- Właśnie! - zawołał Malone. - Wszyscy dochodzą do tego „ale". Rzecz prosta, że sąd twój jest trafny, lecz z drugiej strony jest to człowiek niezwykły i trzeba mu wiele wybaczyć. Nie sądzisz?

- Znam go bardzo mało i nie mogę wydawać o nim sądu, ale przyznaję, że jest jedyny w swoim rodzaju, o ile mówi prawdę i o ile słowa jego nie są przechwałkami megalomana. Ale czy to prawda?

- Rzecz prosta, że prawda. Challenger nigdy nie kłamie. Ale, co ci właściwie powiedział? Wspominał o Hengist Down?

- Bardzo pobieżnie.

- Zapewniam cię jednak, że przedsięwzięcie zakrojone jest na olbrzymią skalę... Zarówno pomysł, jak i wykonanie są gigantyczne. Challenger nie lubi dziennikarzy, ale ja cieszę się jego zaufaniem, gdyż on wie, że nie napiszę nic ponad to, czego sobie życzy. Dlatego znam jego plany, a przynajmniej niektóre z nich. Jest bardzo skryty i nigdy nie można wiedzieć, do czego właściwie dąży. Bądź co bądź wiem tyle, że mogę cię pod pewnymi względami uspokoić. Hengist Down jest przedsięwzięciem realnym i prawie ukończonym. Radzę teraz po prostu czekać, i w tym czasie przygotować wszystko, co potrzebne. Sądzę, że wkrótce albo on albo ja będziemy ci mogli udzielić bliższych wyjaśnień.

Udzielił mi ich sam Malone. Zjawił się w moim biurze w kilka tygodni później jako poseł.

- Przychodzę od Challengera - rzekł. - Wszystko gotowe. Teraz na ciebie kolej, a potem może się rozpocząć przedstawienie.

- Uwierzę, jak zobaczę. Ale wszystko mam już przygotowane i zapakowane na wozie, który mogę wysłać w każdej chwili.

- A więc zrób to teraz. Przedstawiłem cię jako człowieka energicznego, nie możesz mi więc zrobić zawodu. Pojedziemy razem i wtedy powiem ci, na czym polega twoje zadanie.

Był to piękny poranek wiosenny - dokładnie 22 maja, kiedy wybraliśmy się w podróż do miejsca dzisiaj już historycznego. W drodze wręczył mi Malone list z instrukcjami Challengera.

 

Sir (czytałem),

Po przybyciu do Hengist Down zgłosi się pan do Mr. Bartfortha, naczelnego inżyniera, który zna moje plany. Mój młody przyjaciel Malone, doręczyciel tego listu, jest również iv stałej ze mną łączności i może zawiadomić mnie o każdym pańskim życzeniu. Zauważyliśmy ostatnio w szybie na głębokości czternastu tysięcy stóp i niżej pewne fenomeny, które przemawiają za słusznością moich zapatrywań co do natury ciała planetarnego, potrzeba jednak bardziej sensacyjnego dowodu, aby przekonać pogrążonych w odrętwieniu uczonych współczesnego świata. Dowodu tego pan mi dostarczy. Zjeżdżając w głąb szybu zauważy pan -o ile posiadasz jakiś zmysł obserwacyjny - że ściany jego stanowi od góry począwszy najpierw warstwa wapienna potem po kolei węgiel, złoża formacji dewońśkiej i kambryjskiej, a w końcu granit, przez który wiedzie większa część tunelu. Dno jego przykryte jest obecnie płótnem nieprzemakalnym, którego radzę nie zdejmować, gdyż wszelkie niezgrabne manipulacje mogą wywołać przedwczesne skutki przez zadrażnienie czułej zewnętrznej błony ziemi. Z mojego rozkazu umocowano w szybie w odległości dwudziestu stóp od jego dna dwie silne belki, pomiędzy którymi znajduje się szpara. Belki służyć mają do podtrzymania pańskiej rury artezyjskiej. Świder powinien być długi na stóp pięćdziesiąt, z czego dwadzieścia stóp będzie znajdować się poniżej belek tak, aby koniec jego dotykał prawie nieprzemakalnego płótna. Jeśli panu życie miłe, radzę przestrzegać ściśle odległości. Trzydzieści stóp świdra sterczeć będzie zatem do szybu, a kiedy go pan spuści, należy się spodziewać, że co najmniej czterdzieści stóp żelaza zagłębi się w ziemskiej substancji. Ponieważ substancja ta jest bardzo miękka, sądzę, że proste spuszczenie rury wystarczy, aby własnym ciężarem zaryła się w odsłonięty pokład. Instrukcje te powinny wystarczyć każdemu inteligentnemu człowiekowi, ale nie wątpię, że będzie pan potrzebował dalszych, których udzielę, za pośrednictwem naszego młodego przyjaciela Malone'a.

George Edward Challenger

 

Łatwo pojąć, że kiedy przybyliśmy do stacji Storrington, w pobliżu północnego krańca Wydm Południowych, byłem w stanie ogromnego napięcia nerwowego. Czekała tu na nas stara drynda, na której przebyliśmy sześć czy siedem mil ciężkiej drogi. Droga ta była jednak mimo jej odosobnienia - jak świadczyły ślady wielu kół - bardzo uczęszczana. Połamany wózek, leżący w trawie w jednym punkcie wskazywał, że i inni doznali na niej niezbyt przyjemnych wrażeń. W jednym miejscu natrafiliśmy na sterczące z piasku jakieś żelastwo, które przypominało z wyglądu zjedzone przez rdzę klapy i tłok pompy hydraulicznej.

- To dzieło Challengera - rzekł Malone z uśmiechem. - Znalazł w niej jakiś defekt i wyrzucił po prostu na śmieci. Ten stary diabeł z niczym się nie liczy.

- Ciągłe zatargi, nieprawdaż?

- Zatargi? Mój drogi, powinniśmy mieć osobny sąd do załatwiania naszych spraw! Ale jesteśmy na miejscu. Dobrze, Jenkins możecie nas przepuścić.

Jakiś wysoki człowiek zaglądał do wnętrza wozu. Na widok mojego towarzysza przyłożył rękę do czapki, pozdrawiając nas.

- W porządku, Mr. Malone. Myślałem, że to ktoś z Amerykańskiej Prasy Związkowej.

- Och, chcą się czegoś dowiedzieć?

- Próbują dziś, jak ci z „Timesa" próbowali wczoraj. Och, kręcą się wszędzie. Niech pan spojrzy! Wskazał jakiś punkt na widnokręgu. - Widzi pan ten błyszczący przedmiot? To teleskop „Daily News" z Chicago. Nie dają nam spokoju.

- Biedacy - rzekł Malone, kiedy wjechaliśmy do bramy w płocie ubezpieczonym wstęgami kolczastego drutu. -I ja należę do prasy, i ja wiem, jak to smakuje.

W tej chwili usłyszeliśmy za nami jakiś żałosny głos. - Malone! Ted Malone! - wołał tłusty, mały jegomość, który nadjechał na motocyklu i usiłował wyswobodzić się właśnie z uścisku rosłego odźwiernego.

- Puść mnie - stękał. - Precz z rękami! - Malone, odwołaj tego goryla.

- Puść go, Jenkins. To mój znajomy - zawołał Malone. -I cóż, przyjacielu? O co chodzi? Czego tu szukasz w Sussex?

- Wiesz dobrze, czego szukam - rzekł nasz gość. -Zobowiązałem się do artykułu o Hengist Down i nie mogę wracać do domu bez niego.

- Przykro mi, Roy, ale nic na to nie poradzę. Musisz pozostać z tej strony płotu. Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, zgłoś się do profesora Challengera.

- Byłem u niego - rzekł dziennikarz żałosnym głosem. - Byłem dziś rano.

- I cóż ci powiedział?

- Powiedział, że mnie wyrzuci przez okno. Malone roześmiał się.

- Cóż ty na to?

- Powiedziałem, że wolę wyjść przez drzwi i ledwie miałem czas ulotnić się tą drogą. Ale nie przypuszczam, Ted, abyś pochwalał postępowanie tego asyryjskiego byka w Londynie i tego dzikusa tutaj...

- Nic ci nie mogę poradzić, Roy; doprawdy nie mogę. Zapewniam, że za kilka dni, kiedy stary zezwoli, dostarczę ci potrzebnych informacji.

- A więc nie ma sposobu, abym się dostał do środka?

- Nie ma.

- Pieniądze?

- Sądzę, że już próbowałeś.

- Mówią mi, że to tunel do Nowej Zelandii?

- Do widzenia, Roy. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.

- To Roy Perkins, korespondent wojenny - rzekł Malone, kiedy ruszyliśmy dalej pieszo. Chytra sztuka, ale tym razem nie udało mu się. Swego czasu pracowaliśmy razem. Oto domki robotników - wskazał na grupę ładnych budynków, pokrytych czerwoną dachówką. - Doskonali pracownicy, ale i dobrze płatni. Wszyscy są kawalerami, nie piją i umieją milczeć. Zobowiązali się do przestrzegania tajemnicy. Oto ich boisko futbolowe, a w tym domku mieści się biblioteka i czytelnia. Stary jest doskonałym organizatorem. Ale oto i Mr. Bartforth, nasz pierwszy inżynier.

Stanął przed nami długi, chudy, melancholijny mężczyzna, na którego twarzy malował się niepokój.

- Pan jest, jak sądzę, budowniczym studzien artezyjskich - rzekł głosem ponurym. - Czekałem na pana. Cieszę się, że pan przybył, gdyż wszystko to zaczyna mi już działać na nerwy. Pracujemy ciągle, a nie wiem nigdy, czy w najbliższym czasie nie natrafimy na wodę, węgiel, naftę lub ogień piekielny.

- Czyżby na dole było tak gorąco?

- Jest bardzo gorąco. Nie przeczę. Ale być może, że odgrywa tu rolę ciśnienie barometryczne i zamknięta przestrzeń. Rzecz prosta, że wentylacja jest okropna. Pompujemy na dół powietrze, ale ludzie nie mogą tam pracować dłużej niż dwie godziny. Profesor był na dole wczoraj i zdaje się, że jest zadowolony. Pójdziemy na śniadanie, a potem się pan rozejrzy.

Po krót...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin