Harry Potter.doc

(2152 KB) Pobierz
Rozdział pierwszy

161

Rozdział pierwszy
Dom Riddleyów


Mieszkańcy Małego Hangleton wciąż nazywali go Domem Riddleyów, mimo że już od wielu lat Riddleyowie tu nie mieszkali. Stał na wzgórzu, górując nad całą wioską; niektóre okna były zabite deskami, dachówki poodpadały od dachu, a niepodcinany bluszcz porastał całą przednią ścianę. Kiedyś dostojny, świetnie utrzymany, największy i najstarszy w okolicy, teraz był brudny, zaniedbany i opuszczony.
Wszyscy hangletończycy zgadzali się, że ten dom był "straszny". Pół wieku temu stało się tam coś dziwnego i strasznego, coś, o czym mieszkańcy wioski wciąż lubili dyskutować, kiedy nie mieli innego tematu do plotek. Temat był poruszany już tyle razy i w tylu miejscach, że nikt nie mógł być pewny, co jest prawdą. Jednak każda wersja opowieści zaczynała się w ten sam sposób: 50 lat temu, o świcie jednego z pięknych, letnich dni, kiedy Dom Riddleyów wciąż wyglądał imponująco, pokojówka weszła do jadalni i znalazła wszystkich trzech Riddleyów martwych.
Pokojówka zbiegła z krzykiem ze wzgórza i obudziła tak wielu ludzi, jak mogła.
- Leżą tam z otwartymi oczami! Zimni jak lód! Wciąż w obiadowych strojach!
Wezwano policję, a wszyscy mieszkańcy Małego Hangleton zebrali się wokół domu, lekko zszokowani, choć niezwykle zaciekawieni. Nikt nie udawał szczególnej żałoby po Riddleyach, gdyż byli wyjątkowo nielubiani. Starsi pan i pani Riddley'e byli niegrzecznymi, bogatymi snobami, a ich dorastający syn, Tom, uchodził za nawet jeszcze większego snoba od rodziców. Wszystkich hangletończyków obchodziło jedynie kim był morderca - uważano, że troje zupełnie zdrowych ludzi nie może po prostu umrzeć śmiercią naturalną jednej nocy.
Wisielec (?), hangletoński pub rozbrzmiawał rozmowami do późnej nocy; cała wioska zebrała się, aby przedyskutować morderstwa. Już prawie zaczęli rozchodzić się do domów, kiedy kucharka Riddleyów, wbiegła do pubu z przerażeniem na twarzy i oznajmiła, że człowiek o nazwisku Frank Bryce właśnie został aresztowany.
- Frank?! - zawołało kilka osób - Nigdy!
Frank Bryce był ogrodnikiem Riddleyów. Mieszkał samotnie w rozwalającej się szopie na ich terenach. Frank powrócił z wojny z chorą nogą i wielką niechęcią do tłumów i hałasu; pracował dla Riddleyów odkąd go pamiętano.
Ludzie kupili kolejne drinki i usiedli, by wysłuchać więcej szczegółów.
- Zawsze sądziłam, że jest dziwny - mówiła zasłuchanym hangletończykom, po swoim czwartym sherry - Wiecie, nietowarzyski. Jestem pewna, że jeżeli kiedykolwiek zaproponowałam mu kawę, musiałam powtórzyć to ze sto razy.
- Ach, teraz, - powiedziała kobieta przy barze - przeżył ciężką wojnę, ten Frank, lubi spokojnem ciche życie. To nie jest powód do...-
- A kto jeszcze miał klucz do tylnych drzwi? - warknęła kucharka - Zapasowy klucz wisiał w jego komórce, odkąd pamiętam! Nikt nie wyważył drzwi tamtej nocy! Żadnych zbitych szyb! Frank musiał tylko wślizgnąć się do domu, kiedy wszyscy spali...
Mieszkańcy wymienili ponure spojrzenia.
- Zawsze wiedziałem, że może powodować kłopoty - mruknął mężczyzna przy barze
- Wojna bardzo go zmieniła, gdyby ktoś mnie zapytał - wtrącił lokaj (?)
- Mówiłam ci Dot, nie chciałabym znaleźć się po przeciwnej stronie, niż Frank - odezwała się podekscytowana kobieta w rogu
- Okropny charakter - dodała Dot, z zapałem kiwając głową - Pamiętam, kiedy był dzieckiem...
Do ranka następnego dnia już prawie wszyscy mieszkańcy wierzyli, że Frank Bryce zabił Riddleyów.
Ale wtedy w sąsiednim Wielkim Hangleton, w ciemnym i brudnym komisariacie policji, Frank wciąż uparcie powtarzał, że jest niewinny i że jedyną osobą, którą widział tego dnia był obcy nastoletni chłopiec, ciemnowłosy i blady. Nikt inny w wiosce nie widział tego chłopca, więc policja przyjęła, że Frank po prostu go wymyślił.
Wtedy, kiedy sprawa zaczynała wyglądać dla Franka bardzo poważnie, nadszedł kolejny raport z Domu Riddleyów, który wszystko zmienił.
Policjanci nigdy nie czytali dziwniejszego raportu. Grupa lekarzy, która dokonała sekcji, stwierdziła, że żaden z Riddleyów nie był otruty, zastrzelony, zadźgany nożem (?), uduszony, ani (na tyle, na ile mogli powiedzieć), zraniony w jakikolwiek sposób. Właściwie, jak pisano w raporcie z wielkim zdumieniem, Riddleyowie wydawali się być w świetnej formie - oprócz faktu, że wszyscy nie żyli. Lekarze zwrócili uwagę (jakby koniecznie chcieli znaleźć w ciałach coś niezwykłego), że każde z nich miało wyjątkowo przerażony wyraz twarzy - ale zniechęcony policjant zapytał, czy ktokolwiek słyszał o trzech osobach przestraszonych na śmierć?
Ponieważ nie było dowodów, że Riddleyowie w ogóle byli zamordowani, policja była zmuszona wypuścić Franka. Riddleyowie zostali spaleni w kościele w Małym Hangleton, a ich groby przez pewien czas wzbudzały ciekawość. Ku ogólnemu zdziwieniu, Frank Bryce wrócił do swojej komórki na terenach Riddleyów.
- Jestem przekonana, że to on ich zabił, nieważne co mówi policja - powiedziała Dot w Wisielcu - I jeżeli on ma jakieś sumienie, wyjedzie stąd, wiedząc, że my wiemy tak jak on, co zrobił.
Ale Frank nie wyjechał. Został i opiekował się ogrodem dla następnej rodziny, która zamieszkała w Domu Riddleyów, a potem jeszcze dla następnej - ponieważ żadna z nich nie została długo. Możliwe, że Frank również przyczynił się do tego, że każdy nowy właściciel twierdził, że w tym miejscu czuje się nieswojo; tym bardziej, że z powodu nieobecności mieszkańców, dom powoli popadał w ruinę.
* * *
Obecny właściciel domu nie mieszkał w nim, ani też nie próbował doprowadzić go do stanu używalności; mieszkańcy wioski mówili, że kupił go z "powodów podatkowych", choć nikt właściwie nie wiedział, co to może być. Jednak nowy właściciel wciąż płacił Frankowi za opiekę nad ogrodem. Frank dobiegał właśnie swoich 77 urodzin, był prawie zupełnie głuchy, jego chora noga doskwierała mu bardziej niż kiedykolwiek, a mimo to wciąż widziano go, jak przy ładnej pogodzie uwija się wśród grządek.
Kłopoty ze zdrowiem nie były jedynym utrapieniem Franka. Chłopcy z wioski mieli zwyczaj rzucania kamieniami w okna Domu Riddleyów, często też przejeżdżali na rowerach przez trawniki, które z takim poświęceniem pielęgnował Frank. Raz czy dwa włamali się dla zabawy do domu. Wiedzieli, że Frank był do niego przywiązany, ale zaskoczył ich widok starego ogrodnika biegnącego przez ogród, wymachującego kijem i wściekle krzyczącego. Frank jednak sądził, że chłopcy nawiedzają go, ponieważ, tak jak ich rodzice i dziadkowie, uważają go za mordercę. Więc kiedy pewnej sierpniowej nocy Frank obudził się i zobaczył coś bardzo dziwnego na piętrze starego domu, natychmiast pomyślał, że chłopcy posunęli się o krok dalej.
Tak naprawdę Franka obudziła jego chora noga; bolała go coraz bardziej, w miarę, jak stawał się coraz starszy. Wstał i pokuśtykał po schodach do kuchni, z zamiarem podgrzania wody w termoforze. Stojąc przy oknie, napełniając czajnik, spojrzał na Dom Riddleyów i zobaczył płomień światła tańczący w jednym z okien na piętrze. Natychmiast zorientował się, co się dzieje: chłopcy znowu włamali się do domu i tym razem wzniecili pożar.
Frank nie miał telefonu, a na dodatek w ogóle nie ufał policji, odkąd zabrano go na przesłuchanie w sprawie śmierci Riddleyów. Odłożył czajnik, pospieszył na górę tak szybko, na ile pozwalała mu chora noga, a następnie wrócił w pełni ubrany do kuchni, z zardzewiałym kluczem w ręku. Podniósł swoją laskę, która była oparta o ścianę i wyszedł na zewnątrz.
Frontowe drzwi Domu Riddleyów wydawały się nie tknięte, tak jak wszystkie okna. Frank obszedł dom dookoła, odnalazł stare drzwi prawie całe zarośnięte bluszczem i bezgłośnie otworzył je swoim kluczem.
Znalazł się w opuszczonej kuchni. Nie wchodził tam od lat; mimo to, choć było bardzo ciemno, dobrze pamiętał, gdzie znajdowały się drzwi do hallu; wciąż nasłuchiwał jakichkolwiek kroków lub głosów z góry. Dotarł do hallu, gdzie było nieco jaśniej, dzięki dwóm wielkim oknom po obu stronach drzwi, i zaczął wspinać się po schodach, błogosławiąc kurz na podłodze, który czynił jego kroki zupełnie bezgłośnymi.
Na piętrze Frank skręcił w prawo i natychmiast zobaczył, gdzie ukryli się intruzi - na samym końcu korytarza drzwi były niedomknięte, a na podłodze zauważył nikłą smugę światła (?). Frank wolno poszedł w tamtą stronę, podpierając się swoją laską. Kilka stóp od wejścia mógł dojrzeć zarys przedmiotów w pokoju.
Ogień palił się w kominku. To go zaskoczyło. Zatrzymał się i uważnie nasłuchiwał głosu mężczyzny mówiącego w pokoju; brzmiał w nim paniczny strach.
- Jest jeszcze trochę w butelce, panie, jeżeli jest pan wciąż głodny.
- Później - powiedział drugi głos. Ten też należał do mężczyzny, ale był dziwnie wysoki i zimny, jak nagły powiew mroźnego wiatru. Coś w tym głosie sprawiło, że włosy na szyi Franka stanęły dęba - Przysuń mnie bliżej ognia, Glizdogon.
Frank przyłożył swoje lepsze, prawe ucho do drzwi. Usłyszał dźwięk odkładania butelki na jakąś twardą powierzchnię, a potem głuchy odgłos przesuwania fotela po podłodze. Dojrzał sylwetkę niskiego mężczyzny, pchającego go na miejsce. Miał na sobie czarną pelerynę, a na czubku jego głowy bielała łysina. Po chwili zniknął z pola widzenia.
- Gdzie jest Nagini? - zapytał zimny głos
- Nie...-nie wiem, panie. - odparł pierwszy mężczyzna lękliwie - Wyszła, żeby obejrzeć dom, jak myślę....
- Wydoisz ją przed snem, Glizdogon - oznajmił drugi głos - Będę potrzebował posiłku w nocy. Podróż bardzo mnie wyczerpała.
Frank przyłożył swoje lepsze ucho jeszcze bliżej do drzwi, wytężając słuch. Nastąpiła pauza, a potem człowiek nazwany Glizdogonem odezwał się znowu.
- Panie, czy mogę zapytać, jak długo tu zostaniemy?
- Tydzień - odparł zimny głos - Może dłużej. Miejsce jest całkiem wygodne, a nie możemy jeszcze zrealizować planu. Byłoby głupotą, zrobić ruch przed zakończeniem Mistrzostw Świata w Quidditchu.
Frank włożył wskazujący palec do ucha i mocno nim pokręcił. Mimo dużej warstwy miodu z pewnością usłyszał słowo "Quidditch", które nic mu nie mówiło.
- Mi...-Mistrzostwa Świata Quidditcha, panie? - powtórzył Glizdogon (Frank włożył głębiej palec i zaczął obracać nim jeszcze szybciej) - Proszę mi wybaczyć, ale... nie rozumiem... dlaczego musimy czekać do końca Mistrzostw Świata Quidditcha?
- Ponieważ, idioto, w tym czasie czarodzieje z całego świata gromadzą się w jednym miejscu i całe Ministerstwo Magii będzie węszyć dookoła, szukając niezwykłych zachowań, podwójnie sprawdzając tożsamość każdego, kto się nawinie. Będą mieli obsesję na punkcie bezpieczeństwa, boją się uwagi Mugoli. Więc będziemy czekać.
Frank przestał próbować wyczyścić swoje ucho. Z pewnością usłyszał słowa "Ministerstwo Magii", "czarodzieje" i "Mugole". Każde z tych określeń oznaczało tajemnicę, a Frankowi przyszły do głowy tylko dwa rodzaje ludzi, którzy porozumiewali się szyfrem: szpiedzy i przestępcy. Ścisnął mocniej swoją laskę i jeszcze bardziej wytężył słuch.
- Wasza Lordowska Mość jest wciąż zdecydowany? - zapytał cicho Glizdogon
- Oczywiście, że jestem zdecydowany, Glizdogonie - odparł drugi, a w jego głosie zabrzmiała nutka zniecierpliwienia
Nastąpiła krótka przerwa, a potem Glizdogon znowu przemówił, tak, jak gdyby zmuszał się do powiedzenia tego, zanim zawiodą go nerwy:
- To można zrobić bez Harrego Pottera, panie...
Kolejna pauza, bardziej znacząca.
- Bez Harrego Pottera? - powtórzył drugi głos z jadowitą łagodnością - Rozumiem...
- Panie, nie mówię tego z troski o chłopaka! - zawołał Glizdogon wysokim, przestraszonym głosem - Chłopak nic dla mnie nie znaczy, zupełnie nic! Po prostu gdybyśmy użyli innego czarodzieja lub czarownicy - każdego czarodzieja - wszystko poszłoby dużo szybciej! Jeżeli pozwoli mi pan wyjść na chwilę - wiesz, panie, że mogę poruszać się tak, by nikt mnie nie rozpoznał - wrócę najdalej za dwa dni z odpowiednią osobą...-
- Mógłbym użyć innego czarodzieja - przerwał głos - to prawda...
- Panie, to ma sens - powiedział Glizdogon, z wielką ulgą w głosie - porwać Harrego Pottera będzie bardzo trudno, jest tak dobrze chroniony...-
- A więc zgłaszasz się na ochotnika, aby iść i znaleźć mi zastępcę? Zastanawiam się... może zadanie opieki nade mną jest dla ciebie zbyt męczące, Glizdogon? Może pomysł porzucenia planu jest niczym więcej jak próbą opuszczenia mnie?
- Panie! Ja...-ja nie mam zamiaru cię opuścić, wcale nie...-
- Nie kłam! - syknął drugi głos - Zawsze możesz powiedzieć, Glizdogon! Żałujesz, że wróciłeś do mnie. Widzę to. Widzę, jak na mnie patrzysz, czuję, jak się wzdrygasz, kiedy mnie dotykasz...
- Nie! Moje oddanie do Waszej Wysokości...-
- Twoje oddanie jest niczym więcej jak tchórzostwem. Nie byłoby cię tutaj, gdybyś miał dokąd pójść. Jak mam przeżyć bez ciebie, skoro potrzebuję posiłków co kilka godzin? Kto będzie doił Nagini?
- Ale wydajesz się znacznie silniejszy, panie...
- Kłamstwo! - warknął drugi głos - Wcale nie jestem silniejszy, a kilka dni samotności wystarczyłoby, aby pozbawić mnie tego marnego zdrowia, które odzyskałem pod twoją nędzną opieką. Cisza!
Glizdogon, który mruczał coś pod nosem, natychmiast ucichł. Przez kilka sekund Frank nie słyszał nic, prócz trzasku gałęzi na ognisku. Potem drugi człowiek znowu się odezwał, tym razem szeptem podobny do syku węża.
- Mam swoje powody, żeby użyć tego chłopca, tak jak ci już wyjaśniłem, i nie zrezygnuję z tego. Czekałem 13 lat. Kilka miesięcy nie zrobi różnicy. Co do ochrony chłopca, wierzę, że mój plan zadziała. Jedyne czego potrzebuję, to odrobina odwagi z twojej strony, Glizdogon - odwagi, którą znajdziesz, jeżeli nie chcesz poczuć gniewu Lorda Voldemorta...-
- Ale panie, ja muszę mówić! - zawołał Glizdogon, z paniką w głosie - Przez całą podróż myślałem o planie... panie, zniknięcie Berty Jorkins nie ujdzie ich uwadze na długo, a jeżeli się pospieszymy, jeżeli ja rzucę zaklęcie...-
- Jeżeli? - wycedził przez zęby zimny głos - Jeżeli? Jeżeli wypełnisz plan, Glizdogon, Ministerstwo nigdy nie dowie się, że jeszcze ktoś zniknął. Zrobisz to szybko i bez rozgłosu; chciałbym zająć się tym osobiście, ale w mojej obecnej sytuacji... jeszcze jedna przeszkoda do usunięcia i nasza droga do Harrego Pottera będzie wolna. Nie oczekuję, że zrobisz to sam. W odpowiednim czasie mój wierny sługa dołączy do nas...-
- Ja jestem pańskim wiernym sługą. - wtrącił Glizdogon z ponurym rozżaleniem
- Glizdogon, ja potrzebuję kogoś z mózgiem, kogoś, kogo lojalność nigdy nie zawiodła, a ty, niestety, nie spełniasz żadnego z tych warunków.
- Znalazłem cię, panie - powiedział Glizdogon, tym razem już wyraźnie nadąsany- To ja pana znalazłem. I przyprowadziłem Bertę Jorkins.
- To prawda - przyznał drugi człowiek, jakby zaskoczony - Przebłysk geniuszu, którego nigdy bym się po tobie nie spodziewał, Glizdogon... choć prawdę mówiąc, nie byłeś nawet świadom, jak użyteczna mogłaby być, kiedy ją złapałeś, prawda?
- Po..-pomyślałem, że mogłaby być użyteczna, panie...
- Kłamstwo - warknął zimny głos, z okrutnym rozbawieniem bardziej widocznym niż wcześniej- Mimo to nie przeczę, że jej informacje były bardzo przydatne. Bez niej nigdy bym nie ułożył planu, i za to będziesz wynagrodzony, Glizdogon. Pozwolę ci wykonać dla mnie najważniejsze zadanie, zadanie, za które wielu moich poprzedników oddałoby swoją prawą rękę...
- Na..-naprawdę, panie...? Co takiego? - Glizdogon znowu wyglądał na przerażonego
- Ach, Glizdogon, chyba nie chcesz, żebym zepsuł ci niespodziankę? Twoje zadanie przyjdzie na samym końcu... ale obiecuję ci, będziesz miał zaszczyt być tak przydatnym, jak Berta Jorkins.
- Pan...panie... - Glizdogon ochrypł, jakby jego krtań nagle stała się zupełnie sucha - Chcesz... chcesz mnie też zabić, panie....?
- Glizdogon, Glizdogon - powiedział zimny głos łagodnie - Dlaczego miałbym cię zabić? Zabiłem Bertę Jorkins, ponieważ musiałem. Do niczego się nie nadawała po przesłuchaniu. Poza tym zbyt wiele pytań zostałoby zadanych, gdyby wróciła do Ministerstwa z informacją, że spotkała ciebie na wakacjach. Czarodzieje, którzy mają nie żyć, nie powinni wpadać na czarownice Ministerstwa w przydrożnej gospodzie...
Glizdogon mruknął coś tak cicho, że Frank nie mógł go usłyszeć, ale te słowa wyraźnie rozbawiły drugiego mężczyznę - był to zupełnie nieszczery śmiech, zimny, jak wszystkie dotychczasowe zdania.
- Mogliśmy zmodyfikować jej pamięć? Ale Zaklęcia Pamięci mogą być złamane przez potężnych czarodziejów, tak jak ja to zrobiłem, przesłuchując ją. B
Tymczasem na korytarzu Frank nagle zaczął bać się tak, że ręka, którą ściskał laskę, stała mokra od potu. Człowiek o zimnym głosie zabił kobietę. Mówił o tym właściwie bez żadnych uczuć - jedynie z rozbawieniem. Był niebezpieczny - był szaleńcem. I planował kolejne morderstwo - ten chłopiec, Harry Potter, kimkolwiek był - był w niebezpieczeństwie.
Frank wiedział, co musi zrobić. Teraz nastał czas, aby zawiadomić policję. Mógł wyślizgnąć się z domu i pójść prosto do budki telefonicznej w wiosce... ale zimny głos znowu przemówił, a Frank pozostał na miejscu, jakby zamieniony w słup soli, słuchając rozmowy całą siłą woli.
- Jeszcze jedna klątwa... mój wierny sługa w Hogwarcie... Harry Potter jest już prawie mój, Glizdogon. To postanowione. Nie będzie już rozmów. Ale cicho... chyba słyszę Nagini...
W tym momencie głos drugiego człowieka zmienił się. Zaczął wydawać dźwięki, jakich Frank nigdy wcześniej nie słyszał. Syczał i prychał bez oddechu. Frank pomyślał, że pewnie ma jakiś atak.
I wtedy Frank usłyszał za sobą ruch. Obejrzał się i zamarł ze strachu. Coś posuwało się w jego stronę ciemnym korytarzem i kiedy zbliżyło się do światła, z przerażeniem zdał sobie sprawę, że jest to olbrzymi wąż, przynajmniej na 12 stóp długi. Sparaliżowany strachem przyglądał się, jak śliskie ciało zwierzęcia pozostawia szeroki, wijący się ślad na zakurzonej podłodze. Jedyna droga ucieczki prowadziła do pokoju, gdzie dwóch mężczyzn planowało morderstwo, ale jeżeli zostałby tutaj, z pewnością zostanie zabity przez węża.
Ale zanim podjął decyzję, wąż zrównał się z nim i, cudem, przeszedł obok niego. Wciąż dało się słyszeć syczący, zimny głos mężczyzny w pokoju i w jedej chwili, koniec nakrapianego diamentowymi plamkami ogona węża zniknął w szparze drzwi.
Pot pokrywał teraz też czoło Franka, a ręka oparta na lasce drżała. Wewnątrz pokoju zimny głos wciąż syczał i Franka nawiedziła dziwna, niemożliwa wręcz myśl... ten mężczyzna potrafił rozmawiać z wężami...
Frank nie rozumiał, co się dzieje. Najbardziej pragnął być teraz w swoim ciepłym łóżku, z gorącym termoforem, ale jego nogi jakby przyrosły do podłogi. Kiedy stał, drżąc, na korytarzu, próbując się opanować, zimny głos znowu przemówił po angielsku.
- Nagini ma ciekawe wiadomości, Glizdogon - powiedział
- Na..-naprawdę, panie? - odparł Glizdogon
- Naprawdę. Według Nagini, na zewnątrz stoi stary Mugol, słuchając każdego słowa naszej romowy.
Frank nie miał nawet szansy na ukrycie się. Usłyszał kroki i drzwi do pokoju otworzyły się. Niski, blady mężczyzna z siwiejącymi włosami, zadartym nosem i małymi, wodnistymi oczami stanął przed Frankiem, z przerażeniem widocznym na twarzy.
- Zaproś go do środka, Glizdogon. Gdzie twoje maniery?
Zimny głos dochodził ze starego fotela ustawionego przed kominkiem, ale Frank nie mógł dostrzec mówcy. Wąż leżał zwinięty na podartym okrągłym dywanie, jak jakiś okropny pies pokojowy.
Glizdogon wepchnął Franka do pokoju. Choć wciąż silnie drżał, Frank wziął głęboki oddech i silniej ścisnął swoją laskę.
Ogień był jedynym źródłem światła w pokoju; rzucał długie, widmowe cienie na ściany. Frank wpatrywał się w tył fotela; mężczyzna siedzący w nim musiał być jeszcze mniejszy od swojego sługi, ponieważ Frank nie widział nawet czubka jego głowy.
- Słyszałeś wszystko, Mugolu? - zapytał zimny głos
- Co to jest, to jak mnie nazywasz? - zapytał Frank szybko, gdyż odkąd znalazł się w środku, kiedy przyszedł czas działania, poczuł się odważniej; tak działo się też zawsze na wojnie.
- Nazywam cię Mugolem - powiedział wolno mężczyzna - To znaczy, że nie jesteś czarodziejem.
- Nie wiem, co masz na myśli, mówiąc o czarodziejach - odparł Frank coraz spokojniej - Wszystko, co wiem, to to, że słyszałem wystarczająco dużo, żeby zainteresować policję. Dokonałeś morderstwa i planujesz więcej! I mówię ci, - dodał - moja żona wie, że jestem tutaj i jeżeli nie wrócę...-
- Nie masz żadnej żony - przerwał bardzo cicho zimny głos - Nikt nie wie, że tu jesteś. Nikomu nie powiedziałeś, że tu idziesz. Nie kłam Lordowi Voldemortowi, Mugolu, bo on wie... on zawsze wie...
- To prawda? Lord? Cóż, mam niskie mniemanie o pańskich manierach, lordzie. Obróć się i spójrz mi w twarz, jak człowiek!
- Ale ja nie jestem człowiekiem, Mugolu. - powiedział głos, ledwie słyszalny zza trzeszczącego ogniska - Jestem znacznie, znacznie więcej niż człowiekiem. Ale... czemu nie? Spojrzę ci w twarz... Glizdogon, obróć mój fotel.
Sługa głośno wciągnął powietrze.
- Słyszałeś mnie, Glizdogon.
Wolno, ze ściągniętą twarzą, jak gdyby raczej zrobiłby cokolwiek innego, niż wszedł między swojego pana i zwiniętego węża, niski człowiek podszedł do fotela i zaczął go obracać .Wąż podniósł swój brzydki, trójkątny łeb i cicho syknął, kiedy nogi fotela przesunęły się po jego dywanie.
I wtedy fotel obrócił się do Franka, a on zobaczył, co w nim siedziało. Jego laska upadła na podłogę. Otworzył usta i krzyknął. Krzyczał tak głośno, że nigdy nie usłyszał słów, które istota w fotelu wypowiedziała, podnosząc różdżkę. Błysnęło zielone światło, świsnęło i Frank Bryce znieruchomiał. Nie żył, zanim uderzył o podłogę.
Dwieście mil dalej, chłopiec nazywany Harrym Potterem obudził się.

 

Rozdział drugi
Blizna

Harry leżał na plecach, oddychając ciężko, jakby przed chwilą długo biegł. Obudził się z bardzo realnego snu z dłońmi przyciśniętymi do twarzy. Stara blizna na jego czole, która miała charakterystyczny kształt błyskawicy, paliła go pod palcami, jakby ktoś przyłożył do niej rozpalone żelazo.
Usiadł, wciąż trzymając jedną dłoń na czole, a drugą szukając w ciemności swoich okularów. Kiedy w końcu włożył je na nos, pokój oświetlony mdłym światłem ulicznej latarni nabrał wyraźniejszych kształtów.
Harry przejechał palcami po bliźnie. Ciągle bolała. Włączył lampkę nocną, wygramolił się z łóżka, otworzył szafę i spojrzał w lustro zawieszone na jej drzwiach. Zobaczył chudego czternastolatka z jasnozielonymi oczami i niesforną, czarną czupryną. Dokładnie obejrzał czoło swojego odbicia, ale nie zauważył nic niezwykłego.
Harry spróbował przypomnieć sobie, o czym śnił tuż przed obudzeniem. Sen wydawał się taki realny... było tam dwóch ludzi, których znał i jeden, którego nie znał... skupił się mocniej, próbując uchwycić szczegóły...
Przywołał niewyraźny obraz mrocznego pokoju... na starym dywaniku leżał wąż... był tam mały człowiek o imieniu Peter, zwany Glizdogonem... i zimny, wysoki głos... głos Lorda Voldemorta. Harry miał wrażenie, że na samą myśl o tym kostka lodu obsuwa mu się prosto do żołądka (?)
Mocno zamknął oczy i spróbował przypomnieć sobie, jak wyglądał Lord Voldemort, ale było to niemożliwe... jedyne, co pamiętał to to, że w momencie, kiedy fotel Voldemorta obrócił się, a on - Harry - miał zobaczyć, co w nim siedzi, obudził się z przerażenia... a może z bólu?
I kim był ten starszy człowiek? Ponieważ tam z pewnością był starszy człowiek; Harry widział, jak upada na podłogę. Obraz coraz bardziej się zamazywał. Harry przyłożył ręce do twarzy i próbował zatrzymać obraz słabo oświetlonego pokoju, ale przypominało to próbę utrzymania wody w dłoniach; szczegóły uciekały szybciej, niż on był w stanie je zatrzymać... Voldemort i Glizdogon rozmawiali o kimś, kogo zabili, choć Harry nie mógł przypomnieć sobie nazwiska... i planowali zabić kogoś jeszcze... jego...
Harry oderwał ręce od twarzy, otworzył oczy i rozejrzał się po pokoju, jakby oczekując, że zobaczy coś niecodziennego. Jak zwykle, w pokoju znajdowało się mnóstwo niezwykłych przedmiotów. Duży, drewniany kufer stał otwarty w nogach łóżka, ukazując kociołek, miotłę, czarne szaty i niepoukładane podręczniki. Rolki pergaminu były rozłożone na tej części biurka, której nie zajmowała wielka, pusta klatka, zwykle zamieszkana przez śnieżną sowę, Hedwigę. Na podłodze obok łóżka leżała otwarta książka; Harry czytał ją przed snem poprzedniego wieczoru. Wszystkie obrazki w książce poruszały się. Ludzie w szatach koloru dojrzałej pomarańczy śmigali na miotłach, podając sobie czerwoną piłkę.
Harry podniósł książkę i przez chwilę przyglądał się, jak jeden z czarodziejów strzela widowiskowego gola, wkładając piłkę do kosza zawieszonego na wysokości 50 stóp. Zaraz potem zamknął ją z hukiem. Nawet Quidditch - według Harrego najlepszy sport na świecie - nie mógł rozproszyć go w tym momencie. Położył "Latając z Armatami" na nocnym stoliku i odsunął zasłony, aby przyjrzeć się ulicy.
Privet Drive wyglądało tak, jak typowa ulica na przedmieściach powinna wyglądać we wczesnych godzinach sobotniego poranka. Wszystkie zasłony były zasłonięte. Na tyle, na ile Harry mógł dojrzeć, na ulicy nie było żadnej żywej istoty, nawet kota.
Harry odszedł od okna i ponownie usiadł na łóżku, wciąż przejeżdżając palcami po swojej bliźnie. Nie przejmował się bólem; od dawna już nie bał się bólu i zranień. Stracił wszystkie kości swojej prawej ręki; to samo ramię zostało niedługo potem przeszyte ogromnym kłem długości stopy. Niecały rok temu Harry spadł z miotły z 50 stóp. Był przyzwyczajony do takich wypadków; nie dało się ich uniknąć, jeżeli było się uczniem Szkoły Magii i Czarodziejstwa i miało dar ściągania na siebie wszelkich kłopotów.
Nie, rzeczą, która naprawdę zaniepokoiła Harrego, było to, że kiedy ostatnim razem bolała go jego blizna, Lord Voldemort był bardzo blisko... ale Voldemort nie mógł być tutaj, teraz... myśl o Voldemorcie przyjeżdżającym na Privet Drive była absurdalna, niemożliwa...
Harry uważnie wsłuchał się w otaczającą go ciszę. Prawie oczekiwał skrzypnięcia schodów lub świstu peleryny. Podskoczył nawet, gdy jego kuzyn Dudley głośno zachrapał w pokoju obok.
Harry potrząsnął głową; był głupi; w tym domu nie było nikogo prócz wuja Vernona, ciotki Petunii i Dudleya, a wszyscy oni jeszcze smacznie spali, mając beztroskie i bezbolesne sny.
Harry najbardziej lubił Dursleyów właśnie kiedy spali. Wuj Vernon, ciotka Petunia i Dudley byli jedynymi żyjącymi krewnymi Harrego. To Mugole (niemagiczni ludzie), którzy nienawidzili i zwalczali magię w każdej postaci, a to znaczyło, że Harry czuł się na Privet Drive jak piąte koło u wozu (?). Dursleyowie tłumaczyli długą nieobecność Harrego przez ostatnie trzy lata tym, że posłali go do Ośrodka Wychowawczego Dla Młodocianych Recydywistów św. Brutusa. Doskonale wiedzieli, że jako niepełnoletni czarodziej, Harry nie może używać magii poza Hogwartem, ale ciągle oskarżali go o wszystko, co poszło w domu źle. Harry nigdy nie przekonał ich, że jest inaczej, ani też nigdy nie próbował opowiadać im o swoim życiu w świecie czarodziejów. Sama myśl o pójściu do nich, kiedy się obudzą i zwierzeniu się z bolącej blizny i obawach przed Voldemortem, była śmieszna.
Na dodatek to właśnie przez Voldemorta Harry musiał zamieszkać z Dursley'ami. Gdyby nie było Voldemorta, Harry nie miałby blizny na czole. Gdyby nie było Voldemorta, wciąż żyłby ze swoimi rodzicami...
Harry miał zaledwie rok w noc, kiedy Voldemort - najpotężniejszy czarnoksiężnik stulecia, który gromadził moc (?) przez 11 lat - przyszedł do ich domu i zabił matkę i ojca Harrego. Potem Voldemort skierował swoją różdżkę na niego; wypowiedział przekleństwo, któremu nie mogło oprzeć się wielu dorosłych i wykształconych czarodziejów - i, niewiarygodnie, nie zadziałało. Zamiast zabić małego chłopca, zaklęcie odbiło się i powróciło do Voldemorta. Harry wszedł z tego spotkania tylko z blizną w kształcie błyskawicy na czole, a Voldemort uciekł ledwie żywy, a jego moce zniknęły. Terror, w jakim ukryta społeczność czarodziejów żyła tak długo, skończył się, sprzymierzeńcy Voldemorta rozproszyli się, a Harry Potter stał się sławny.
Dla Harrego niemałym szokiem było odkrycie, w swoje 11 urodziny, że jest czarodziejem; a jeszcze większym, że w ukrytym świecie czarodziejów wszyscy znają jego imię. Harry przyjechał do Hogwartu i zastał głowy zwrócone w jego stronę i szepty rozlegające się po kątach, gdziekolwiek poszedł. Teraz już się do tego przyzwyczaił. Pod koniec tych wakacji zacznie swój czwarty rok w Hogwarcie; już liczył dni do powrotu do zamku.
Ale ciągle pozostawały jeszcze dwa tygodnie. Harry rozejrzał się bezradnie po pokoju i jego oczy zatrzymały się na urodzinowych kartkach od jego 2 najlepszych przyjaciół, które otrzymał pod koniec lipca. Ciekawe, co by powiedzieli, gdyby napisał do nich o bolącej bliźnie?
Natychmiast usłyszał w głowie wysoki, pełen paniki głos Hermiony Granger:
- Twoja blizna bolała? Harry, to naprawdę poważne... Napisz do profesora Dumbledore! A ja sprawdzę w "Pospolitych Magicznych Chorobach i Dolegliwościach"... może jest tam coś o bliznach po przekleństwach...
Tak, to byłaby rada Hermiony: pójść prosto do dyrektora Hogwartu, a w międzyczasie przejrzeć jakąś uczoną książkę. Harry spojrzał przez okno na atramentowe, granatowo - czarne niebo. Bardzo wątpił, czy książka mogła mu pomóc w tej chwili. O ile wiedział, był jedyną osobą, która przeżyła przekleństwo podobne do tego, które rzucił na niego Voldemort. W takim wypadku było mało prawdopodobne, aby jego problem znalazł rozwiązanie w "Pospolitych Magicznych Chorobach i Dolegliwościach". A co do poinformowania Dumbledore'a, Harry nie miał pojęcia, gdzie dyrektor spędza wakacje. Uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając sobie Dumbledore'a z jego długimi, srebrnymi włosami, w szatach czarodzieja sięgających mu do kostek i wysokiej tiarze, leżącego gdzieś na plaży, nakładającego olejek do opalania na zadarty nos. Gdziekolwiek Dumbledore przebywał, Harry był pewien, że Hedwiga potrafiłaby go znaleźć; jego sowa jeszcze nigdy nie zawiodła w zanoszeniu poczty komukolwiek, nawet bez adresu. Ale co mógłby napisać?
Drogi profesorze Dumbledore, przepraszam, że przeszkadzam, ale moja blizna bolała mnie dziś rano. Z uszanowaniem, Harry Potter.
Nawet w myśli te słowa brzmiały głupio.
Podobnie próbował wyobrazić sobie reakcję swojego drugiego przyjaciela, Rona Weasleya, i w jednej chwili piegowata, podłużna twarz Rona o bardzo zdumionym wyrazie pojawiła się przed Harrym.
- Twoja blizna bolała? Ale... ale Sam-Wiesz-Kto nie może być blisko, prawda? To znaczy... wiedziałbyś przecież... On chciałby zrobić znowu to samo, prawda? Nie wiem, Harry, może blizny po przekleństwach zawsze trochę bolą... Zapytam taty...
Pan Weasley był w pełni wykwalifikowanym czarodziejem, który pracował w Ministerstwie Magii w Wydziale Nieprawidłowego Użycia Przedmiotów Mugoli, ale o ile Harry wiedział, nie miał on żadnego doświadczenia w sprawach przekleństw. W każdym razie, Harremu zupełnie nie podobała się myśl o całej rodzinie Weasleyów wiedzącej, że on, Harry, robi wielką sprawę z kilku sekund bólu. Pani Weasley przeraziłaby się bardziej niż Hermiona, a Fred i George, 16-letni bracia Rona, pomyśleliby, że Harry traci głowę. Weasleyowie byli ulubioną rodziną Harrego; miał nadzieję, że lada chwila zaproszą go do siebie na resztę wakacji (Ron wspominał coś o Mistrzostwach Świata Quidditcha) i nie chciał, aby jego wizyta zaczęła się od pełnych niepokoju dyskusji o jego bliźnie.
Harry oparł głowę o kolana. To, o czym naprawdę marzył (i prawie wstydził się przyznać do tego, nawet przed sobą), było posiadanie kogoś takiego jak rodzica: dorosłego czarodzieja, do którego nie wstydziłby się zwrócić z żadnym pytaniem, kogoś, komu by na nim zależało, kogoś, kto miał styczność z czarną magią...
I wtedy rozwiązanie przyszło mu do głowy. To było takie proste i tak oczywiste, że nie mógł uwierzyć, że zajęło mu to tak długo - Syriusz.
Harry podniósł się z łóżka i usiadł przy biurku; położył przed sobą czysty kawałek pergaminu, wyciągnął atrament i orle pióro, napisał Drogi Syriuszu, potem zatrzymał się, zastanawiając się, jak najlepiej opisać problem i wciąż zastanawiając się, dlaczego nie pomyślał o tym od razu. Ale w sumie nie było to takie dziwne - w końcu dopiero dwa miesiące temu dowiedział się, że Syriusz jest jego ojcem chrzestnym.
Istniało proste wytłumaczenie kompletnej nieobecności Syriusza w jego życiu: aż do tamtej pory Syriusz był w Azkabanie, przerażającym więzieniu dla czarodziejów, strzeżonym przez Dementorów: ślepe, wysysające dusze istoty, które w zeszłym roku przybyły do Hogwartu w poszukiwaniu Syriusza po jego ucieczce. Syriusz był jednak niewinny - morderstwa, o które go oskarżano, popełnił Glizdogon, poplecznik Voldemorta, którego prawie wszyscy uznawali za martwego. Harry, Ron i Hermiona dowiedzieli się, że tak jest, kiedy stanęli z nim twarzą w twarz w poprzednim roku, jednak tylko profesor Dumbledore uwierzył w ich opowieść.
Przez jedną cudowną godzinę Harry wierzył, że wreszcie opuści Dursleyów, ponieważ Syriusz zaproponował mu wspólne mieszkanie, kiedy zostanie oczyszczony z zarzutów. Ale te plany pokrzyżowała ucieczka Glizdogona, zanim dotarli do Ministerstwa Magii, a Syriusz musiał zniknąć, by ratować życie. Harry pomógł mu uciec na grzebiecie hipogryfa zwanego Hardodziobem, i od tej pory Syriusz ukrywał się. Myśl o domu, który Harry mógł mieć, gdyby Glizdogon nie uciekł tamtej nocy, prześladowała go przez całe lato. Bardzo ciężko było wrócić do Dursleyów, gdy był już tak bliski uwolnienia się od nich na zawsze.
Mimo wszystko, Syriusz w pewien sposób pomógł Harremu, nawet jeśli nie mógł z nim być. To dzięki niemu Harry miał swoje szkolne rzeczy ze sobą w pokoju. Dursleyowie nigdy wcześniej się na to nie godzili; ich generalna zasada - unieszczęśliwianie Harrego, jak to tylko możliwe, połączone ze strachem przed mocą jego różdżki, doprowadziło ich do zamknięcia jego szkolnego kufra w komórce pod schodami. Ale ich postawa zmieniła się, gdy dowiedzieli się, że Harry ma groźnego mordercę za ojca chrzestnego - Harry z premedytacją zapomniał powiedzieć im, że Syriusz jest niewinny.
Jak do tej pory Harry otrzymał od Syriusza dwa listy. Oba zostały dostarczone nie przez sowy (co było powszechne wśród czarodziejów), ale przez duże, tropikalne ptaki. Hedwidze nie podobali się ci kolorowi intruzi; bardzo niechętnie pozwoliła im napić się wody ze swojej miski przed odlotem. Harry natomiast lubił je; przynosiły mu na myśl palmy i białe piaski, i miał nadzieję, że gdziekolwiek Syriusz był (nigdy tego nie mówił, na wypadek, gdyby list został przechwycony), spędzał przyjemnie czas. Na dodatek Harry nie mógł wyobrazić sobie Dementorów przebywających długo w pełnym słońcu; może dlatego Syriusz poleciał na południe. Listy od niego, ukryte w schowku pod podłogą, brzmiały pogodnie, a w obu Syriusz przypominał Harremu, aby go zawiadomił, gdyby miał jakiś problem. Cóż, teraz miał...
Lampa zdawała się przygasać, w miarę jak promienie wschodzącego słońca wkradały się do pokoju. Wreszcie, kiedy słońce wstało, ściany przybrały złoty kolor i kiedy z sypialni wuja Vernona i ciotki Petunii zaczęły dochodzić głosy, Harry zrzucił na podłogę zwinięte kawałki pergaminu i przeczytał skończony list:

Drogi Syriuszu,
Dziękuję za Twój ostatni list, ptak był niesamowity, ledwo zmieścił się w oknie.
Wszystko jest jak zwykle. Dieta Dudleya nie idzie zbyt dobrze. Wczoraj ciotka znalazła orzeszki, które w tajemnicy przyniósł do swojego pokoju. Powiedzieli mu, że obetną mu kieszonkowe, jeżeli nie przestanie tego robić, więc naprawdę się wściekł i wyrzucił przez okno swoją PlayStation. To rodzaj komputera, na którym można grać w gry. To było bardzo głupie, teraz nie ma nawet swojej "Mega Mutilation III" , żeby się rozerwać.
Ze mną wszystko w porządku, głównie dzięki temu, że Dursleyowie są przerażeni myślą, że możesz pojawić się i zamienić ich w nietoperze, jeżeli Cię poproszę.
Dziwna rzecz stała się dzisiejszego ranka. Moja blizna znowu zabolała. Ostatnim razem kiedy tak się stało, Voldemort był w Hogwarcie. Ale nie sądzę, żeby był blisko mnie w tej chwili, prawda? Może wiesz, czy blizny po przekleństwach bolą od czasu do czasu?
Prześlę to z Hedwigą, kiedy wróci z polowania. Pozdrów ode mnie Hardodzioba.
Harry.

Tak, pomyślał Harry, to wygląda w porządku. Nie wspomniał słowem o swoim śnie, nie wygląda, że bardzo się martwi. Zwinął pergamin i położył go z boku na biurku, gotowy do wysłania. Potem wstał, przeciągnął się i znowu otworzył szafę. Bez patrzenia w lustro ubrał się i zszedł na dół na śniadanie.

 

Rozdział trzeci
Zaproszenie

W momencie, kiedy Harry dotarł do kuchni, troje Dursley'ów sied...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin