Janko Anna - Dziewczyna z zapałkami.pdf

(868 KB) Pobierz
893992108.001.png
Wtedy dopiero warto brać się za pisanie, jeśli
mamy odwagę napisać to, czego nie mielibyśmy
odwagi powiedzieć w oczy.
Emil Cioran
Anna Janko
Dziewczyna z zapałkami
Wyszłam za mąż jak na wolność, a już o czwartej nad ranem gonił
mnie stukot moich własnych obcasów na pustej ciemnej ulicy. Jakieś pięć
metrów przede mną, w mętnym świetle latarń, szedł szybko prawie
biegnąc ten obcy facet, który był moim mężem i co minutę wściekłym
głosem rzucał za siebie: Prędzej! prędzej! prędzej!
Noc poślubna była krótka i bez znaczenia, ponieważ o 4.45
odchodził ekspres do Warszawy i trzeba było zdążyć na dworzec.
Autobusy miejskie drzemały w zajezdni, a my, nowo poślubieni, nie-
wyspani i pełni wzajemnych pretensji, pędziliśmy w ciemnościach
przedświtu, oblani potem, w ciężkich kożuchach (na wszelki wypadek,
gdyby wróciła zima...), z torbami podróżnymi, które co chwila, z
gwałtownym szarpnięciem, zjeżdżały z ramienia w dół.
Oczywiście, gdyby to ode mnie zależało, wstalibyśmy trzy
kwadranse wcześniej. Ale co zależeć miało ode mnie, a co nie, tego
jeszcze nie wiedziałam, tymczasem cały swój świat, wraz z czasem i
przestrzenią, złożyłam w ręce Pawła, który jak dotąd robił wrażenie
człowieka zorganizowanego i odpowiedzialnego.
Kiedy wpadliśmy do przedziału, poobracaliśmy się w wąskim
przejściu upychając torby na półkach, zrzucając niewygodne, buchające
żarem okrycia, kiedy wreszcie opadliśmy na siedzenia naprzeciwko siebie
cali mokrzy i zziajani, spojrzałam na dużą świecącą twarz mego
dwudziestojednoletniego męża i jęknęłam w duszy: A więc to TEN? Jak ja
go wytrzymam...!
On zaś rozjaśnił się i klepnąwszy mnie w udo, powiedział wesołym
głosem: No to jedziemy, Hanuś!
Rozczochrani, bez tchu, zakochani, potworni. Są to słowa Wiktora
Hugo, który ponoć pierwszej nocy posiadł swą żonę dziewięciokrotnie.
Z mojej podróży poślubnej pamiętam późne śniadania w wiejskim
pensjonacie, do którego dotarliśmy autobusem z Warszawy.
Przedpołudniami Paw (zdrobnienie imienia Paweł) przygotowywał
się do egzaminu z prawa jazdy. Ja siedziałam wsparta na wysokich
poduchach i czytałam Mdłości Sartrea. Potem szliśmy na spacer brzegiem
rzeki, pośród gnijących przedwiosennych badyli.
Płowa ścieżka pod butami, niebo szare, od czasu do czasu w
gałęziach wysokich drzew błysk, jakby błękitnej chusteczki, wyszarpniętej
przez wiatr spomiędzy chmur.
Atłasowa kołdra w wielkim łożu była chłodna, śliska i - różowa.
Musiałam (to oczywiste) być naga, więc było mi zimno. Wolałabym
spać, spać całą noc, ale musiałam być przytomna, bo to przecież była
nasza podróż poślubna! Przez siedem kolejnych wieczorów spędzonych w
pensjonacie przedłużałam kolacje, aby skrócić noce. Skupiałam się na
dokładnym żuciu chleba z szynką, następnie z żółtym serem, i wreszcie z
dżemem, który rezerwowo podawano tym, którzy nie mogli się nasycić
daniem głównym. Potem, już w pokoju, z ochotą grałam w „refleks" kulką
ugniecioną ze srebrnego staniolu. Byłam w tym lepsza od Pawia,
wybuchałam szczerym śmiechem za każdym razem, gdy jego łapa, wielka
jak pysk psa dużej rasy, zamykała się o ułamek sekundy za późno, a
srebrna kulka z cichym cyknięciem spadała na parkiet.
Bywało, że bawiliśmy się tak nawet godzinę, jak dzieci.
Potem już - trudno... W czarnych oczach Pawia ukazywało się drugie
dno, czarniejsze i gorętsze niż smoła topniejąca w upał. Było mi od tego
nieswojo i słodko zarazem. Bo to przecież z mojego powodu, przeze mnie
i dla mnie.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie było... niedobrze. Za szybko, za
mocno i jakby - niedokładnie. Po każdym kolejnym akcie moje ciało
błyskawicznie stygło pod tą lodowatą kołdrą, a ja miałam wrażenie, że
ono, umęczone i rozczarowane, w ogóle nie było potrzebne w tej bitwie,
choć wiadomo, że bez niego nie mogłoby dojść do żadnego starcia.
Pamiętne pierwsze lato w Sopocie. Słodki i gęsty sierpień, moje
osiemnaste urodziny. Oto właśnie przeprowadziliśmy się całą rodziną z
Wrocławia nad morze. Czekała mnie tutaj matura, studia, a następnie cała
reszta życia. Uwielbiam zaczynać wszystko od nowa, w nieznanym
miejscu, z innymi ludźmi, od nowego roku, od poniedziałku, od jutra...
Chodzę po deptaku sopockim nazwanym imieniem Bohaterów
Monte Cassino w upalny dzień i usiłuję skojarzyć tę barwną rzekę ludzi,
rozprażony tłum sunący jednocześnie w dół i w górę, ku molo i z
powrotem, trący o siebie przeciwbieżnie, lecz przyjemnie, słodko -
usiłuję skojarzyć tę ulicę, tak nazwaną, z czerwonymi makami na Monte
Cassino, co „zamiast rosy piły polską krew".
Czy wtenczas we Włoszech też tak prażyło słońce i był upał, gdy
tamci chłopcy, spoceni, biegli po trawie z metalowymi rozgrzanymi
narzędziami do zabijania w rękach? Czy ich podkoszulki pod mundurem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin