Ludlum Robert - Trevayne.pdf

(1512 KB) Pobierz
1017836893.002.png
1017836893.003.png
ROBERT LUDLUM
Trevayne
1017836893.004.png
Przekład: Arkadiusz Nakoniecznik
Część 1
Rozdział 1
Gładka asfaltowa nawierzchnia drogi urywała się raptownie, przechodząc w ubitą
ziemię. W tym miejscu niewielkiego półwyspu kończył się teren miasta, zaczynał zaś
prywatny. Według map przechowywanych w Urzędzie Pocztowym Stanów
Zjednoczonych w South Greenwich, Connecticut, droga nosiła nazwę północno-
zachodniej Shore Road, ale wśród doręczycieli, kursujących po niej furgonetkami,
była znana jako High Barnegat albo po prostu Barnegat.
Zjawiali się tu często, trzy lub cztery razy w tygodniu, przywożąc listy polecone i
pękate szare koperty, które wolno im było zostawić wyłącznie po osobistym
potwierdzeniu odbioru przez adresata. Nigdy nie mieli nic przeciwko tym podróżom,
gdyż za każdym razem dostawali dolara napiwku.
High Barnegat.
Ośmioakrowa posiadłość, na odcinku przeszło pół kilometra granicząca
bezpośrednio z cieśniną. Większość terenu pozostawiono w spokoju, pozwalając
roślinom rosnąć tam, gdzie przyszła im ochota. Zupełnie inaczej miała się rzecz z
zabudowaniami i pasem o szerokości siedemdziesięciu metrów ciągnącym się wzdłuż
głównej plaży. Długi, rozległy dom zaprojektowano zgodnie z najnowszymi
tendencjami architektonicznymi – zza wielkich, wprawionych w drewno szklanych
tafli roztaczał się widok na morze. Pyszniące się soczystą zielenią trawniki były
poprzecinane ścieżkami ułożonymi z płaskich kamieni, a bezpośrednio nad hangarem
dla łodzi rozciągał się obszerny taras.
Był późny sierpień, najlepsza część lata w High Barnegat. Woda miała najwyższą
temperaturę w roku, wiejący znad cieśniny wiatr osiągał w porywach prędkość, przy
której żeglowanie stawało się bardziej podniecające (lub niebezpieczne, zależnie od
punktu widzenia), roślinność zaś pyszniła się najgłębszą zielenią. Pod koniec
sierpnia znikał gdzieś bez śladu nastrój beztroskich wakacyjnych igraszek, ustępując
miejsca atmosferze zrelaksowanego spokoju. Lato dobiegało końca. Mężczyźni
ponownie zaczynali myśleć o normalnych weekendach i pięciu dniach wypełnionych
pracą, a kobiety rzucały się w wir zakupów oznaczających zbliżający się początek
nowego roku szkolnego.
Ludzkie myśli i działania powoli przestawiały się na inne tory. Błahostki traciły na
znaczeniu, zyskiwały natomiast sprawy naprawdę poważne.
Dochodziło wpół do piątej po południu. Phyllis Trevayne odpoczywała na leżaku
na tarasie, pozwalając, by ciepłe promienie słońca oblewały jej ciało. Z zadowoleniem
stwierdziła, że kostium kąpielowy córki pasuje na nią niemal, jak ulał. Ponieważ ona
miała lat czterdzieści dwa, córka zaś siedemnaście, zadowolenie mogłoby łatwo
przemienić się w uczucie triumfu, pod warunkiem, że Phyllis poświęciłaby tej sprawie
więcej uwagi. Nie mogła jednak tego uczynić, gdyż jej myśli wracały ciągle do
niedawnego telefonu z Nowego Jorku. Rozmawiała z aparatu na tarasie, gdyż
służąca nie wróciła jeszcze z dziećmi z miasta, a mąż żeglował po wodach cieśniny,
widziała stąd tylko mały biały żagielek. Niewiele brakowało, by w ogóle nie podniosła
1017836893.005.png
słuchawki, ale w porę przypomniała sobie, że numer High Barnegat znali tylko
najlepsi przyjaciele rodziny oraz najważniejsi – jej mąż wolał używać słowa
„niezbędni” – partnerzy w interesach.
–Czy to pani Trevayne? – zapytał głęboki męski głos.
–Tak, słucham?
–Mówi Frank Baldwin. Jak się masz, Phyllis?
–Znakomicie, panie Baldwin. A pan?
Phyllis Trevayne znała Franklyna Baldwina od wielu lat, ale wciąż nie mogła
zdobyć się na odwagę, by mówić do starego dżentelmena po imieniu. Baldwin należał
do wymierającego gatunku; był jednym z ostatnich żyjących gigantów nowojorskiej
bankowości.
–Czułbym się znacznie lepiej, gdybym wiedział, dlaczego twój mąż nie odpowiada
na moje telefony. Czy on aby dobrze się czuje? Nie chodzi o to, żebym uważał się za
aż tak ważnego, broń Boże, ale chyba nie jest chory?
–Nie, skądże znowu. Tyle że od tygodnia nie zaglądał do biura i nie odbierał
żadnych wiadomości. To moja wina. Chciałam, żeby wreszcie trochę odpoczął.
–Moja żona próbowała mnie chronić dokładnie w taki sam sposób, młoda damo.
Instynktownie. Brała na siebie cały impet uderzenia i zawsze reagowała tak, jak
należy.
Phyllis Trevayne roześmiała się, zadowolona z komplementu.
–Ale tym razem to prawda, panie Baldwin. Akurat w tej chwili jestem zupełnie
pewna, że nie pracuje, gdyż widzę żagiel jego katamaranu jakiś kilometr od brzegu.
–A to cwaniak! Boże, wciąż zapominam, że jesteście tacy młodzi. W moich
czasach nikt nie dorabiał się fortuny w tak młodym wieku. W każdym razie nie
własnymi rękami.
–Mieliśmy szczęście. Staramy się o tym nie zapominać. – Ton głosu Phyllis
Trevayne świadczył o tym, że mówiła prawdę.
–To bardzo dobrze, młoda damo. – Franklyn Baldwin także mówił zupełnie
poważnie i starał się dać jej to wyraźnie do zrozumienia. – Cóż, kiedy nasz kapitan
Ahab przybije do brzegu, poproś go, żeby do mnie zadzwonił, dobrze? To naprawdę
bardzo pilne.
–Oczywiście.
–W takim razie, do widzenia, moja droga.
–Do widzenia, panie Baldwin.
Prawda przedstawiała się w ten sposób, że jej mąż codziennie kontaktował się z
biurem. Wykonał nawet kilkanaście telefonów do ludzi znacznie mniej ważnych niż
Franklyn Baldwin. Poza tym Andrew lubił Baldwina. Powtarzał to wiele razy.
Przedzierając się przez kręty labirynt międzynarodowych operacji finansowych,
często zwracał się do niego po radę. Miał mu wiele do zawdzięczenia, a teraz, kiedy
stary dżentelmen potrzebował go, Andrew nie odpowiadał na jego telefony.
Dlaczego? To było do niego zupełnie niepodobne.
W niewielkiej restauracji na Trzydziestej Ósmej ulicy, między Park i Madison
Avenue, mogło pomieścić się nie więcej niż czterdzieści osób. Jej klientela składała
1017836893.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin