Pamietnik Danusi.doc

(71 KB) Pobierz
II część Pamietnika Danusi

Pamietnik Danusi Linek

Czuję się bardzo źle, nie wiem co mi jest. Boli mnie głowa, przed oczami latają jakieś białe płaty, jest mi mdło i słabo. Nie mogę jeść. Nie przyznaje się, bo mama zaraz powiedziałaby, że moja wina, że dałam się zaszczepić. Mama zmusza mnie do jedzenia, a ja nie mogę nic jeść. Zrobiłam się na twarzy jakaś sino-blada. Mama się martwi. Mama zaciągnęła mnie do p. dr Sz. Dała mi skierowanie na wszelkie analizy. Czuje się coraz gorzej, nic mi się nie chce, leżałabym tylko na tapczanie. Wyniki analizy jakieś dziwne – czerwonych 3850000 ale białych tylko 2500. Mama jest przerażona. Podejrzewają mnie o wszystkie choroby z białaczką włącznie. Zaczynam się leczyć u doktora, który leczy babcię. (...)

Nie wolno mi chodzić do szkoły, ale jestem ze szkoła w ciągłym kontakcie. Już mi się sprzykrzyło – drugi tydzień ciągle analizy. Jak to można wytrzymać? A krew ciągle spada. Już mam tylko 3000000 czerwonych. Podejrzewają mnie o pasożyty, o solitera, o Bóg wie co. Ułożyłam nowa piosenkę na zakończenie klasy siódmej i piosenkę na melodie << Lato, lato>> 20 czerwca zakończenie roku dla klas siódmych, uroczyste rozdanie świadectw, zabawa. A ja, o ironio! 16 znalazłam się w szpitalu. Koniec poezji – zaczął się koszmar.

Kto inny powie mowę pożegnalną ułożoną przeze mnie. Czy śpiewając piosenkę << żegnaj szkoło>> kochane koleżanki i koledzy choć na chwile pomyślą o Danusi, która was kocha jak drugą rodzinę?

Bałam się wyników badań, instynktownie czułam, że jakieś nieubłagane fatum przekreśla moje piękne plany, marzenie, że jestem jak róża, która  ktoś bezmyślnie złamał.

Nie wiem, może po blisko roku, kiedy piszę te słowa, czuję inaczej, ale chyba nie. Rok zeszły... Wszystko pamiętam. Początek choroby, moje uparte twierdzenie, że czuje się dobrze, że we mnie wmawiają chorobę. Lekarze na analizy patrzyli i kręcili głowami, krew spadała nieubłaganie co parę dni, aż wreszcie wylądowałam w szpitalu - nie w <>. Już wówczas nie pomogły słowa uspokojenia, wiedziałam, że musi być coś strasznego, skoro nie mogłam poczekać tych czterech dni do uroczystego końca roku. Pamiętam – wieczorem wypłakałam wszystkie łzy, a rano we wtorek 16 czerwca 1964 znalazłam się na V sali Oddziału Wewnętrznego. Chore były bardzo miłe, sporo młodzieży, inne panie starsze wcale nie psuły nastroju sali. Obok mnie leżała młoda pielęgniarka – Lonia, z która zawarłam smutną przyjaźń na kilka miesięcy. Ona leczy się już czwarty rok a od października 1964 leży w szpitalu bez przerwy i tak przeżyła jeszcze beznadziejne dziesięć miesięcy do śmierci. Żywy trup, podtrzymywany transfuzjami. Panicznie bala się śmierci, a ja już wtedy pomyślałam sobie, że życie za wszelka cenę to nie życie.

W sobotę 20 czerwca 1964 leżąc patrzałam w niebo, tłukło mi się w głowie: << klasa się bawi>> . Wyobraziłam sobie uczniów, rodziców i nauczycieli, stoły, lody i orkiestrę. W uszach brzmiały słowa piosenki, ułożonej 10 czerwca 1964 na melodie <>.

To była sobota. Żyłam jeszcze szkoła, ale obserwowałam życie szpitala. Już wtedy zdałam sobie sprawę... Lekarze, pielęgniarki są super sympatyczni, cierpliwi, tacy jakich sobie nigdy nie wyobrażałam. Ja naprawdę  umiem myśleć. Zrozumiałam wszystko. Nikomu ze zdrowych, ale  lekarzom chyba najbardziej nie przyszło do głowy, jak trudno jest oszukać chorego. Chyba, ze to jest chory zupełnie ograniczony umysłowo, który absolutnie nic nie czytał i nie ma pojęcia o chorobach. Doprawdy jak bardzo chorym,  tym pozornie zdrowszym, jest potrzebna jakaś rozrywka,  zabicie myśli. Bo w szpitalu strasznie dużo się myśli i kto wie, co człowieka szybciej wykańcza -  choroba czy myśl. To okropne dzień po dniu umierać, świadomie dzień po dniu tracić ostatnia nadzieję.

Ja straciłam ją dawno. Początkowo wmawiałam w siebie, że przecież nie mam białaczki i dopiero jak usłyszałam, że są choroby stokroć gorsze od białaczki, zrozumiałam wszystko. Wiedziałam, że się nie wyleczę, myślałam tylko, ze mogę z tym żyć kilka, może kilkanaście lat, nie myślałam, że tak szybko...

W niedziele 21 czerwca przyszła pani M. Przyniosła mi cenzurkę i dużo goździków oraz książkę na pamiątkę. Cenzurka była wspaniała, nawet lepsza niż się spodziewałam, a pani strasznie kochana.

Było upalnie, tęskniłam za światem po tamtej stronie muru. Łzami błagałam o wyjście ze szpitala. Po trzech tygodniach leżenia wyszłam ze szpitala. Już wówczas zdawałam sobie sprawę, że tylko zaleczona. A nie wyleczona.

W drugim szpitalu – babcia na zawał serca.

Wakacje, wyjazd do Urli, to już nie to samo co w zeszłym roku. To leczenie, lekarstwa, oszczędzanie się, odpoczynek. Na domiar złego na skutek uczulenia zaczynam puchnąć – twarz staje się potworna. Potem śmierć babci. Pamiętam wszystko jak dziś.

Początek roku w nowej szkole... Nie chce iść do szkoły, nie chce pokazywać się ludziom, boje się wyjść na ulicę. Staję się pośmiewiskiem, ludzie oglądają się za mną jak za potworem. Jakież to straszne i to wówczas, kiedy mi najbardziej zależało na urodzie.

Ludzie szydzili ze mnie, wiec się ich bałam. W szkole pełno dziewcząt, które mnie nie znają, wychowawczynię niby znam, ale przecież nauczyciele nowi . Szkoła mnie nęci, ciekawią nowe przedmioty, kocham naukę, ale boję się zetknięcia z ludźmi. Poszłam do szkoły, nie wiedząc gdzie schować własna twarz. Dziewczęta głupie pytają mnie, czy jestem chora na białaczkę, bo... Umiera się nie tylko na białaczkę. Potem p. prof. K. Powiedziała moim koleżankom o mojej chorobie i dziewczęta zaczęły okazywać  mi  nadzwyczajną sympatię. Kochane koleżanki, ta wasza grzeczność mnie razi, bo to litość. To boli.

Zmieniono mi lekarstwo, dostałam środek odwadniający, byłam mniej spuchnięta. Nastąpiła poprawa w moim zdrowiu. Wizytę kontrolna wyznaczono mi za dwa miesiące, do połowy zmniejszono leki. Jeszcze raz nadzieja trafiła do mojego serca.

W klasie zostałam wybrana na przewodniczącą. Mimo, że koleżanki były starsze ode mnie, wierzyłam, że doprowadzę klasę do ładu. Starałam się nie mieć chwili wolnego czasu, bo wtedy przychodziły złe myśli, załamania. Nie chcę żyć z taka twarzą, wiecznie się leczyć, wszystkiego nie wolno. Czy mam cel w życiu? Ależ oczywiście. To nieważne  jak długo się żyje, tylko jak się potrafi życie przeżyć. A zresztą może rzeczywiście będzie lepiej?

 

Rok 1965

 20 stycznia 1965 była zabawa w szkole. Ułożyłam szopkę na nauczycieli, była orkiestra, tańczyłam, bawiłam się. Może ostatni raz?

Następnego dnia morfologia, która wypadła zupełnie źle. Mama czyni wszystko, żeby mnie ratować. Zaczynam się leczyć prywatnie u p. doc. P. Jest szalenie miły jak na taka sławę hematologii. Jest dobrym psychologiem, mówi o moim wyglądzie, że cos się zaradzi, żeby opuchniecie zeszło. Trzeba się nie załamywać, nikt jeszcze nie umarł ze zwykłej anemii. Nie zaprzeczam, nie przyznaję się, ze nie wiem, iż nowy lek dexametason jest silniejszy od kenakortu. Przynajmniej panu Docentowi myśleć, że podniósł Danusie na duchu. Kłamcie dalej, ja wiem swoje. Moja krew szaleje, krwinki czerwone i białe raz skaczą w górę, raz w dół, raz za dużo, to znów za mało. Wreszcie grypa. I wylądowałam w szpitalu na cale sześć tygodni. Ostatni strumień zimnej wody na głowę, koniec wielkich nadziei. Lekarze nadal sympatyczni. Pani dr. T- poważna, szanowana i przemiła, młoda pani dr. K.

Wyszłam ze szpitala w Wielką Środę. Chciałabym następnym razem wrócić do p. dr. K., bo nie wątpię, że wrócę.

I wróciłam.

Jest piątek, już 11 czerwiec. Wolno i szybko płynie czas, już znów cztery tygodnie lezę w szpitalu i nie zmienia się właściwie nic. Pusta sala. Zostałam razem ze staruszka – matka pani doktor, która po proszkach nasennych bez przerwy prawie śpi.

Rano przepisowo temperatura 39o – spadła już, bo wzięłam piramidon. Tak już jest codziennie od pięciu tygodni (tydzień bez gorączki). Przez dwa dni strząsałam termometr, ale na drugi dzień przyznałam się p. doktor – może wyrzuty sumienia, bo mama nie nauczyła mnie kłamać, a może odrobina rozsądku?

Kochana mama! Była dziś rano – jestem zła, zdenerwowana, niedobra dla mamy, która jest dla mnie wszystkim, jedyna podporą. Szanuje ludzi o silnej woli, a mnie jej chyba brak.

Wszystko mnie boli, najgorzej głowa i dusi mnie gdzieś nisko, trudno powiedzieć w gardle czy w piersiach. I boli mnie serce, bardzo boli. Leżeć już wcale nie mogę, zastrzyków mam już zupełnie dość. Kroplówka rano, wieczorem domięśniowo, dostaje dreszcze na widok igły. Do tego już doszło. Chodzenie sprawia problem nielada, noga spuchła i boli. Łykam poczwórny proszek, czasem bez efektu, czasem chwila ulgi i znów wszystko boli od nowa. Myśli te czarne krążą jak osy i nie dają spać. Jakoś ostatnio kocham milczenie. Zauważyłam, ze najwięcej mówię, kiedy jestem bardzo zła. Nie skarżę się specjalnie nikomu, płakałam w poduszkę, czasem łzy padały na mamy czarna sukienkę (żałobę nosi po matce -  w sierpniu będzie rok jak umarła babcia). Wszystko się wali od razu – jest szczęście, może aż za dużo szczęścia, a potem jest tak źle, a może później będzie szczęście znowu? Chwilami marzę i tak mocno wierzę.

Czy długo można nikomu nic nie mówić. Wczoraj była Ela – cioteczna siostra. Mieszkałyśmy razem sześć lat, a potem nie było tygodnia żebyśmy nie widziały się choć raz. Ela ma teraz czteromiesięczną córeczkę – Małgosia to moja chrzestna córka, ojcem jest 16-letni Wiesiek, brat męża Eli. Mieszka w Lublinie, napisał do mnie list. Powinnam mu odpisać, ale o czym ja mogę napisać. Ele kocham szalenie i ona mnie tez chyba kocha, więc nie chcąc mamy denerwować właśnie Eli zdradziłam cały mój żal. Mówiłam wszystko co mnie boli, mówiłam, że mam dość tego, że jestem prawie cały rok spuchnięta i choć wiem, że już dużo mniej, to jednak stale czuje się jak potwór. I tyle czasu jestem w szpitalu – 6 tygodni, miesiąc w domu i znów cztery tygodnie w szpitalu. Oglądam śmierć, cierpienie, rzeczy takie obce mi jeszcze niedawno. Ela mnie zrozumiała, to mi wystarczyło. Dziś powiedziałam, ze o siódmej zejdę do portierni na dół. Przyjdzie moja kochana pani M., wychowawczyni przez 6 lat i najlepszy przyjaciel. Jest dla mnie wzorem. W wielu chwilach wiem, ile daje mi każda z nią rozmowa, a jest tak miła, kochana, serdeczna. Tylko czy dam radę zejść dziś na dół, na nodze okład, ale noga boli. Czy przyjdzie znów do mnie pani J.? Nauczycielka również z podstawówki, lubię ją bardzo, ona mnie tez chyba lubi. Wesoła, miła. Trzymaj się, Danka – mówi –Danka, ty przesadzasz, wyglądasz zupełnie ładnie.- Miłe, kochane słowa. A trzecia pani K.- moja obecna wychowawczyni, również serdeczna i mila, ale już zupełnie inna, tak jak starsza siostra.

O siódmej zejdę jakoś do portierni. Za oknem ludzie wolni, zdrowi, mają tysiące zmartwień, spraw. Przeważnie nie wiedza, jakie to szczęście być zdrowym. Na ulicy chodzą ludzie, większość nic nie boli, a mnie boli, boli, tak strasznie boli. Czemu tak jest, tak niesprawiedliwie? Ileż razy wyśmiewana na ulicy, udręczona ponad miarę, trzymałam pudełko z pastylkami, chciałam łykać jedna po drugiej, bo miałam dość takiego życia. Kocham ludzi silnych, wiec wytrzymam do końca. W oczach kręcą się łzy, ale nie będę płakała. Choć czasem łzy przynoszą ulgę. Serce wali jak młotem. Nakazuje ci, Danka, nie myśleć; ale czy można nie myśleć? Człowiek przecież tym się szczyci, że myśli.

Czuje się jednak dziś fatalnie. Dusi mnie, jeść już nie mogę, przy przełykaniu tak okropnie boli, tam gdzie jest mostek już chyba najgorzej.

Gdy przyszła mama, już nie mam siły milczeć, mowie, że boli, chciałabym rozpłakać się w głos. Powstrzymuje płacz, lecz mama to widzi. Biedna mama. Gdy nie zrobią mi czegoś tak jak chcę, strasznie mnie to złości. Muszę się jakoś opanować.

Czuje się coraz gorzej. Poszłam na górę, kręciło się w głowie, dostałam torsji. Dzwoniłam długo o nerkę, wreszcie nie wytrzymałam i wtedy... nieprzyjaciel kto był na drodze.

Płakałam w głos, ze się otruje, ze mam wszystkiego już dość, ze nie chcę tak żyć. Na spełnienie moich gróźb zabrakło mi sił, bo wtedy na pewno bym się otruła. Potem mówiłam cos siostrze i usłyszałam cos od niej. Było tam coś, że jestem niegrzeczna i rozpieszczona, że chcę, żeby wszyscy koło mnie skakali. Oj siostro, siostro, czy siostra ma pojecie do jakich granic potrafi cierpieć to rozpieszczone dziecko? Potem robiła mnie akurat zastrzyk, kłuła dwa razy, bo jak za złość zapchała się igła. Trzęsłam się łkając. Siostra pogłaskała mnie po głowie, schowałam twarz w poduszkę. Nie mogę płakać, nie mogę, ale denerwowałam się strasznie, czułam, że znowu dostanę gorączki i 39,4o. Poprosiłam o piramidon i cos przeciwbólowego. Usnęłam, spałam prawie cała noc. Rano znów potworny ból głowy, znów mam wszystkiego dość. Przyszła p. dr. K. Powiedziałam, że może nie byłoby temperatury, gdybym się nie zdenerwowała. Co prawda zaraz się ugryzłam w język, ale już za późno. I te pytania: <> Po co mówić? Nic nie powiedziałam. Płakać mi się chciało bez przerwy, ach te myśli, ale nie będę płakała, mazgajów nie znoszę.  Mamie tez nic nie powiedziałam co się stało, czemu ta temperatura.

Popołudniu czyje się lepiej. Teraz właśnie wyjdę na korytarz, nie będę przecież tak bez przerwy leżała. Jedno mnie cieszy, cieszy mnie szalenie, że znów zaczęłam spać. Choć przebudzam się często, drżę cała, znów zapadam w sen lub przynajmniej drzemkę, jak to dobrze spać. Często się bzdurzą rzeczy niesłychane, czasami boję się snów, lecz zły sen wieków nie trwa, przemija, ustąpi miejsca lepszemu ze snów.

Wtorek 38,2o znów. Nic mi się nie chce, łzy mało nie płyną. Uparłam się jednak nie płakać i nie płaczę.

Powiedziałam pani doktor, że czuje się dobrze, a czuje się jak brak wypuszczony na rynek, co po stosunkowo krótkim użyciu jest do kitu. Byłam w ogródku z Anią (moja sąsiadką z sali). Świat promieniał słońcem, kąpiąc zieleń, krzyczał, że warto żyć, że po dniu słonecznym będzie dzień słoneczny. Tylko nie dla mnie.

Już za dziewięć dni koniec roku szkolnego, drugi, na którym nie będę. W tym roku martwię się również o stopnie, nie chodziłam do szkoły tyle czasu. Potem zaledwie trzy tygodnie szkoły i znowu szpital. Dziś już 15, toczą się może obrady, już sesje. W ostateczności będę po wakacjach zdawała, trudno, jakoś będzie, jeśli się będzie jeszcze żyło.

Wtorek- po czwartej zaczną przychodzić goście. Ja dziś mam najukochańszego gościa Wojtusia. Najpierw ciocia przyszła na górę, potem zeszłam na dół do mamy, Krzysia i Wojtusia. Wojtuś mnie początkowo widział piąte przez dziesiąte, wokół Krzysia, a potem stwierdził, że <> i zaczął się mowa popisywać. Powiedział mi nawet <> (męczą mnie tym jedzeniem, a ja nawet nic nie mogę jeść). Wojtuś dużo jeszcze mówił, nie peszyli go ludzie ani gwar.

Tak strasznie kocham Wojtusia i tak okropnie za nim tęsknie. Tak bym chciała być z Wojtusiem i tak się boję, żeby nie siedział z mojej winy w mieście całe lato. I Krzysia tez kocham i jemu też nie chciałabym popsuć wakacji.

Wszystko mnie boli, pokłute żyły, serce, głowa, gardło. Mam już wszystkiego dość, chciałabym umrzeć.

Zasłoniłam się kolanami, żeby nie było widać, ze płaczę. Mama podeszła i pyta, co się stało. Nie może zrozumieć, ze w tej tragedii nie musi się już nic nowego stać, żeby rozpaczać. Pan Docent jak zwykle stwierdził, że ładnie wyglądam i do przyszłego tygodnia...

Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć...

Już 17 czerwca, rano znów boli, znów temperatura, ale dziś przyrzekam sobie, że łza więcej nie popłynie. Trzeba być silnym do końca.

Czwartek – Boże Ciało. Zasypiam, słuchając koncertu życzeń. Jestem jakoś strasznie osłabiona. Kroplówkę miałam gdzieś w dół ręki. Szalenie bolało, potem tez bolało.

Boli, do jakich granic można cierpieć?...

Danuta Linek

II część Pamiętnika Danusi. Pisany już ręką jej matki p. Marii Linek.

 

 

***

 

To były ostatnie słowa napisane jej ręką, na tydzień przed śmiercią.

Cierpiała ponad ludzkie wyobrażenie, ale cierpiała po cichu. Nie miała już sił się skarżyć, czy może zdawała ostatni życiowy egzamin silnej woli. Od sześciu tygodni powtarzała: << Nie męczcie mnie, dajcie mi umrzeć>>, ale czy przypuszczała, że śmierć jest tak blisko? W sobotę 19 VI, choć już prawie nie podniosła się, na wiadomość, że na dole jest Wojtuś, zeszła do niego. Nie miała już zupełnie sił, bez pomocy nie mogła chwili ustać. O jakżeż strasznie całowała Wojtusia, jakżeż  go pieściła, żegnała się z nim, to było aż nadto widoczne.

Z każdą godzina było gorzej. Dusiła się – otwarte okna, wiatraczek elektryczny nic nie pomagało. W nocy z poniedziałku na wtorek po raz pierwszy powiedziała, że wie, ze umrze. Chciałam zaprzeczyć, bałam się jej lęku. Powiedziała: << Mamo, nigdy mi nie kłamałaś, po co starasz się teraz mnie okłamać? Ja wiem i Ty wiesz od tylu miesięcy o tym. Dziwne, że nic się nie boję. Babcia tak strasznie się bała, pamiętasz? Mamo, ja nie mówię jak samobójczyni. Kto nie chciałby żyć? Ale widzisz sama, że dla mnie już życia nie ma. Życie za wszelka cenę to nie życie>>

Leżała potem całe godziny bez jęku, nie łykała już nic.

<< Mamo, nie bądź egoistką, popatrz jak ja się męczę. Jeśli mnie naprawdę kochasz, nie staraj się już przedłużać mi tej męki>>.

Z wtorku na środę Danusia zegnała swoja matkę. Kazała mi usiąść na łóżku blisko siebie. Całowała mnie tak serdecznie. << Mamuś, tak Cię strasznie kochałam, jak nikogo na świecie. Byłaś mi wszystkim. Nie płacz, nawet tam nie zniosłabym Twoich łez. Pamiętaj mamo, że masz jeszcze Krzysia i Wojtusia. Oni tak Ciebie potrzebują. Krzysia pilnuj z nauką, nie pobłażaj mu, on musi spełnić wszystkie Twoje nadzieje za mnie i za siebie. Wojtusia dobrze odżywiaj, bo on taki drobiazg. Niech myślą o Tobie, bo Ty o sobie nigdy nie pamiętasz. Nie zaniedbuj się tak, mamo, żeby ludzie nie patrzyli na Ciebie z litością.  Wojtuś powinien mieć piękną mamę. Pamiętaj: włosy i ręce, no i z zębami zrób porządek>>.

I znów długie godziny milczenia.

<< Powiedz salowym, że jak mnie zastawią po śmierci tym brudnym parawanem, to jeszcze potem nie dam im spokoju>>.

<< Mamo tak się boje o Ciebie, o Twoje serce. Bądź silna, mamo, przecież widzisz, że to wszystko już nie ma sensu>>.

W środę 23 VI kazała zadzwonić po Krzysia. << Niech teraz przyjdzie – mówiła – nie po lekcjach, ja nie mam czasu czekać. Chcę mu cos powiedzieć>>.

Krzysia Danusia nigdy nie całowała, dawała mu tylko do pocałowania policzek i rękę. Kiedy przyszedł we środę, była już bardzo słaba, mówiła szeptem, każde słowo sprawiało jej ból. Chciała, żeby się nad nią pochylił, a potem wzięła jego twarz w swoje ręce i serdecznie ucałowała. Powiedziała: << Krzysiu, kochaj mamę, bądź dla niej dobry i dobrze się ucz>>.

Po wyjściu Krzysia przyszła wychowawczyni p. K. I delegacja z klasy. Przyniosły cenzurkę, goździki. Koleżanki gratulowały jej najlepszego świadectwa. Danusia milczała.

Lekarze nie dawali jeszcze za wygraną. Na zlecenie p. Docenta, zwiększono jej dawkę leku. Dla mnie już było jasne, ze Danusia kona. W nocy ze środy na czwartek jeszcze raz przyciągnęła mnie do siebie, całowała i pieściła.

<< Mama, moja najlepsza mama – mówiła – zrobiłaś dla mnie wszystko. Pamiętaj, nie płacz. To nie ważne jak długo się żyje, ale jak się życie przeżyło, a chyba dobrze przeżyłam życie. Tyle jeszcze miałam do zrobienia, zrobisz resztę, mamo? Głupia śmierć, przyszła grubo za wcześnie. Moje życie mamo, to jak bezmyślnie złamana róża>>.

I znów długie godziny milczenia.

<< Mamo, nie miej pretensji do nikogo. Ludzie nie są tak źli jak nam się wydaje...>>.

Nad ranem:

<< Mamo! Zegarek i pierścionek oddaj Małgosi, medalik noś sama niech on Cię ustrzeże od wszelkich zwątpień.  Wierz, mamo, mnie wiara pozwala spokojnie umrzeć. Ja wierzę, że to nie rozstanie. Będę stale przy Tobie, mamo,  stale będziesz słyszała mój głos – mama – Będę Cię pilnowała, wierzysz, mamo?>>.

Zapytałam ja, czy nie chciałaby, żeby ją zabrać do domu.

<< Nie. Chcę tu umrzeć. Widok konającego, to nie widok dla dzieci, a zresztą Krzysiek tak się boi.>>. Rano poprosiła o księdza. Po Sakramentach poczuła się lepiej. Napiła się trochę, z mniejszym wysiłkiem mówiła. Zaczęła omawiać ze mną wszelkie formalności, tak jak to zawsze robiła.

<< Pamiętaj -  sukienka nie przeźroczysta. Pochowajcie mnie blisko babci, ale nie razem z babcia. Chcę mieć własny grób, ale niech zostaną jeszcze dwa miejsca. Przyjdziecie do mnie, Ty i tatuś. Pamiętaj o nekrologu w << życiu>>. Mamo, Danusia – to imię Sienkiewiczowskiej fantazji, z takim imieniem nie idzie się w Wieczność, niech wszędzie będzie moje drugie imię: Maria. I nie piszcie: pozostali w nieutulonym żalu, lepiej zrozpaczeni, bo wy na pewno będziecie zrozpaczeni. Może to śmieszne, mamo, ale noście za mnie żałobę, chłopcy też>>.

<< Mamo, zawiadom wszystkich. Koniec roku. Chciałabym mieć na pogrzebie dużo koleżanek i kolegów. Najbliższa była mi Ala, niech nie zapomni o mnie. Andrzeja K. Tez bardzo lubiłam, zresztą wszystkich. Mamo, pamiętaj zawsze o pani M., ona była mi taka bliska>>.

W nocy z czwartku na piątek, z 24 na 25 VI, Danusia była bardzo niespokojna, rzucała się na łóżku, skarżyła na ból serca. Co parę minut pytała, która godzina. Nad ranem powiedziała: << Oto mija 400 dni konania. Obliczyłam dokładnie, był czas żeby policzyć. Biedna mama, tak się boje o Ciebie. Zadzwoń do tatusia, chcę, aby był przy mojej śmierci. Jak będziesz przychodziła do mnie, mamo, przynoś zawsze róże, ja tak bardzo lubię róże>>.

<< Mamo, proszę cię, zdobądź się na tyle silnej woli, żeby nie robić sceny jak będę umierała. Pamiętam, jak umierał ten 17-letni chłopiec, ten krzyk matki, to straszne. Pomyśl, ze obok są młodzi ludzie, to robi okropne wrażenie. Mamo, jak już ostatni raz będę oddychała, zamknij mi usta ostatnim pocałunkiem>>.

Na kilka minut przed śmiercią znalazła się krew, której Danusia przez szereg dni oczekiwała. Jeszcze próbowano ja ratować, jeszcze zastrzyk, jeszcze termofor do nóg. Ale ciało już stygło, piękne kolory twarzy robiły się sine. Tak jak pragnęła, jej ulubiona pani  doktor K. Trzymała ja za rękę.

-         Co Cię tak bardzo boli, Danusiu? – pytała.

Danusia odpowiedziała: Serce. Długo będę się tak męczyć, pani doktor?

-         już zaraz – odpowiedziała lekarka.

Ostatnie dwa oddechy miały w sobie jakiś ogromny lek i żal jednocześnie, w kącikach oczu ukazały się łzy.

Zbliżyłam swoje usta do jej ust, wyczułam raczej niż usłyszałam ostatni szept: << mama>>.

Pani doktor K. Opuściła jej powieki.

 

  

Matka Danusi, p. Maria Linek, spod której pióra pochodzą ostatni kartki pamiętnika, zmarła w 1971r. I spoczęła obok swej córki na Cmentarzu Bródnowskim w Warszawie.

 

13

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin