Łubieński Tomasz - 1939. Zaczęło się we wrześniu.pdf

(435 KB) Pobierz
1939 ZACZĘŁO SIĘ WE WRZEŚNIU
TOMASZ ŁUBIEŃSKI
1939
ZACZĘŁO SIĘ WE WRZEŚNIU
1. Czy wrzesień 1939 roku pamiętnego będzie raz jeszcze, na swoją
siedemdziesiątą rocznicę tematem jakiejś istotnej a przynajmniej ciekawej dyskusji,
którą podniośle nazwiemy publiczną debatą? Dziś, kiedy odchodzą, zwłaszcza zimą,
wśród gwałtownych skoków ciśnienia, odwilży i zamieci, przekraczając z trudem
dziewięćdziesiątkę ostatni żołnierze wrześniowej kampanii. Których (czy tylko
dlatego, że jest ich już tak niewielu?) pamięta się niewyraźnie. O wiele słabiej niż
powstańców warszawskich. Tu pamięci przychodzą z pomocą fotografie, kroniki
filmowe. A na nich młodzi chłopcy w zdobycznych panterkach i hełmach, z literami
AK na biało-czerwonych opaskach. Obok sanitariuszki, torba przez ramię i lok spod
furażerki. Weterani 1863 mieli przed wojną swoje doroczne styczniowe święta,
defilady z medalami, zbiorowe fotografie. Co więcej, skomponowano i uszyto im
okolicznościowe mundury. Według ubiorów którejś z partii powstańczych, co za
wszelka cenę (bo to tęsknota każdej partyzantki) chciała wyglądać jak regularne
wojsko. Co do przedwojennych polskich mundurów ujednoliconych dla każdej broni,
a więc piechoty z numerem pułkowym, kawalerii (kolorowe proporczyki furkoczące
pod melodie żurawiejek), strojnej brygady podhalańskiej w pelerynach i kapeluszach
z piórkiem, saperów w butach z wysokimi cholewami, marynarki wojennej, artylerii i
lotnictwa, to można je oglądać nie tylko w muzeach, również w niejednej szafie,
gdzie na pewno przeżyją swoich właścicieli. Nie byłoby więc problemów z
rekonstrukcją. Ale weteranów przegranej kampanii 1939 roku nie pamięta się tak, jak
przed wojną pamiętało się o weteranach roku 1863, chociaż od jednej i drugiej klęski
do kolejnej niepodległości odległość jest podobna: kilkadziesiąt trudnych lat.To
prawda, podczas kampanii wrześniowej niewiele zostało z tej elegancji, która czyniła
z żołnierza, zwłaszcza z oficera, szczególnie kawalerzysty, przedmiot miłości panien
i mężatek w każdym domu i w każdej chatce bez wyjątku, o czym mówi piosenka.
Opowiadał mi obywatel miasta Kazimierza nad Wisłą, że kiedy podpity ułan o
północy wlókł za sobą szablę po bruku, starając się szerokim lukiem ominąć studnię
na rynku, w okolicznych kamienicach budziły się młode Żydówki i już długo nie
mogły zasnąć. Wrześniowe wojsko nie było już malownicze: ta szara od nocnego
marszu, umęczona kurzem i słońcem, ciągle w odwrocie, czasem w rozpaczliwym
kontrataku piechota i konie rozbiegające się na wszystkie strony świata pod
bombami. Żołnierze pomieszani z cywilami, oddział, tłum, ludzie, zwierzęta, i jak tu
wymagać od młodych lotników z rasy panów, żeby atakując taką zatłoczoną szosę
troszczyli się o precyzję. Zresztą o każdej porze i każdego roku ubywa nie tylko
weteranów, również świadków wrześniowej katastrofy, podówczas dzieci. Więc
coraz trudniej, a zarazem coraz łatwiej, to znaczy dowolniej będzie się tamtą datę
pamiętało. Oczywiście nigdy nie zabraknie oficjalnych uroczystości, czy ewentualnie
sporów w ocenach ludzi i zdarzeń, bo z tego żyją uczeni, specjaliści i publicyści. Od
wojen, dyplomacji i alternatywnego spekulowania. Ale referatowe pokłosia
konferencji na rocznice ukazują się zwykle z szacownym opóźnieniem. Z kolei
medialne spory o dzieje najnowsze giną w bieżącym słowno-muzycznym szumie. A
przecież bywa, że całkiem niedawna przeszłość odnosi się do dnia dzisiejszego.
Jako źródło, komentarz, analogia, która daje do myślenia, dotyczy nas, dotyka.
Dotyka bezpośrednio, fizycznie: może warto zdać sobie sprawę, że gdyby nie to, co
wydarzyło się 1 września 1939 roku i w dniach następnych, życie naszego
pokolenia, a także pokoleń obok, czyli po sąsiedzku poprzednich i następnych,
wyglądałoby inaczej. To oczywiste, mówiąc emfatycznie - życie narodu, Europy,
znacznej części ludzkości, która doświadczyła II Wojny Światowej. Mówiąc prywatnie
- każdego z nas. W tym moje własne. Inaczej by wyglądało? Jak mianowicie? Tego
nie potrafię i nawet nie chcę sobie, bo po co, wyobrażać. Ale czuję, oglądając się
wstecz, że również nade mną, jeszcze niczego wówczas nieświadomym, przesunął
się cień historii. Zdarzyło się nawet, że obchody o kilka lat zaledwie młodszej
rocznicy Powstania Warszawskiego odegrały bieżącą polityczną rolę. Powstania,
które łączy się z wrześniową katastrofą, dlatego mówię o nim, bo miało być
rewanżem, odwetem oczekiwanym przez całą okupację. A tymczasem okazało się
tragicznym powtórzeniem, mimo wszelkiej różnicy technicznej i psychologicznej, jaka
istnieje między regularną wojną i powstaniem. Powtórką przegranej z tym samym
potężnym przeciwnikiem. Walką podjętą bez szansy zwycięstwa, w które za wszelką
cenę umówiono się uwierzyć. W daremnym, raz jeszcze, oczekiwaniu pomocy i
odsieczy. A potem pytania, pytania, nocne rodaków nie tylko rozmowy. Również
intrygi, porachunki. Nie brak ich po zwycięstwie, więc tym bardziej towarzyszą
klęsce. Bo wprawdzie zwycięzców na ogół się nie sądzi, ale przegranych jak
najbardziej. Wokół pamięci Września i Powstania (będę się odtąd posługiwał taką
niepoprawną ortograficznie dużą literą) toczono latami walkę o rząd dusz zamiast
walki o władzę, która to walka została rozstrzygniętą, póki obowiązywało
gwarantowane geopolitycznie hasło powtarzane przez Władysława Gomułkę, a
także jego następców: .Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Zrozumiałe, że nie
wspomniał Gomułka, może nawet nie pomyślał, z czyją - no bo z obcą pomocą i
przemocą zdobytej. Ale też nie musiał się tym dręczyć, bo wszelka władza w
niejasnych przypadkach powołuje się na wyższą sprawiedliwość dziejową, na straży
której czuje się przez historię stawiana mocą faktów dokonanych. I tu dodajmy
Gomułce do towarzystwa, tak trochę na złość, czołowego sanacyjnego pułkownika
Bogusława Miedzińskiego, przedwojennego marszałka Senatu, który z otwartością
godną towarzysza Wiesława oświadczał: „Jesteśmy skazani na dożywotnie
rządzenie”. Wielce to podobny sposób myślenia: zdradza prędzej czy później groźną
dla każdej władzy, doraźnie wygodną arogancję. Poczucie, że jest się jakoś tak
misyjnie, a jak trzeba to dla dobra sprawy siłowo, nie do zastąpienia. Tak cynicznie?
Jeszcze gorzej. Bo z pełnym przekonaniem. „Nasz wiek jest wiekiem propagandy, a
nie demokracji”, pisał mądry Józef Rettinger w „Wiadomościach Literackich”. Nasz
XXI wiek również. Rządzący Polską niepodzielnie, zazdrośnie przed 1939 rokiem,
przegrali wrześniową próbę i zapewne nie można było jej wygrać, tylko że oni
uczynili to w złym stylu. To znaczy zbyt wielu z nich nie zdało egzaminu w sprawie
smaku. O potędze smaku pisał Herbert. W tym wypadku dowodem smaku byłaby
skrucha, przyznanie się do błędów i zaniedbań, których przyczyną była właśnie
arogancja, siostra ignorancji. Przyznanie się choćby po latach. Niestety, jaki polityk
czy wojskowy dobrowolnie przyzna się do odpowiedzialności za przegraną? Zresztą
nie musi. Zrobią to za niego rywale i przeciwnicy polityczni. A także wrogowie.
Klęska wrześniowa dostarczyła satysfakcji wrogom Polski, których nigdy nie
brakowało, bo jest to kraj, wbrew temu co ciepło sam o sobie zwykł myśleć,
kłopotliwy. Nieustawny, to znaczy ani przyzwoicie, sympatycznie mały, ani
wystarczająco duży i ważny stosownie do swoich ambicji, i o samym sobie
wyobrażeń. Polski ambasador w Paryżu Juliusz Łukasiewicz, nie czekając na wojnę,
napisał książkę pt. „Polska jest mocarstwem”. Zdaniem Mussoliniego, które chętnie
sobie w Warszawie powtarzano - „Polska jest mocarstwem niezależnym”.
Niezależnym - to była prawda, jednak czy mocarstwem? Raczej, jak to ktoś określił,
„mocarstwem kieszonkowym”. Tylko że Łukasiewicz, jako urzędnik państwowy
mógłby się nabawić kłopotów służbowych i towarzyskich. Podobnie jak wszyscy,
którzy publicznie wątpili w polską siłę militarną. Ale jeszcze o Powstaniu: przywołane
obchody 50-lecia a już najwyraźniej 60-lecia, zdominowała legenda, która za
logiczny skądinąd punkt wyjścia przyjęła stwierdzenie, że skoro Powstanie było, to
widocznie, najlepszy dowód, być musiało, co więcej takie, jakim właśnie
poczęstowała nas historia. Inaczej mówiąc nie ma tu o czym deliberować. Wystarczy
po wojskowemu po prostu pamiętać i czcić. A rozmaite pytania, dociekania,
wydziwiania co do przewidywań, przygotowań, decyzji, dowodzenia Powstaniem i
jego skutkach z użyciem niesympatycznych słów jak szanse, sens, koszty i to
jeszcze ze znakiem zapytania, są bezprzedmiotowe. Nie tylko dlatego, argument
nieodparty, że sprawa dotyczy czasu zaprzeszłego, czasu bezpowrotnego. Po
prostu grymaszenie na przeszłość nie ma racji bytu, nie może liczyć na większe
społeczne powodzenie, kiepsko się sprzedaje, dość mamy bieżących kłopotów, żeby
udręczać się przeszłością. O zwycięstwie legendy zdecydował też szantaż
patriotyczny, który patriotyzm wymuszał, kiedy innego sposobu na jego wykrzesanie
nie było. Jak się okazało i w wolnej Polsce (a czemuż by nie, skoro należy do
zasłużonej tradycji) ma legenda oficjalne, mocne prawo obywatelstwa. Stąd
niedawne obchody rocznicowe upłynęły pod rozwiniętymi chorągwiami polityki
historycznej, której niejako z natury dobrze służą multimedia, odwołujące się do
umasowionej wyobraźni.
2. Ale przecież, tylko spokojnie, bez konserwatywnej histerii, media same przez się,
niejako z góry nie są złem, po prostu należą do dzisiejszego świata (innego świata
nie będzie) więc trzeba im dać szansę. Że to na swój sposób możliwe świadczy
Muzeum Powstania Warszawskiego (tylko pamiętajmy, że historia Powstania
zaczyna się we Wrześniu). Muzeum jest sukcesem. Oczywiście refleksji nie
gwarantuje, trzeba ją sobie zapewnić już we własnym zakresie. Przemawia do,
przypomina że, czasem nawet zbyt dosłownie. Opowiadał mi uczestnik Powstania
(przedtem w Kedywie), naprawdę bohater, kawaler Virtuti Militari, że po prostu uciekł
z Muzeum. Wypłoszył go sugestywnie przywołany grzmot niemieckich butów o bruk.
Pamiętał ten odgłos: nie wszyscy weterani lubią wspominać tamte czasy, chociaż
byli młodzi, walczyli i przeżyli. Cywile również nie lubią: moja matka zawsze
wyłączała telewizor, kiedy rozpoczynała się filmowa strzelanina z lat wojny czy
okupacji. Nawet na Krecie - mimo, że urodził się tam Zeus, mieszkał ogólnie znany
potwór Minotaur, inżynier Dedal, twórca labiryntu i jego nieszczęsny syn Ikar, król
Minos i perwersyjna królowa Pazyfae z córkami, tragiczną miłośnicą Fedrą i Ariadną,
którą na pobliskiej wyspie Naksos opuścił, na rozkaz Dionizosa, dzielny zabójca
Minotaura, ateński królewicz Tezeusz, mimo wielu innych bogów, półbogów i
bohaterów, et caetera i tak dalej, słowem tego wszystkiego, co razem stanowi naszą
europejską własność i mimo że od lat pływamy tam i nurkujemy w
międzynarodowym towarzystwie, tańczymy i popijamy schłodzone wino przy
akompaniamencie cykad, nie mówiąc już o innych wakacyjnych przyjemnościach - a
więc nawet na Krecie ludzie pamiętają o wojnie! A najstarsi Kreteńczycy, ubrani na
czarno, wsparci na kijach z oliwkowego drzewa, jeszcze słyszą, wspominają taki
sam jak ten, który wita w progach Muzeum Powstania Warszawskiego, łoskot
podkutych niemieckich butów. I pytają, popijając łagodny winogronowy bimberek
domowej fabrykacji, przy stolikach nakrytych ceratowym obrusem w kratkę z
widokiem na morze albo góry, co to znaczy „Deutschland, Deutschland liber alles",
bo niby rozumieją co to znaczy, albo mogą spytać, przecież turyści i letnicy
niemieccy są mile, licznie widziani, tylko dlaczego „ponad wszystko"? Ja najmocniej
przeżyłem kolejną rocznicową wizytę w Muzeum, kiedy prosto stamtąd pojechałem
na Powązki. I po zwiedzaniu multimedialnej ekspozycji pełnej życia, ruchu, głosów,
muzyki, wibracji, wybuchów i komunikatów, usłyszałem brzozową ciszę, w której
bohaterowie poznani w Muzeum, to znaczy tylu spośród nich, leży pod białymi
krzyżami. A po sąsiedzku, jakżeby inaczej, w swojej kwaterze, rzadziej odwiedzani,
bo już niewielu zostało im najbliższych, odpoczywają, śpią snem wiecznym, tak się
ładnie mówi, a tak naprawdę obracają się w proch, w niepamięć, żołnierze Września.
No właśnie, Września dużą literą. Znowu mi się samo tak napisało. A gdyby ułożyć
jakiś polski kalendarz historyczny, miesiąc po miesiącu, może niejeden miesiąc,
pisany dotąd prawidłowo z małej litery awansowałby ortograficznie do dużej,
ewentualnie jeszcze z jakimś towarzyszącym przymiotnikiem. Taki pomysł.
Spróbujmy po kolei. Po prostu Styczeń: to miałoby znaczyć w domyśle Powstanie
Styczniowe? Raczej nie, to nie brzmi. Lepiej zostawić, jak jest. W lutym, tak na
wyczucie, niewiele się nam wydarzyło. Jedna Olszynka Grochowska pędzla
Wojciecha Kossaka jeszcze nie czyni historycznej wiosny. Rewolucja lutowa to nie u
nas tylko obok, w Rosji - słowem kalendarzowy odpoczynek. Ale już marzec,
rozumiemy dość jednoznacznie i współcześnie jako Marzec, czyi i wydarzenia
marcowe 1968 roku. W kwietniu, jak w marcu, zdarzyła się przedwojenna
konstytucja, chociaż całkiem inna. Również przysięga Kościuszki na krakowskim
rynku. Chyba mało kto pamięta, że wypadła akurat w kwietniu? Maj, czyli majowa
jutrzenka, szczególnie „Vivat maj, trzeci maj, dla Polaków błogi raj", czyli rocznica
Zgłoś jeśli naruszono regulamin