Tytuł oryginału:PASSAGE BY NIGHT
Ilustracja na okładce:ED SALTER
Opracowanie graficzne:DARIUSZ CHOJNACKI
RedaktorEWA MARKOWSKA
Redaktor techniczny:JANUSZ FESTUR
Copyright © 1964 by Hugh Marlowe.
Published in the arrangement with Prava i Prevodi,
International Licensing Agency, Belgrade.
All rights reserved
For the Polish editionCopyright CO by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.' Warszawa 1991
ISBN 83-85079-28-9
Dedykuję tę książkęwujowi Bobowi
ROZDZIAŁ I
„Grace Abounding"
Manning obudził się niespodziewanie z głębokiego snupozbawionego marzeń. Wrócił do rzeczywistości w tymsamym momencie, w którym otworzył oczy. Patrzył przezchwilę w sufit kabiny. Na całym ciele czuł kropelki potu.
Miał na sobie tylko dżinsy mocno sfatygowane przezsłońce i słoną wodę. Spojrzał na zegarek, opuścił nogi napodłogę, siadł i wbił wzrok w bose stopy, myśląc o dokucz-liwym bólu, który usadowił się gdzieś za prawym okiem. Pochwili usłyszał w zejściówce czyjeś kroki.
Człowiek, który wszedł, był Murzynem w nieokreślo-nym wieku. Jego bystre, inteligentne oczy tkwiły w pozna-czonej bliznami i pomarszczonej przez lata pracy na morzutwarzy. Miał na sobie purpurową kurtkę, sponiewieranączapkę z daszkiem i jasnoniebieskie drelichy.
Manning spojrzał w górę i spytał grobowym głosem: -Seth, kim ja, do diabła, jestem?
Marynarz uśmiechnął się. - Jeden z tych twoich dni,co! Lepiej zajmij się przez chwilę szklaneczką rumu, a jazaparzę nieco świeżej herbaty.
- Niezły pomysł. A gdzie podział się nasz klient?
- Pan Morrison popłynął do rafy na ryby. Powiedział,że będę mu tylko przeszkadzał. Mam nadzieję, że będzie dziśmiał więcej szczęścia niż wtedy z tym tuńczykiem. Z pewnoś-cią nie jest rybakiem.
7
Za sto pięćdziesiąt dolarów dziennie może robić, cozechce, jeśli o nas idzie, i lepiej, żebyś o tym nie zapominał -powiedział Manning.
Podążając za Sethem wspiął się po trapie zejściówki.Przystanął na górze i oparłszy nogę o reling spoglądał nazatokę. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o po-tężnych ramionach. Miał brązowe włosy rozjaśnione przezsłońce, twarz pokrywał mu dwudniowy zarost. Spalonasłońcem skóra obciągała ciasno kości, uwydatniając spo-kojne, pozbawione emocji oczy.
Jakąś milę dalej z zatoki wychodził dwumasztowy jacht,kierując się północno-wschodnim szlakiem do Nassau. Tużobok niego płynął na północ niewielki wodolot, promieniesłońca załamywały się na jego srebrzystoniebieskim kad-łubie.
Jimmy Walker wozi turystów na Eleutherę -stwierdził Seth, podając Manningowi herbatę. - Nieźlezarabia w tym sezonie.
- I sporo wydaje - odparł Manning. - Co wieczórwiększość zastawia w „Caravel".
- Tak... Myślę, że to nie rum go tam przyciąga...- Czasem wydaje mi się, że lubisz kłopoty, Seth. -
Manning wylał za burtę resztę zawartości szklanki. - Czas,bym poszukał Morrisona. Nie możemy pozwolić, żeby sięzgubił. Moja reputacja nie zniosłaby tego.
- Gdybyś ją tylko miał - stwierdził poważnie Sethi pomógł Manningowi założyć akwalung, mocując sprzączkii dociągając paski.
- Gdzie jest kusza? - spytał Manning.
Seth wzruszył ramionami. - Jedną zniszczyłeś w ze-szłym tygodniu, a drugą wziął pan Morrison.Pewnie upoluje własną prawą stopę.
Manning naciągnął maskę na twarz i skoczył do czystejwody. Przez chwilę nie poruszał się, sprawdzając działanie
8
zaworu powietrza, po czym ruszył w dół szerokim łukiem.
Nurkowanie miało dlań od niepamiętnych czasów nie-zastąpiony urok. Światło słoneczne, załamywane przez fale,lśniło między barwnymi pasmami trawy morskiej, pokrywa-jącej dno grubym kobiercem, migotało odbite od muszlii rozgwiazd, układając się na białym piasku.
Rafę tworzył las koralowców powyginany w fanta-styczne kształty - złe i niebezpieczne. Czarne skały wysta-wały nad powierzchnię wody niczym kolumny zrujnowanejświątyni. Kilka wielkich srebrzyście pręgowanych okoniwalczyło ze sobą między krzewami koralowymi. Manningznieruchomiał na chwilę, żeby na nie popatrzeć, potemmocno zamachnął się płetwiastą stopą i popłynął dalej. Rybyuciekły w popłochu.
Minął koralowce i po chwili stracił z oczu dno. Gdzieśdalej, w głębinie, ławice tęczowych ryb wypełniały błękitnąprzestrzeń lśniącymi obłokami zmieniającymi barwę przykażdym ruchu.
Właśnie rozproszyły się w srebrny deszcz, przestraszonegwałtownym pędem kilku makreli uciekających przed reki-nem. Manning usunął się nieco, a mimo to poczuł jeszczejakby muśnięcie niewidzialnej ręki, kiedy rekin przepływałtuż obok niego. Poczekał chwilę, uczepiony postrzępionegokońca szczeliny, z twarzą przy ścianie. Parę sekund późniejspostrzegł wynurzającego się z zielonej mgiełki Morrisona.
Amerykanin trzymał w jednym ręku pistolet harpu-nowy, w drugim kuszę, na której tkwił srebrny okoń.Manning podążył za nim w górę. Morrison spostrzegł go,zawisł na chwilę nieruchomo i uśmiechając się, potrząsnąłupolowaną rybą. Z jego prawego ramienia sączyła siębrązowa strużka krwi, zostawiając w zielonej wodzie długie,ciemne pasma. Manning zbliżył się i stwierdził, że górnaczęść ramienia jego klienta jest nieprzyjemnie poszarpanaprzez korale.
9
Amerykanin uśmiechnął się szeroko i wzruszył ramio-nami, jakby chciał powiedzieć, że to nic takiego. W tej samejchwili jego oczy rozszerzyły się alarmująco. Gdy Manningzaczął się obracać, coś uderzyło go w plecy z tak oszałamia-jącą siłą, że zatrzymał się dopiero na skalnej ścianie, którąprzed chwilą opuścił. W podświadomości zarejestrował tylkosrebrzystoniebieski błysk. Okręcił się i dostrzegł barakudęwielkości co najmniej ośmiu stóp znikającą w ciemności.
Morrison odbezpieczył pistolet harpunowy i ruszyłw dół, w zieloną głębię, ciągnąc za sobą kuszę na linie.Manning wyciągnął nóż i podążył za nim. Złapał kuszęi załadował ją. Spostrzegł, że Morrison próbuje wcisnąć sięw wąską szczelinę między skałami.
W tym momencie wróciła barakuda. Błysnęła w wodnejmgle i zawisła może dwadzieścia stóp od Amerykanina.W chwilę później dołączyła do niej druga.
Brązowe pasemko krwi było coraz gęściejsze i Manningnie miał wątpliwości, że w ciągu kilku sekund ściągnie tuznacznie więcej śmiertelnie niebezpiecznych ryb. Skierowałsię w górę, celując w białe podbrzusze najbliższej barakudy.Strzelił, a ryba rzuciła się w agonii, wyrywając mu kuszęz rąk. Przewróciła się na grzbiet, bijąc ogonem tak mocno, żewoda wokół zawrzała jak w kotle. Morze zabarwiło siękrwią.
Manning podpłynął do Morrisona i pomógł mu wydo-stać się ze szczeliny. Kiedy się odwrócił, druga barakudazbliżała się właśnie do swojej towarzyszki. Opuszczona dolnaszczęka odsłaniała zachodzące na siebie mordercze zęby.Woda zawirowała i po chwili barakuda ukazała się ichoczom ponownie. Z pyska wystawały jej poszarpane kawałkiskóry i kości. Gdy z mroku zaczęły wynurzać się kolejnesmukłe, srebrne kształty. Manning chwycił Morrisona zaramię i pchnął w górę, ku powierzchni.
Płynęli przez płycizny, ponad błyszczącymi zielonymi
10
i czerwonymi koralowcami, aż ukazało się nad nimi dnoGrace Abounding. Wówczas wynurzyli się na powierzchnię.Morrison pierwszy wspiął się po trapie, Seth pomógł mupokonać reling. Kiedy Manning wdrapał się na łódź, zoba-czył, że Amerykanin leży bez sił na pokładzie z szerokorozrzuconymi ramionami.
Manning odsunął maskę i zdjął akwalung. Seth spojrzałna niego pytająco. - Mieliście kłopoty?
- Pan Morrison zadrasnął się w ramię i para barakudzwietrzyła w tym swój interes.
Morrison siadł, a Seth zbadał go i potrząsnął głową. - -Mówiłem panu, że trzeba uważać na te cholery, panieMorrison. Nie wolno sobie pozwolić na upływ krwi, kiedypoluje się na ryby. Większość tych wodnych koleżkówzostawi pana w spokoju, ale nie wtedy, gdy poczują krew.
- Spróbuję o tym pamiętać - obiecał Morrison.Manning pomógł mu wstać. - Chodźmy na dół. Zajmę
się pańskim ramieniem. Seth musi wracać do swojej ro-boty.
Morrison usiadł na jednej z koi z ręcznikiem przerzu-conym przez ramiona. Drżał lekko. Manning wydostałz szafki butelkę rumu, napełnił szklaneczkę i podał jągościowi. Amerykanin przełknął i uśmiechnął się z podzięko-waniem. - Miałem nadzieję, że te wszystkie historie o re-kinach i barakudach atakujących nurków to bzdury wyssanez palca.
Dotąd dopóki ryby nie poczują krwi odparł
Manning, delikatnie przemywając głębokie rozcięcie.I jeszcze jedno. Niech pan zawsze załaduje kuszę zaraz postrzale. Nigdy nie wiadomo, kiedy może być potrzebna.Nic sądzę, bym jeszcze kiedyś o tym zapomniał.Morrison skrzywił się.
W drzwiach pojawił się Seth. Kapitanie, zbliża sięBonaventura.
11
- Zostań tutaj zdecydował Manning i dodał, zwra-cając się do Morrisona. - To mój stary przyjaciel. Muszęzamienić z nim kilka słów.
Otworzył szufladę, wyjął z niej niewielką, płaską paczu-szkę i wyszedł na pokład.
Bonaventura była starą dalekomorską łodzią rybacką.Niegdyś ozdabiało ją malowidło wyobrażające drużynępiłkarską w biało-zielonych strojach, teraz to arcydziełoschodziło z drewna jak zwiędła skóra, odsłaniając nagieburty. Pomost sternika unosił się dobre dziesięć stóp nadpokładem i kiedy łódź zawracała, kołysał się niebezpieczniez boku na bok, jak gdyby nie mógł się zdecydować, gdziewypada jego środek ciężkości.
Na pokładzie było dwóch ludzi. Młody chłopiec w płó-ciennych spodniach, opalony na ciemny brąz, i szczupły,łysiejący mężczyzna w średnim wieku. Obaj trzymali w rę-kach bosaki. W chwili gdy odbijacze obu łodzi uderzyłyo siebie, Manning znalazł się na łodzi swego przyjaciela.
W zagłębieniu pokładu leżało kilka dużych ryb, trzy czycztery tuńczyki i para wahoo. Nad martwymi pyskamiunosiła się brzęcząca chmara much. Ze sterówki wychylił sięSanchez, uśmiechając się szeroko. - Chodź na górę, amigo.
Miał około sześćdziesiątki, ale jego ciało wysuszone nawiór przez słońce i morze było ciągle silne i muskularne.Kiedy Manning wspiął się po trapie, Sanchez właśniekończył rozlewać gin do dwóch szklanek nie pierwszejczystości. Odwrócił się i podał mu jedną.
- Twoje zdrowie - wzniósł toast po hiszpańsku,z uroczystą powagą.
- I twoje -- odparł Manning płynnie w tym samymjęzyku. -- Co tam w Hawanie?
-- To co zawsze. Stary odwrócił się i splunął przezokno. - Przedtem jeszcze mieliśmy nadzieję, ale teraz, kiedyAmeryka przyrzekła się nie wtrącać...
12
Manning przełknął swój gin. - Co powiesz na małyzakład? Stawiam sto dolarów amerykańskich, że za rok oddzisiaj Castro nie będzie już rządził na Kubie.
Stary zaśmiał się, splunął w dłoń i przybił zakład. - Niemogę odmówić. - Wzniósł szklankę. - Za Castro. Niech sięugotuje w piekle.
Wyjął z szuflady pudełko smukłych cygar i poczęstowałManninga. - Co z Marią? Ciągle śpiewa w tym klubie...„Caravel"?
Manning przytaknął. Wyjął z kieszeni kurtki niewielkąpaczuszkę i rzucił ją na stół do map.
To list od niej. Jak się czuje jej matka?
Sanchez westchnął. Nie najlepiej, amigo. Nic mówo tym Marii. Ma dosyć własnych zmartwień. Z kieszenikurtki wydobył poplamioną kopertę i przesunął ją po stolew stronę Manninga. - List od starej kobiety. Napisała,oczywiście, że wszystko w porządku. Chce, żeby Maria takmyślała.
- Ciągle nie ma szans, żeby ją stamtąd wyciągnąć?
Sanchez potrząsnął głową. - Niemożliwe. Jej stan nato nie pozwala.
Klepnął Manninga po ramieniu. - W przyszłym rokubędzie lepiej. Wrócicie oboje, ty do tego skradzionegointeresu, Maria do domu... Wszystko będzie jak dawniej.
Manning pokiwał głową. - Wszystko się zmienia.Sanchez. Przeszłość nie wraca. Nigdy.
- Może i masz rację. - Sanchez westchnął i podałManningowi rękę. Wracaj z Bogiem, amigo, i powiedzMarii, żeby na siebie uważała. W zeszłym tygodniu zabitow Hondurasie dwóch naszych ludzi. Zastrzelili ich na ulicy.Fidel ma długie ręce.
...
izebel