Obłęd (Tom 1 - Tropiony osaczony) - Jerzy Krzysztoń.txt

(507 KB) Pobierz
JERZY KRZYSZTOŃ
Obłęd
1. Tropiony osaczony
Ilustracja na obwolucie Janusz Stanny Opracowanie graficzne Andrzej Piekarski
© Copyright by Jerzy Krzysztoń 1980
Printed in Poland
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1981 r.
Druk z klisz według wydania pierwszego
Nakład 20 000 + 300 egz. Ark. wyd. 14,3. Ark. druk. 16,5
Papier druk. sat. ki. V 80 g, format 82 X 104/32
Podpisano do druku w styczniu 1981 r.
Druk ukończono w kwietniu 1981 r.
Wrocławskie Zakłady Graficzne - Zakład Główny
Wrocław, ul. Oławska 11
Nr zam. 1522/80
Cena t. I/III zł 115. -
ISBN 83-06-00188-5


zostaje mi
bagatela
niewyczerpanej tajemnicy
(Giuseppe Ungaretti)
  
  
  Imię moje: Krzysztof - zachowałem mimo obłędu, jaki zesłał mi los. Tracąc je, postradałbym siebie samego. Rzecz gorsza niż śmierć. Okazałbym się kimś innym: Cezarem? Szekspirem? Faustem? Mierzę wysoko! Może zwierzęciem, może ptakiem, może rybą, może kamieniem. Otóż w najczarniejszej godzinie nie straciłem swojego imienia, dzięki Bogu, wszyscy moi bracia obłąkani zwracali się do mnie jak należy: Krzyś.
  Przystępuję do opisania dziejów moich udręk zaiste z zajęczym sercem. Wskutek obawy, czy zdołam przedstawić obraz obłędu na tyle wierny, aby mógł być bliski prawdy. Aby samą był prawdą, jeśli to możliwe. Przeto jak starzy skrybowie modlę się o sztukę wysłowienia.
  Nikt nie wie, co trzeba przeżyć, aby obłęd dojrzał ogarnął człowieka bez reszty. Ileż to razy ludzie prze żywa ją tak koszmarne rzeczy, że powinni natychmiast postradać zmysły. Tymczasem wcale nie wariują. Choćby - w większości - więźniowie kacetów. A innym wystarczy zwykłe, szare życie - krach. Już się smażą w ogniu obłędu! Kim są, zanim staną się obłąkani? Za nim zamknie się ich na dobre? Bo to są takie kłębuszki wrażliwości. Świat dla nich cały jest z kolców. Usiłują się przystosować, ale to daremne. Albowiem jeszcze nie wiedzą, że Odys w nich śpi, że róża wykwita z cierni, a klejnot jest w lotosie, amen. że nikt nad nimi nie płacze! Aż przychodzi ostatnia rozpaczliwa próba - uciekają w szaleństwo... Widzę ich w tej chwili, jak krążą po zielonych korytarzach, zielonym linoleum wyglądają jak algi albo wodorosty, tak się chwieją, kołyszą.
  Nie sposób pisać w obłędzie, chociaż można na pograniczu obłędu, czasem się to udaje - tak powstało wiele dzieł ducha ludzkiego które pozostały w historii kultury jako świadectwa geniuszu, arcydzieła. Sam obłęd jest destrukcją albo nie wyjaśnioną grą lęków, rozpaczy, trwóg udręk, chociaż w tej gehennie zdarzają się olśnienia. Iluminacje. Błyski tak nieprawdopodobne, jakby otwierała się przed człowiekiem tajemnica stworzenia! on sam czuje się zaliczony do wielkich wtajemniczonych... Ale o tym opowiem, gdy nadejdzie pora.
  Przed chwilą nazwałem obłęd destrukcją uczyniłem to zbyt pochopnie. Tak może się wydawać tylko komuś, kto patrzy z zewnątrz. Obłąkany tak nie uważa. Żyje on pełnią obłędu, żyje wyżywa się w nim - świat bowiem przeistoczył się na dobre, stał się pełen nie przeczuwanych znaczeń, groźnych bądź radosnych albo zarazem groźnych radosnych niezwykłości, wielkich postaci, którym można uścisnąć rękę, pokłonić się, zachłysnąć, czasem gorzko ze szczęścia zapłakać... w tym przeistoczeniu wziąłem udział całą wyobraźnią, sercem rozumem.
  “I have seen the Bird of Paradise, she has spread herself before me, and shall never be the same again"... Ujrzałem Ptaka rodem z Raju, rozpostarł przede mną swe skrzydła, nigdy już nie będę tym, kim byłem... Tak rzekł niedawno doktor Laing, psychiatra wielkiej sławy. - Oto, co mi się przydarzyło! Więc nie będę nigdy tym, kim byłem.
  Czterdziestka dla mężczyzny to coś w rodzaju nowych narodzin pod okiem śmierci. tak się właśnie to zaczęło...
  Wracałem z magnetofonem ze Szczawnicy. W czasie ferii zimowych był tam obóz studencki w starym pensjonacie na stoku wzgórz. Sporo rozgarniętych dziewcząt chłopców, z którymi ponagrywałem rozmowy dla radia - o ich planach, ambicjach życiowych po ukończeniu studiów. Chłopców jak zwykle przemądrzałych, ale radziłem sobie z nimi bez kłopotu. Byłem bardzo elokwentny, nad podziw bezpośredni z ogromną łatwością trafiałem do ludzi. Nawet najbardziej nieśmiali oporni - z ręki mi jedli! Kiedy dziś o tym pomyślę - stałem się gadatliwym bratem łatą, który, żywiąc niezmożoną sympatię dla bliźnich, z każdym się spoufalał. ta wena nie byle jaka! Wszak udawało mi się mówić frapująco prawie na każdy temat. Tak, z astronomią włącznie.
  Animuszu dodawał mi alkohol. Nie rozstawałem się z płaską flaszką koniaku - gruziński - w piersiówce po Martellu. Zawsze przy sobie, a żelazna rezerwa w plecaku, właśnie wyczerpana, bo utoczyłem z niej ostatnie krople, przygotowując zapas na powrotną drogę. Stwórca mnie pobłogosławił tak zwaną mocną głową. co tu dużo gadać - gustowałem w trunkach. Włócząc się po świecie, poznałem bourbona, tequillę, calvados, pernod, ouzo, horiłkę z piercom, żeńszeniówkę, trejos devinerjos, grappę, barack palinkę, pejsachówkę, borowiczkę, nie licząc najrozmaitszych odmian whisky, koniaków, nalewek piwa. Na koniec nie potrafiłem pracować, jeśli nie stał przy maszynie kieliszek, z którego powolutku sączyłem.
  Otóż byłem sensualistą, moja namiętność życiowa polegała na tym, aby spróbować wszystkiego, co dozwolone niedozwolone. Gustowałem nie tylko w trunkach, gustowałem w kobietach. W hazardzie pod niejedną postacią. Chociaż moją najtrwalszą miłością była żona, Helena. No mój dom. Tak, mój dom Mokotów. Stała marszruta przez Łazienki do radia. Usiłowałem żyć pełną piersią, ale mało komu to się udaje, więc mnie się nie udało. Zawsze jakieś niewczesne skrupuły albo pech, albo coś takiego... Zawód miałem ruchliwy, przynajmniej kręciłem się po świecie. Cóż, mając trzydzieści lat, przeżyłem pewien kryzys, o czym wie tylko moja żona lekarz. Popadłem w taką depresję, że usiłowałem popełnić samobójstwo, otruć się gazem. Nic to nie jest, jak wiadomo - ot, takie wołanie o pomoc. Leczono mnie w przychodni zdrowia psychicznego wstrząsami insulinowymi to tak skutecznie, że dawno o całej kuracji zapomniałem! Zawsze byłem wrażliwy na śmierć, a wtedy dwie bliskie mi osoby zmarły na raka. Świat zamknął się na głucho przede mną, nie mogłem pracować, pisać, zasilać radia, znalazłem się na morzu nicości martwoty, no odkręciłem kurek z gazem. Lęk wygnał mnie z kuchni na balkon, gdzie serce omal nie wyskoczyło mi gardłem. Tempi passati!
  Odprowadzała mnie grupka studentek studentów, którzy w końcu mnie polubili. Był luty, ale śniegu w dolinach leżało niewiele. Jakiś czas szliśmy ocembrowanym
  brzegiem Dunajca. Idąc śpiewaliśmy dziarską pieśń - sentymentalny relikt mojej młodości, która osobliwie im się spodobała, choć nie wiem czemu. “Nierozłączne siostry dwie: młodzież SPL. Hej, SPL." Kto to pamięta? Kto to pamięta? “Dalej razem fundamenty kłaść pod gmach Polski nowej... SP, hej, Es Pe!... Maszeruje rozśpiewana brać..." Kto to pamięta? Kto pamięta naszą młodość pogrobowców, nędzarzy, stachanowców, popaprańców... “Es Pe, hej, Es Pe!..." Wrogów klasowych w narodzie, który niczego nie umiał tak kochać jak swojego kraju... Kto pamięta, kiedy w błocie po kolana wszystko kałmuczało?
  Pośliznąłem się. Ktoś chwycił mnie pod rękę, podtrzymał. Katarzyna M. Po skończeniu studiów chciała wyjść za mąż mieć siedmioro dzieci! Szczęść Boże w urodzaju... Ona chce mieć siedmioro dzieci, jak to u nich na wsi bywało, a ja mogłem sobie pozwolić - my z Heleną mogliśmy sobie pozwolić - zaledwie na jedno. W dodatku zastanawiałem się, czy to nie za dużo? Czy w ogóle warto sprowadzać dzieci na świat, który tracił resztkę sensu? Taka sobie purchawka, która bezgłośnie eksploduje w Kosmosie... Na zimno, w myśl reguł zimnej wojny.
  Ta studentka, Katarzyna M., pytała, dlaczego jestem pesymistą. Na spacerze, w cztery oczy. Dziewczyny czasem flirtują bezdennie serio. Zamiast wykręcić się żartem, skusiło mnie coś wrednego... Ech, ten niemodny garb egzystencjalizmu! Spytałem, czy nic jej to nie wzrusza, że siedmioro dzieci urodzi się, aby umrzeć? - Och, to naturalne - odpowiedziała zdziwiona. - Taki jest porządek rzeczy. Da Bóg, nacieszą się życiem zamkną oczy ze starości.
  Cóż, woli dostarczać zajęcia grabarzom! Ale tego nie powiedziałem... Jeśli ktoś ma tyle ufności, po co mu uświadamiać wierutną nędzę naszego żywota? Niedawno moja matka, odmieniona na twarzy, spopielałej, grynszpanowej, półprzytomna po narkozie, mówiła: poszłabym stąd, przed siebie, daleko, daleko! A ja, ściskając ją za rękę, lękałem się, że zaraz ta zrobi. Świeże wspomnienie, z listopada.
  Siedmioro dzieci... Nie znają wojny ci młodzi! To mnie, mojemu pokoleniu skórę garbowano. Straciłem ojca, dom, dzieciństwo, sam Bóg wie, co jeszcze... A ta mnie pyta, dlaczego jestem pesymistą! A czy człowiek może się wciąż wciąż odradzać, wzorem reptilów - z kawałka obciętego ogona? Ech wy, nie powąchaliście wojny!
   - chwała Bogu! - mówi Katarzyna. Na pożegnanie śpiewają mi szkocką balladę o Loch Lomond, której ich nauczyłem. Odkryłem kiedyś, że słowa jej przypominają naszą prześliczną: “Ty pójdziesz górą, a ja doliną, Ty zakwitniesz różą..." Chłopakom ściskam ręce, dziewczęta całuję w policzki. - Kiedy zabraknie ojców chrzestny to piszę się na siódmego - mówię do Katarzyny, śmieje się wdzięcznie, ma dołki w buzi. Machają szczęśliwi, że pozbyli się wapniaka.
  Pieni się Dunajec. Jadę autobusem myślę o liście na cieniutkiej bibułce, jaki otrzymała gospodyni naszego pensjonatu w Szczawnicy z samiusieńkiego rana. List był po angielsku, więc dała mi go do przetłumaczenia. Powiało na mnie Lutrem grozą Dziewicy z Norymbergi... Ten wiotki arkusik mieścił pogróżki, ba, straszne klątwy, jeśli się go nie przepisze w egzemplarzach pięciu nie roześle wśród znajomych w dwadzieścia cztery godziny! Powoływał na świadectwo jakiegoś amerykańskiego pułkownika, który ciężko zapłacił za przerwanie łańcucha ludzi dobrej woli....
Zgłoś jeśli naruszono regulamin