McClone Melissa - Dwoje na rajskiej wyspie.pdf

(377 KB) Pobierz
347018521 UNPDF
Melissa McClone
Dwoje na rajskiej
wyspie
347018521.002.png
PROLOG
Henry Davenport postukał kosztownym piórem w
mahoniowy blat biurka i rozejrzał się wokół, jakby szukał
natchnienia. Półki uginały się od książek, lecz żadna go nie
skusiła. W telewizji też nie było nic ciekawego, a wszystkie
kasety i DVD już dawno obejrzał. Włączył więc odtwarzacz i
bibliotekę wypełniło jazzowe solo na trąbkę.
Lubił jazz, ale nie dzisiaj. Może więc Vivaldi? Blues?
Hard rock, folk, muzyka alternatywna, country? Stary, dobry
Bach?
Na pewno stary, na pewno dobry, ale może jutro.
Lecz czym zająć się teraz?
W rezydencji poza nim nie było żywej duszy, bo wysłał
wszystkich na doroczny urlop, oczywiście na swój koszt. Są
teraz daleko od Oregonu. Dlatego tak tu cicho. Na ogól lubił
ciszę, ale dziś...
Może zadzwonić po przyjaciół i znajomych? Tylko na to
czekają, zaraz zaroiłoby się od ludzi. Ale nie, brakuje mu
czegoś innego. Tylko czego?
Przyjęcie urodzinowe jest już przygotowane, musi tylko
zapłacić resztę należności za tropikalną wysepkę. Więc skąd
ten nieokreślony niepokój, dziwne poczucie, że o czymś
zapomniał, coś przegapił?
Przed nim leżały papiery dotyczące przyjęcia: zaproszenia,
szczegółowy plan imprezy... Spojrzał na listę gości.
Pierwszego kwietnia na własny koszt zabiera ich na
Hawaje. O nic nie muszą się martwić.
Nikogo ani niczego nie pominął, wszystko dopięte na
ostatni guzik. Szalone urodziny na tropikalnej hawajskiej
wyspie, w jednym z najbardziej ekskluzywnych ośrodków.
Tegoroczne party powinno przebić ostatnie przyjęcie, które
wydał w szpanerskim Reno w Newadzie.
347018521.003.png
Każdego roku hucznie świętował urodziny. Wymyślał
przy tym jakiś temat przewodni, a dwie losowo wybrane
osoby udawały się w świat, by wykonać jakieś zadanie. Henry
wciąż doskonalił swoje pomysły, świetnie się przy tym
bawiąc. Miał nadzieję, że jego goście też.
Może właśnie stąd to niejasne poczucie, że coś przegapił.
Zależy mu, by nie zawieść oczekiwań. Jego goście liczą, że
znowu ich czymś zaskoczy.
W zeszłym roku Brett Matthews i Laurel Worthington
zakochali się w sobie bez pamięci. Skończyło się ślubem, a on
został ojcem chrzestnym prześlicznej Noelle.
Spojrzał na stojące na biurku zdjęcia dziewczynki. Zrobiło
mu się ciepło na sercu. Taka drobina, a już go zawojowała.
Nie może się doczekać, kiedy ją znowu zobaczy. Jaka będzie,
kiedy podrośnie? Kupił dla niej masę prezentów, od wielkiego
konia na biegunach po sznur cennych pereł. Dobrze się stało,
że udało mu się skojarzyć Bretta i Laurel. Dobrze również dla
niego.
Naraz go olśniło.
Już wiedział, co go tak niepokoiło. Musi skończyć z
przypadkowością, z losowym wybieraniem kandydatów do
przygody, Co z tego, że jemu nie spieszy się do ołtarza?
Innym na pewno się spieszy, choć być może sami o tym nie
wiedzą. Na przykład rodzice małej Noelle jeszcze przed
rokiem nie mieli pojęcia, że w głębi ducha marzą o sobie, a
jacy teraz są szczęśliwi! Byłoby cudownie, gdyby wszyscy
jego znajomi zaznali podobnych uczuć. Jeśli efektem będą
kolejni chrześniacy, tym lepiej.
Ogarnęło go podniecenie. Pochylił się nad listą gości.
Którzy z nich stworzą kolejną szczęśliwą parę?
347018521.004.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Dlaczego odciągnąłeś mnie od Travisa? - Cynthia
Sterling nie ukrywała złości. Co z tego, że Henry świętuje
trzydzieste czwarte urodziny? Nie powinien wtrącać się w jej
sprawy. - Świetnie nam się rozmawiało.
- Tak mówisz?
Henry pociągnął ją do wyjścia z sali balowej. Miał na
sobie szorty i hawajską koszulę w biało - zielony deseń.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Jego primaaprilisowe bale
urodzinowe cieszyły się legendarną sławą, a tegoroczny
najpewniej przyćmi wszystkie poprzednie. Tropikalny ośrodek
dla wybrańców, sam smak Polinezji. Wspaniale udekorowana
sala, pochodnie oświetlające przejście na plażę, piękne
tancerki wirujące w rytm miejscowych tańców. Przepych i
dbałość o najdrobniejsze szczegóły, a wszystko w dobrym,
wręcz wyrafinowanym guście. Jak to sobie zaplanował.
- Ten Travis aż lepi się do ciebie. - Uśmiech znikł mu z
twarzy.
- I co z tego? Zresztą przesadzasz.
- Czyżby? Zwariował na twoim punkcie.
- Po prostu jest trochę zauroczony - bagatelizowała, lecz
tylko na użytek Henry'ego. Bo sama...
- Hm, zauroczony... a może żałosny? - usłużnie
zasugerował. - Zresztą nieważne, niedługo mu przejdzie.
- Po moim trupie! - nie wytrzymała Cynthia. Travis był
wymarzonym kandydatem na męża. Ślepo zakochany, gotów
dać jej wszystko, czego tylko zapragnie. - Jest idealny.
- Stać cię na kogoś lepszego.
- A jeśli nie potrzebuję nikogo lepszego? - stwierdziła
zaczepnie,
- Już raz zwiał sprzed ołtarza.
- Powiedział mi o tym. To nie była jego wina.
- Jasne, zawsze tak mówią - zadrwił Henry.
347018521.005.png
- Daruj sobie! - fuknęła ze złością.
Wiedziała, że Travis nie spuszczał jej z oka. Co z tego, że
nie należał do grona przystojniaków, jak choćby Henry czy
niektórzy z jej znajomych, ale miał dużo uroku. Naprawdę
miły facet, a przy tym jedynak, podobnie jak ona. Wyznał, że
czuje się samotny i chciałby założyć rodzinę, mieć dzieci...
Jak cudownie to zabrzmiało! Trafił prosto w jej marzenia.
Ledwie się pohamowała, by natychmiast nie zaciągnąć go
przed oblicze sędziego pokoju, by dał im ślub.
Travis doskonale nadaje się na męża i ojca. Uwielbia ją, a
ona go polubiła, przy tym pragną od życia tego samego... Czy
można chcieć czegoś więcej?
Ich spojrzenia skrzyżowały się. Travis wpatrywał się w
nią, jakby tylko ona była na całym bożym świecie. Czuła się
adorowana i podziwiana. Wspaniałe uczucie. Jej przyjaciółki
albo już powychodziły za mąż, albo były po słowie, więc
problem miały z głowy. Też by tak chciała.
Dała mu znak, że zaraz do niego dołączy. Travis
odpowiedział uśmiechem. Może już wkrótce zapomni, co to
znaczy samotność... oboje zapomną.
Poprawiła wpięty we włosy kwiat hibiskusa.
- Jest szczęśliwy, że mnie poznał.
- Ma świętą rację. - Henry uśmiechnął się czarująco, jak
to on. No cóż, cieszył się opinią niebezpiecznego uwodziciela
i bawidamka, i była to sława w pełni zasłużona.
Lecz na nią jego urok nie działał. Poznali się, kiedy
stawiała pierwsze kroki w wielkim świecie, i od razu
przypadli sobie do gustu. Pięć lat temu, gdy skończyła
dwadzieścia jeden lat, nawet coś zaiskrzyło między nimi, ale
to była pomyłka. Przyjaźń, jak najbardziej, ale nic więcej.
- Zgadzam się, ma rację. - Cynthia też się uśmiechnęła.
- Ale nim zostaniesz szanowną panią Drummond,
chciałbym, żebyś kogoś poznała.
347018521.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin