Aldani Lino & Piegai Daniela - Znak białego księżyca.pdf

(427 KB) Pobierz
24289107 UNPDF
LINO ALDANI & DANIELA PIEGAI
Znak białego Księżyca
(Przełożył: Radosław Kłos)
Rozdział I
Gavor zasiadł w cieniu gigantycznego wiązu i spokojnie obserwował pasące się nad brzegiem
stawu źrebaki. Rozleniwione wśród listowia ptactwo zamilkło w południowym skwarze i
niepodzielnie panowało szalone cykanie świerszczy.
Gavor ziewnął i przetarł oczy, żeby odegnać ogarniającą go senność. Lecz po chwili drgnął,
wyczulonym słuchem wyławiając odgłos kroków za plecami.
Odwrócił się gwałtownie. Jakiś mężczyzna zmierzał przez polanę wprost do stawu. Gavor
rozpoznał go bez trudu: kołyszący się chód, czerwona kita piór, krzywe i owłosione ogromne nogi
należeć mogły jedynie do Grumaka, kapitana straży.
- Witaj, chłopcze - dobrodusznie pozdrowił go kapitan. -Jak widzę, siedzisz sobie beztrosko w
cieniu.
- Drzewo jest duże i starczy pod nim miejsca dla wszystkich - odparł Gavor z cieniem irytacji w
głosie. Grumak nie był złym człowiekiem, ale zbyt często naprzykrzał się pytaniami, które prawie
zawsze wprawiały w zakłopotanie.
Kapitan zdjął z ramienia łuk i kołczan i rzucił je na ziemie. Potem odpiął miecz i ściągnął
zakurzone buty.
- Chce się ochłodzić - powiedział i skierował się do stawu. Kiedy mężczyzna znalazł się na brzegu,
dwa źrebaki odskoczyły spłoszone. Grumak zrzucił z siebie kaftan, zanurzył czubek stopy w
wodzie i zaklął, gdyż woda przypominała ciepłą zupę i wcale nie zachęcała do odświeżenia się.
Zanurzył się jednak i zaczął oddalać od brzegu, aż woda sięgnęła mu do pach. Wówczas zaczął
miotać się niby oszalała kura, wznosząc bryzgi piany.
Gavor obserwował go rozbawiony. Grumak uspokoił się na chwile.
- Hej, chłopcze, co w tym śmiesznego?
- Twój kapelusz - odparł Gavor. - Założę się, że nie zdejmujesz go nawet, gdy kładziesz się spać.
- Właśnie tak - odburknął kapitan, który niechętnie odsłaniał swoją łysą jak kolano czaszkę.
Tymczasem Gavor podniósł z ziemi łuk, nałożył strzałę i wodził to w jedną, to w drugą stronę,
jakby w poszukiwaniu ukrytych celów.
- Odłóż to - spokojnie odezwał się Grumak. - Nie dla ciebie taka zabawka.
- Mogę trafić w jabłko z dziesięciu kroków - dumnie zapewnił młodzieniec.
- Też mi sukces! - zadrwił kapitan. - Dobry łucznik potrafi rozłupać orzech z dwukrotnie większej
odległości...
Gavor obruszył się:
- Gdybym tak mógł poćwiczyć... - westchnął. I po chwili: - Zostaw mi łuk, Grumak, a nim minie
miesiąc, pokaże ci, jak trafić ziarno grochu z trzydziestu kroków.
Kapitan straży zaśmiał się: - Fanfaron z ciebie! W każdym razie... dobrze wiem, że nie masz prawa
posługiwać się bronią. Dość już z tobą żartowałem, tego łuku nie powinieneś był nawet dotykać.
Ale Gavor nie słuchał tego, co mówił wychodzący z wody Grumak. Patrzył na blady brzuch
kapitana, wydamy i nabrzmiały niczym worek, i szybkim ruchem skierował w jego stronę łuk:
- Gdzie mam wbić ci strzałę? W pępek? A może wolisz miedzy oczy?
Grumak potrząsnął z rozdrażnieniem głową.
- Jesteś młody i głupi - zawyrokował. Mamrocząc jakieś przekleństwa, strząsnął z siebie pijawki,
które przyczepiły mu się do piersi i łydek, zebrał swoje rzeczy i zaczął się ubierać.
- Jesteś jak dzikie zwierze - ponowił. - Same mięśnie i nic rozumu. Znajdzie się coś do picia?
Gavor odłożył łuk i poszedł pod drzewo po bukłak. Grumak wlał do gardła parę długich łyków,
powoli, bez zachłanności. Wierzchem dłoni osuszył wąsy.
- Zastanówmy się, chłopcze. Twój ojciec twierdzi, że za parę dni kończysz dwadzieścia lat i sam
zdecydujesz. Coś mi się jednak widzi, że propozycja przeniesienia się do zamku i wstąpienia w
służbę Khavla, naszego pana, nie nęci cię zbytnio.
Gavor wzruszył ramionami i gniewnie zmarszczył brwi.
- Kto lub co cię powstrzymuje? - ciągnął kapitan. - Może twój wuj Obher nie jest z tego
zadowolony? A może z powodu córki pastucha krów Lokisa?
- Duna nie ma z tym nic wspólnego - pośpiesznie zapewnił Gavor. - Prawda jest taka, że nie chce
opuszczać mojego domu, czuje się bardzo przywiązany do rodziny, lubię rozmawiać z wujem
Obherem, a przede wszystkim lubię zajmować się końmi...
- Ależ oczywiście! - z ironią przerwał mu Grumak. - Lubisz zajmować się. końmi, ale lubisz także
strzelać z łuku i władać mieczem. Musisz wybrać, mój chłopcze. W zamku, poza dobrym żołdem,
czekają na ciebie najlepsi mistrzowie wojennego rzemiosła, kobiety i uczty, wszystkie konie, jakie
tylko zechcesz, i wszystko to, czego może zapragnąć krzepki młodzieniec. Z twoimi muskularni i
tymi dziwnymi żółtymi iskrami w oczach z pewnością zrobisz furorę, a kiedy ja będę już stary... kto
wie, może zajmiesz moje miejsce. A jeśli zostaniesz tutaj, skończysz niańcząc twoich staruszków.
Powtarzam ci, Gavor, dość już z tobą żartowałem. By cię zachęcić, pozwoliłem nawet wypróbować
ci moją broń, choć w myśl prawa nie powinieneś jej nawet tknąć. Ale zabawy się skończyły. Jeśli
nie zamierzasz zaciągnąć się do straży, trzymaj się z dala od mieczy i łuków, wiesz, jaka czeka za to
kara.
Gavor zacisnął usta, próbując powstrzymać narastającą złość. - Miałbym jeszcze mój sztylet -
powiedział ostro. Gwałtownym ruchem wyjął broń, której rękojeść wystawała mu ponad lewym
ramieniem.
- O tak - zgodził się Grumak. - Sztylet to broń krótka i masz do niej prawo. Ale sztylet to narzędzie
zbirów i pachołków, prawdziwy mężczyzna nosi łuk na ramieniu i miecz u boku.
Grumak raz jeszcze przechylił bukłak, po czym wyprostował się. - Twój ojciec chyba podkuł mi już
konia - odezwał się głosem już obojętnym.
Wydało się, że rozmowa jest zakończona, ale Gavor skorzystał i z tej okazji, żeby dociąć
kapitanowi:
- W zamku macie chyba dobrych kowali. Dlaczego zawsze przychodzisz do mojego ojca?
- Tak, kowali mamy wybornych, ale ja wole twojego ojca. Jest najlepszym kowalem w całej
prowincji, a twój wuj, Obher, to najlepszy siodlarz w okręgu. A poza tym... przychodzę, by
pomówić z tobą, dzika bestio... Nie sposób nazwać cię inaczej.
Zebrał broń i skierował się w swoją stronę, ale po stu krokach odwrócił się i krzyknął:
- Kiedy się zdecydujesz, staw się pod północną wieżą i pytaj o mnie. Jeśli przyjdziesz, żeby zostać,
każe grać trębaczom i wydam najwspanialsze przyjęcie.
* * *
Później, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, Gavor zgromadził wszystkie konie i zapędził je
za ogrodzenie, gdzie pod skromnym dachem ze słomy i gałęzi znalazły schronienie przed
wilgotnym chłodem nocy.
Przemierzył polanę i ścieżką skierował się do domu. Duna, jak każdego wieczoru, oczekiwała na
niego w połowie drogi, pod Dębem Gromu.
- Ten człowiek znowu tu był - powiedziała dziewczyna. W głosie jej wyczuł zawziętość. -
Spostrzegłam go, gdy wypasałam jałówki po zachodniej stronie wzgórza...
- Tak, wrócił, ale nie dałem mu posłuchu.
- Nienawidzę tego człowieka...
- Grumak nie jest zły - próbował oponować Gavor. Dziewczyna była jednak zbyt wzburzona, a w
jej ciemnych oczach kryła się zaciętość i gniew.
- Nienawidzę go - powtórzyła Duna. - Przychodzi tutaj, żeby odciągnąć cię od nas, uwodzi cię i
schlebia na tysiąc sposobów, bo chce mieć ciebie w zamku jako żołnierza.
- Powiedziałem ci już, że nie dałem mu posłuchu.
- Dzisiaj! Ale Grumak jest jak pies i nie wypuści kości. Będzie wracać, aż ustąpisz.
Gavor już jej nie słuchał. Przygarnął ją, a jego dłoń zagłębiła się w rudych włosach dziewczyny,
zdecydowaną, niemal natarczywą pieszczotą. Duna uwolniła się z objęć chłopca i odsunęła o parę
kroków.
- Dziś wieczór nie mogę zostać... Urodziła się para cieląt, z krową jest źle i jestem potrzebna...
Chciał ją zatrzymać, ale dziewczyna czmychnęła niczym młody jelonek i w mgnieniu oka znikneła
za zakrętem ścieżki.
* * *
Już w domu Gavor w milczeniu zjadł zupę z rzepy, ale kiedy matka wniosła pieczonego królika,
wydał okrzyk zdziwienia. Widocznie jego młodszemu bratu, Thurno, poszczęściło się przy
wymyślnych sidłach, które z uporem, acz zazwyczaj bezskutecznie, zakładał.
Jego ojciec Raklo i wuj Obher żuli, nie podnosząc oczu znad miski, natomiast jego siostra Agla i
młody Thurno oblizywali palce, a ich radosne okrzyki były oznaką zaspokojonego łakomstwa.
Przez otwarte na oścież wejście wpadał mroczno-czerwonymi, nikłymi cieniami, blady blask
zachodzącego słońca. Od ściany do ściany niepewnie przeleciał nietoperz, a na dworze psy ujadały
do wschodzącego księżyca.
Matka zapaliła kaganek i zaraz ćmy całą chmarą zaczęły krążyć po izbie. Nikt się nie odzywał, żeby
nie wspominać Grumaka, który pod wieczór przyszedł podkuć konie, knując swoje intrygi. Po
pewnym czasie wuj Obher mrugnął do niego porozumiewawczo.
- Chodź do mnie, Gavor. Chce pokazać ci mapę... prawie już ją skończyłem.
Obher uniósł się i powłócząc kaleką nogą wyszedł z izby. Gavor ruszył za nim prawie na oślep
sienią do pomieszczenia, w którym wuj szył siodła i naprawiał obuwie. Na progu starzec zawahał
się chwile, nie dłużej jednak niż potrzeba mu było na rozjaśnienie pomieszczenia, po czym zaniknął
drzwi i powiedział niemal szeptem:
- Napijemy się, ale tego dobrego.
Gavor uśmiechnął się. Wino było słabością wuja Obhera, zawsze dbał, żeby w skrzyni w jego
warsztacie nie zabrakło własnych, skrzętnie chowanych zapasów, przeciwko czemu nikt z
domowników nie śmiał protestować.
Obher wcisnął mu kaganek do ręki i opróżnił stół z licznych narzędzi. Pachniało dziegciem i skórą.
Gavor zawsze lubił ten zapach; pamiętał go jeszcze z dzieciństwa, kiedy gnany ciekawością zjawiał
się po kryjomu wśród stert butów i koziołków pod siodła.
Obher napełnił dwa kielichy z polerowanej cyny:
- Do dna - zachęcił z chytrą iskierką w oku. - Wino to najlepsze lekarstwo na wszelką dolegliwość,
pomaga w rozwikłaniu wszystkich problemów, a jeśli nawet ich nie rozwiąże, jest przynajmniej
najlepszym pocieszeniem.
Przez chwile trwali w milczeniu, popijając i zerkając to na światło kaganka na środku stołu, to na
gigantyczne cienie falujące na murach pokrytych osadem saletry.
- A mapa - odezwał się w końcu zniecierpliwiony Gavor. - Czy naprawdę ją skończyłeś?
- Prawie. Brak mi tylko paru szczegółów w części południowej.
Ze skrzynki
wyjął zwinięty pergamin i ostrożnie rozłożył go na stole. Gavor poczuł dreszcz podniecenia. Mapa
okazała się labiryntem czerwonych, czarnych i zielonych znaków. Były tam rzeki i zamki, zarys gór
i dolin, czaszki i sztylety, nieodłączne symbole śmierci i niebezpieczeństwa.
- Narysowałem ją - wyjaśnił Obher - tak, jak dyktowała mi pamięć mojej młodości, kiedy to
krążyłem po świecie, nim pewien rozszalały koń strzaskał mi nogi.
Gavor zapytał, czy istnieją jakieś inne ziemie i inne miasta poza tymi zaznaczonymi na pergaminie.
- Sądzę, że tak - z nutą żalu odrzekł Obher. - Tylko że po tamtym wypadku nie miałem ani sił, ani
odwagi, żeby je poznawać.
- Bardzo jest ładna - powiedział Gavor wygładzając pergamin. Jeszcze przez chwile wpatrywał się
w nią z zachwytem, przebiegając szlaki niezwykłych przygód. I nagle zrozumiał.
- Powiedz prawdę, wuju Obher. To dla mnie narysowałeś te mapę!
Spojrzenie starego błysnęło dziwnym światłem. Obher ani nie zaprzeczył, ani nie potwierdził.
Pewną ręką ponownie napełnił kielichy, ale Gavor nalegał z coraz większym przekonaniem.
- Dla mnie ją narysowałeś, czy tak?
- Mnie na pewno nie jest ona potrzebna - odpowiedział wreszcie Obher zmęczonym głosem. - Świat
znam już jak własną kieszeń, powiedziałem ci przecież. I mogę cię zapewnić, że nie zamówił jej u
mnie żaden kupiec. Powiedzmy wiec, że ta mapa to prezent na twoje dwudzieste urodziny. Przyda
ci się, zobaczysz.
Gavor zamyślił się, obracając w dłoni kielich.
- Grumak chciałby mieć mnie w zamku - odezwał się, przygnębiony. - Duna chce zatrzymać mnie
tutaj, a ty... ty podsuwasz mi trzecie wyjście: rzucić wszystko i ruszać w świat. Czy myślisz, że nie
miałbym ochoty? Nosze, w sobie pewne marzenia, od kiedy miałem jeszcze mleko pod wąsem,
zamiary, które zawsze odkładałem przez szacunek dla ojca, dla ciebie i dla was wszystkich, bo
jesteśmy jedną rodziną. Dobrze wiem, że życie jest jedno, a młodość przemija w mgnieniu oka...
Obher przyglądał mu się. bacznie, napięty jak struna.
- Każdemu jest przeznaczony jego los - zawyrokował, starając się zachować spokój. -
Zreperowałem tysiące butów, tysiące trzewików, pantofli, sandałów. Spędziłem życie, przycinając
zelówki i nabijając guzami siodła. I zawsze, gdy uderzałem młotkiem i szyłem, gdy nabijałem i
polerowałem siodła, moje myśli krążyły wokół starego problemu: tego, co jest i tego, co mogłoby
być lub nie być. Te buty, pytałem siebie, lub to siodło... Dokąd zaprowadzą tego, kto je założy lub
kto w nim usiądzie? Pytanie niemal bezsensowne. Każdy pantofel kończy swój żywot drepcząc
wokół rozpalonego pieca lub po klepisku, podobnie wszystkie sandały zużywają się, jeśli wciąż
depczą stopnie świątyń i posadzki klasztorów. Niektóre buty nie przekroczyły nigdy promienia
jednej mili, a siodła posłużyły jedynie do grzania zmęczonych pośladków jeźdźców, którzy
docierali najwyżej raz w roku do Górnej Mediny. Gdyż ludzie są słabi, mój chłopcze. Prawie
wszystkich czeka mizerny, nic nie znaczący los. Wszyscy przychodzimy na świat po to tylko, by
wiele wycierpieć, mało się cieszyć i by nieustannie być prześladowanym i zmuszanym do posłuchu.
Ale twoje życie może wyglądać inaczej. Czeka cię wielki los, Gavor. Może bogowie przeznaczyli
dla ciebie spełnienie dzieł wielkich i nieosiągalnych.
Gavor słuchał go, oszołomiony.
- Co ty możesz o tym wiedzieć, wuju Obher? Nie jesteś ani czarnoksiężnikiem, ani jasnowidzem.
Jesteś najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znam, nieskończenie mądrzejszym od kapłanów...
Nauczyłeś mnie czytać i pisać, ale nawet i ty nie możesz widzieć przyszłości...
- Czeka cię wielki los - powtórzył Obher. Może to wino uderzyło mu do głowy i pchało na meandry
pozbawionych sensu kazań.
Gavor wolał przerwać wątek tego absurdalnego fantazjowania: -Ja jestem Gavor - powiedział - syn
Rakla kowala i bratanek siodlarza Obhera, i może skończę jako żołnierz na zamku Khavla, naszego
pana, a może jako mąż Duny, córki pastucha krów Lokisa. Ale o moim losie, wielkim czy małym,
zadecyduje sam... Twoja mapa jest jedynie nic nie znaczącą zabawką.
Obher spiorunował go palącym spojrzeniem.
- Ruszysz w świat - powtórzył. - A ta mapa będzie dla ciebie jak drogowskaz. Ruszysz i będziesz
szukać, dopóki nie znajdziesz...
- Ale czego, na bogów!
Obher wzruszył ramionami.
- Tego nie wiem. Twój ojciec pomówi z tobą za parę dni. I ja też jeszcze z tobą porozmawiam, a ty
będziesz słuchać, chłopcze. Będziesz słuchać, chyba że twoje serce jest martwe.
Rozdział II
Młody Thurno schwytał dwa króliki i parę jeżozwierzy. Agla, po deszczowej nocy, poszła szukać
ślimaków i zebrała cały koszyk, tych ogromnych i obślizgłych, w ciemnych prążkowanych
skorupkach.
Kelmo i Sjebe, dwaj najwierniejsi przyjaciele Gavora, przybyli z jagnięciem i dzikiem. Były też
solone ryby, oliwki, przepiórki, pulardy, słodkie placuszki z ryżu i bułeczki z miodem. I obfitość
wina, które uznano godnym uświetnienia uczty dopiero po wielokrotnym i skrupulatnym
skosztowaniu przez wuja Obhera.
Pastuch krów, Lokis, którego zaproszono wraz z całą rodziną, już wcześniej przysłał połówkę
cielaka, przyprawionego i gotowego do nadziania na rożen.
Na klepisku wrzało: dziewczęta skakały od ognia do ognia, najmłodsi znosili chrust i
rozdmuchiwali żar, a mężczyźni w poważnym skupieniu oprawiali zwierzynę.
Tymczasem Duna i Agla opróżniły przestronną szopę, zestawiły stoły i przygotowały długie ławy z
bali wspartych na pospiesznie zbitych stojakach.
W południe, przechodząc od rożna do rożna, wuj Obher sprawdził ostrzem sztyletu czy mięso jest
już dobre.
- Ej, ludzie! - zawołał radośnie. - Wszystko jest upieczone jak należy. Możemy zaczynać.
Gavor rozejrzał się. Ocenił ilość zwierzyny nadzianej na rożny, ilość miejsc za stołem, porównał z
ilością gości, całym mnóstwem placków, chlebów i koszyków napełnionych łakociami i
pierożkami, jakimi zastawiony był stół.
- Nadmiar dobra - westchnął potrząsając głową. - Możemy pęknąć z przejedzenia jak ropuchy.
- Co mówisz! - zganił go Obher. - Jedzenia nigdy za dużo.
- Tego jest za dużo - z naciskiem powtórzył Gavor. Przywołał Kelma i powiedział mu:
- Posłuchaj, przyjacielu, zejdź do wioski i zbierz starców i dzieci. Powiedz, że dla wszystkich
starczy u nas jedzenia.
- Do stołu! Do stołu! - poganiał wuj Obher, jakby obawiał się, że jadła mogłoby naraz zabraknąć.
I wszyscy zajęli miejsca, rzucając sobie podejrzliwe spojrzenia z obawy, że tam, gdzie się znaleźli,
stół nie był tak suto zastawiony. Na dobre dwie godziny zamarły wszelkie rozmowy i słychać było
jedynie rytmiczny i zwierzęcy odgłos przeżuwania, wzdychania, popiskiwania, mlaskania i
łapczywe gulgotanie wlewanych w siebie jednym haustem napojów. Rytuał obfitości, pokonanego
głodu, mógł wreszcie zatriumfować całą swoją zjadliwą mocą, nie zezwalającą nawet na chwile
odprężenia.
Pierwszy wymiotował Nurko, brat pastucha krów Lokisa. Za nim kolejno niemal wszyscy goście,
procesją, która ruszyła za ogród, do gnojowiska. Po chwili jednak, z wytrzeszczonymi i otępiałymi
oczyma zajmowali swoje miejsca i z zapałem opychali się dalej.
Gavor, walczący z udkiem jagnięcia, z zadowoleniem patrzył na dzieci, które obżerały się słodkimi
placuszkami. Obok niego Agina, najstarsza w wiosce kobieta, zagłębiała zakrzywione palce w
kawałkach mięsa, rwąc je na strzępy, które natychmiast znikały w jej bezzębnych ustach. A Sjebe
swoimi mocnymi jak u potężnego psa zębami kruszył nawet kości. Wuj Obher wydawał się już syty
i bardziej pilnował wina niż potraw. Ktoś spał z głową w misce, pozostali ziewali i popuszczali
pasy. A kiedy dało znać o sobie wino, z jednego końca stołu na drugi zaczęły latać przerzucane
pieczone przepiórki, owoce, ciasteczka, którymi nawzajem obdarowywali się goście.
Stara Agina beknęła słodko:
- Pięknie jest jeść! - i dwie radosne łzy popłynęły po jej pomarszczonej twarzy.
- Tak, pięknie jest jeść - jak echo zawtórował Gavor. - Ale po jednym dniu obfitym przychodzi sto
dni wyrzeczeń i biedy.
Na środku stołu nadal królował dzik, nienaruszony, jakby wszyscy za cichym porozumieniem
oczekiwali aż ferwor uczty ponownie rozgorzeje, żeby móc dobrać się do niego z nowym zapałem.
Sjebe wziął do ręki tabla, pokręcił trochę kołkami, naciągając struny i żwawo zaczął je szarpać.
Kobiety z miejsca ruszyły na środek klepiska i zaimprowizowały taniec, najpierw powolny i
ociężały, po chwili coraz zwinniej i zręczniej. Mężczyźni, zwabieni fruwającymi spódnicami,
wyszli z szopy z zaczerwienionymi twarzami i rozgorączkowanymi oczami. Ktoś przyklaskiwał,
ktoś inny ściągnął koszule i podrygiwał, naśladując błaznów i jarmarcznych kuglarzy.
Najodważniejsi przysunęli się do kobiet i zachłannymi rękami obmacywali je bez umiaru. Lecz w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin