GRAHAM MASTERTON
STUDNIE PIEKIEŁ
"Myślę, że gdyby diabeł nie istniał i miałby go stworzyć człowiek, to stworzyłby
go na swój obraz i podobieństwo ".
FIODOR DOSTOJEWSKI
"Ku zgiełkliwej trzodzie, której stada Żywot swój wiodą na pastwisku Ziemi,
Szatan spogląda i na łożu siada Z siarki wyłonion wśród brzasku promieni".
ROBERT SOUTHEY
ROZDZIAŁ 1
Wszystko zaczęło się pewnego rześkiego, chłodnego popołudnia w Connecticut, gdy
liście spadają z drzew, a niebo czystością i błękitem przypomina oczy dziecka.
Wjeżdżałem właśnie zakurzonym samochodem marki Country Squire na podjazd przy
domu Bodine'ów i trzęsło mną niewąsko na wybojach. Zmrużyłem powieki przed
słońcem świecącym wprost w oczy przez korony drzew, na uszy mocno naciągnąłem
czerwoną czapeczkę baseballową i wysoko postawiłem kołnierz kożuszka. Z tyłu
wozu narzędzia i kawałki rur łomotały, uderzając o siebie, wierny kot Shelley
ułożył się na sąsiednim siedzeniu i wyciągnął łapki. Jego wymyte do czysta uszy
aż lśniły.
Zatrzymałem się przed domem i wysiadłem z samochodu.
- Idziesz? - zapytałem kota, ale on tylko przymknął ślepia, jakby walczył z
migreną, co znaczyło, że jest zbyt zimno na dworze i zostanie w środku słuchając
radia. Cóż za leniwy cholernik z niego. - Jak tam sobie chcesz - powiedziałem
więc tylko.
Po warstwie szeleszczących, wysuszonych liści podszedłem do werandy. Dom
Bodine'ów był dużym wiktoriańskim budynkiem położonym na niskim wzgórzu między
New Milford i Washington Depot przy drodze numer 109. Wokoło rozciągała się
cicha, wiejska okolica, wszędzie tylko zagajniki i małe osady. Gdy turyści i
niedzielni wycieczkowicze powrócili do Nowego Jorku, nieliczni stali mieszkańcy
- nie przybyło ich wielu od czasów kolonizacji - szykowali się do przyjścia
zimy.
Jim Bodine grabił liście za domem. Był młodym mężczyzną, najwyżej
dwudziestopięcioletnim, czyli o ponad dekadę młodszym ode mnie. Miał jasne,
wijące się włosy i duże zęby, a w wełnianej kurtce przypominał postać wprost z
obrazów Normana Rockwella.
- Cześć, Mason - powitał mnie i oparł się na trzonku grabi.
- Jak leci? - zagadnąłem.
- W porządku. Zimny ranek, co? Wciągnąłem ostre powietrze pachnące dymem.
- Jeszcze jak. Może wejdziemy do domu?
- Jasne. Alison właśnie miała robić kawę.
Oparł grabie o poręcz werandy z tyłu domu i otworzył siatkowe drzwi chroniące
przed muchami. Weszliśmy do kuchni. Poczułem ciepło i miły zapach, zobaczyłem
miedziane rondle na sosnowej półce, a na wszystkich parapetach stygnące foremki
z ciastem. Alison Bodine właśnie wyjmowała blachę ciasteczek cynamonowych i
pomyślałem, że chciałbym umrzeć, zadławiwszy się takim właśnie ciasteczkiem,
kochając się z Raquel Welch na sprężystym materacu.
Alison wyglądała na starszą od męża, reprezentowała typ kobiety bardzo
macierzyńskiej. Miała ciemne włosy upięte w kok, drobną, miłą twarz z szeroko
rozstawionymi, brązowymi oczami. Była niepozorna, niskiego wzrostu, taką kobietę
można bez przyklękania objąć dłońmi za szyję, ale nigdy w pasie.
- Co u ciebie, Mason? - powitała mnie i przyniósłszy trzy fajansowe kubki,
nalała do nich kawy.
Usiedliśmy przy starym, solidnym stole kuchennym i zajadaliśmy ciasteczka. Blade
promienie słońca z trudem przebijały się przez szyby.
- Macie kłopoty ze studnią, co? - spytałem.
Jim włożył do ust ciastko, które się pokruszyło, gdy próbował je ugryźć.
- Tak - przytaknął zbierając okruszki. - Świeża
sprawa. Zaczęło się jakieś dwa, trzy dni temu. Ale się przestraszyłem, że mogą
być większe kłopoty zimą, kiedy .ziemia zamarznie.
- To dobrze, że mnie wezwałeś - powiedziałem. - A tak właściwie to o co chodzi?
- Od czasu do czasu płynie woda o dziwnym kolorze, żółtozielonkawa. Nie ma
żadnego smaku, ale dziwnie wygląda.
- Jakoś mi głupio ją gotować - dorzuciła Alison. - Słyszy się tyle o przeciekach
i nawozach sztucznych dostających się do wód gruntowych.
- Jeśli płynie dłużej, to w końcu robi się czysta?
- Tak, po jakichś dziesięciu, piętnastu minutach - wyjaśnił Jim.
- A co z nalotem? Zostają ślady na zlewie? Może coś w niej pływa?
- Nie, tylko ten dziwny kolor.
Piłem kawę. Chyba nic poważnego, pomyślałem. Najróżniejsze czynniki mogły
wpłynąć na jakość wody w studni: związki organiczne, minerały, przecieki.
Bodine'owie martwili się tylko jednym: że będą pili czyjeś ścieki. Mieliśmy
mokry rok i ziemia bardzo nawilgła. Kiedy poziom wód gruntowych podnosi się tak
wysoko, jak w ostatnim czasie, może się zdarzyć, że podziemne strumienie
docierają do szamba, ale dochodzi do tego niezwykle rzadko. Z opisu Bodine'ów
wynikało raczej, że woda przepłynęła przez pokłady minerałów lub szczątków
roślinnych i to właśnie zmieniło jej zabarwienie.
- Mogę wziąć próbkę - zwróciłem się do nich. - I zawieźć ją do New Milford
jeszcze dziś wieczorem, a jeśli Dan Kirk szybko ją dla mnie przebada, to dam wam
znać jutro po południu. Nie wygląda mi to na poważną sprawę. Pamiętam, że parę
lat temu facet w Kent odkręcił kran i popłynęła woda czerwona jak krew. Okazało
się, że do wody dostała się odrobina związku potasu i wystarczyło wykopać
studnię trochę głębiej.
- Miejmy nadzieję, że i u nas tak będzie. - Alison
uśmiechnęła się nieśmiało. - Bałam się, że ta woda jest zatruta.
- Chyba nie chorujecie, co? - spytałem.
- Nie, żadne z nas.
- A Oliwer?
- W porządku. Twardy jak rzepa. Dokończyłem kawy i wstałem.
- Moglibyście mi pożyczyć słoik po dżemie albo po czymś takim na próbkę?
- Jasne.
Alison sięgnęła do kredensu po słoik. Wtedy ukradłem kolejne ciasteczko i
wepchnąłem je do ust, gdy szedłem za nią do pralni. I jak tu się dziwić, że mam
kłopoty z utrzymaniem linii. Żeby spalić tyle słodkości, trzeba by przebiec ze
trzy mile.
- Najpierw myślałem, że to rdza z rur - zaczął Jim, gdy pochyliliśmy się nad
zlewem.
- Aha - wymamrotałem, rozpryskując kaskadę okruchów.
- To było najprostsze wytłumaczenie. Ale gdy się przekonałem, że we wszystkich
kranach woda jest taka sama, uznałem, że to coś innego. I jak mówiłem, żadnych
drobin czy pyłków.
Odkręciłem kran i pozwoliłem wodzie płynąć. Najpierw była czysta, ale po chwili
zauważyłem zmianę koloru, choć nie tak szokującą, jak czerwień krwi w Kencie.
Woda nabrała jasnego, nieprzyjemnego odcienia żółtego i mówiąc prawdę, wyglądała
jak mocz. Z namaszczeniem pobrałem próbkę do słoika i uniosłem go pod światło.
- I co sądzisz? - zapytał Jim.
- Trudno powiedzieć. - Wzruszyłem ramionami. - Trochę przypomina związki
mineralne. Jest prawie przezroczysta.
Powąchałem wodę, ale moim zdaniem nie wyróżniała się żadnym szczególnym
zapachem. Podałem słoik Bodine'om, żeby też sprawdzili. Jim potrząsnął głową, a
Alison kilkakrotnie pociągnęła nosem i stwierdziła:
- Ryba.
- Że co?
- Hmm, może to i głupie, ale czuję zapach ryby. Przysunąłem słoik do nosa i
głęboko wciągnąłem powietrze.
- Ja nic nie czuję - powiedziałem do niej. - A ty, Jim? Spróbował jeszcze raz,
ale znów pokręcił głową.
- Masz bujną wyobraźnię, skarbie. A poza tym w naszej studni nie ma prawa być
żadnych ryb.
Zakręciłem słoik i schowałem do kieszeni kożuszka.
- Dan Kirk wykryje, co to za cudo. Kiedyś znalazł środek owadobójczy, który
pokonawszy osiem warstw litej skały, dotarł do podziemnego strumienia i skończył
w herbacie faceta mieszkającego siedem mil dalej. To Sherlock Holmes w świecie
H2O.
- A ty kim jesteś? - spytała Alison. - Latającym Holendrem w świecie rur?
- To, że mnie trudno złapać, nie oznacza, że nigdy nie bywam w domu. -
Uśmiechnąłem się szeroko. - Przecież robię u ludzi, nie? W tej chwili powinienem
zakładać nowe kaloryfery u Harrisonów. Słyszeliście, że mają nowe kaloryfery?
- Sara mi wspominała - przyznała Alison. - Nie masz jakichś świeższych
ploteczek?
- Chłopaka Katzów wywalili ze szkoły, jeśli was to interesuje.
- Też już słyszałam. Wendy Pitman wspominała mi o tym w sklepie Northville'a.
- Tak, sklep Northville'a - westchnąłem, gdy przez kuchnię wyszliśmy na
podwórko. - Mówią o nim, że jeśli czegoś tam nie ma na składzie, to w ogóle nie
warto tego szukać. Szczera prawda. Włączając w to wszystkie plotki, które
stamtąd pochodzą.
Na dworze było naprawdę zimno, więc głębiej wciągnąłem czapeczkę. Słońce już się
schowało za linią lasu, a pomarańczowe promienie lśniły na czubkach drzew. Z ust
ulatywały obłoczki pary i zacieraliśmy dłonie, by nam nie zmarzły. U sąsiadów
zaszczekał pies.
- Zajrzę do was jutro, jak się tylko czegoś dowiem - zwróciłem się do Jima. -
Ale moim zdaniem nie macie się o co martwić. Piliście tę wodę, a czujecie się
normalnie i zajadacie ciasteczka, więc cokolwiek to jest, nie ma się czym
przejmować.
- Chcesz parę do domu? - zaproponowała Alison.
- Nie, dziękuję. I tak już utyłem. Parę tygodni temu musiałem pełznąć rurą
doprowadzającą ciepłe powietrze i z trudem się przez nią przepchnąłem. Niezły
sposób na zgon, co? Zarurowany na śmierć.
Jim i Alison towarzyszyli mi w drodze do samochodu.
- Lepszy niż utonięcie - rzuciła kobieta.
- Utonięcie? - zdziwiłem się. - A kto mówi o utonięciu?
- Spytaj Jima - odparła. - Przez cały ubiegły tydzień tylko to mu się śniło.
- Może nie powinieneś napełniać po brzegi wanny. Jim wyglądał na zawstydzonego.
- Głupstwo. To tylko sen.
- Jaki?
- Dlaczego mu to powiedziałaś? - zwrócił się do żony. - Głupi sen i tyle.
- Jestem znawcą snów o wodzie. Wiesz, że jestem hydraulikiem, a wcześniej
zrobiłem połowę kursu uniwersyteckiego z psychologii. Któż lepiej ode mnie
potrafi zinterpretować sen o tonięciu? Już ci mówię: spychasz w podświadomość
pragnienie, by iść na dno razem z "Titanikiem", gryzie cię to, że zatonął ponad
pół wieku temu. A może mama dodawała za dużo wody do twojej oranżady, gdy byłeś
dzieckiem, i teraz cierpisz na obsesję rozcieńczania?
Jim wepchnął dłonie w kieszenie kurtki i wzruszył ramionami.
- To tylko jeden z tych głupich snów. Śni mi się, że jestem pod wodą, bardzo
ciemną wodą, i chcę się wydostać, ale nie mogę.
- Długo to trwa?
- Nie wiem. Może parę sekund. Ale budzę się zlany zimnym potem. I jest mi
naprawdę bardzo zimno. Poza tym mam wrażenie, że wypiłem całe litry lodowatej
wody.
Obszedłem samochód i otworzyłem drzwi. Shelley siedział w środku i słuchał Doiły
Parton. Zmierzył mnie wyniosłym spojrzeniem. Czasem zachowywał się tak
arogancko, że miałem ochotę mu przykopać. Zastanawiałem się niekiedy, kto, u
licha, kieruje firmą "Mason Perkins, Naprawy Hydrauliczne i Ogrzewanie", ja czy
ten przeklęty Shelley? Naprawdę mógłbym mu przykopać.
Jim otarł nos wierzchem dłoni i powiedział:
- Najbardziej przeraża mnie uczucie, że ta woda się nie kończy. Jest głęboko pod
ziemią, a nad nią tysiące ton skał. Więc nawet gdybym się wynurzył, to i tak nie
zaczerpnę powietrza.
Poklepałem go serdecznie po ramieniu.
- Wygląda na to, że masz na pieńku z wodą. Może za bardzo martwisz się o
studnię?
- Też mu to mówię - przyznała Alison. Wsiadłem do samochodu i uchyliłem okienko.
- Jeśli się tym tak przejmujesz, to zrobię wszystko co w mojej mocy, żebyś jak
najszybciej dostał wyniki badań.
- Powinien przestać tak harować - wtrąciła jego żona. - Może to jeden z tych
snów, które miewają ludzie walczący za wszelką cenę o powodzenie?
- Posłuchaj: prawie skończyłem zaawansowany kurs psychoanalizy, zupełnie
zwyczajni ludzie opowiadali nam sny, od których ty byś z miejsca posiwiał. Twój
sen to pestka. Rezultat niepokoju. Przed pójściem do łóżka weź jakąś pigułkę
nasenną i po koszmarach.
- Czy liczysz sobie za porady lekarskie tyle samo, co za naprawy hydrauliczne? -
spytał z uśmiechem Jim.
- Liczę sobie za wszystko. Dlatego jestem taki bogaty. Ruszyłem, zatrąbiłem na
pożegnanie i pomachałem ręką, gdy mijałem skrzynkę na listy umieszczoną przy
wjeździe na podwórko. Skręciłem na zachód i drogą 109 ruszyłem ku New Milford.
Zapaliłem reflektory, by lepiej widzieć szosę w zapadającym zmroku. Jechałem w
górę i w dół pagórków, a za mną tańczyły liście unoszone pędem powietrza.
Zaciekawił mnie sen Jima Bodine'a, ale nie chciałem go interpretować. To właśnie
podejrzliwy stosunek do analizowania snów sprawił, że przerwałem w połowie
studia uniwersyteckie z psychologii Freuda i Junga. Może nie traktowałem życia
na serio. A może nie dla mnie była kozetka psychoanalityka, podświadomość
zbiorowa i odgrywanie autorytetu. Może byłem zbyt samolubny i nie chciałem
zbawiać świata od jego obsesji i kompleksów. Trudno powiedzieć, jakie przeważyły
względy, dość że przerwałem studia w połowie roku i porażony głupotą tego
postępku wróciłem do domu, po czym zgoliłem brodę - właśnie w takiej kolejności.
Moja matka, drobna, dobra kobieta nosząca kwieciste podomki, rozpłakała się; mój
ojciec, wprawdzie wyższy, ale dorównujący jej dobrocią, uścisnął mi dłoń i
powiedział, że najwyższy czas, bym się wziął do czegoś pożytecznego. Dlatego
właśnie zacząłem pracować jako hydraulik i od tamtej pory jestem niczym więcej,
tylko Masonem Perkinsem - hydraulikiem.
Prawdę mówiąc, to wyglądam bardziej na hydraulika niż na psychologa. Mam ponad
sześć stóp wzrostu, ciemne, falujące włosy, długą, szczupłą twarz z wyrazem
wiecznego zdumienia, tak charakterystycznego dla hydraulików. Gdybym pozostał
przy psychologii, moi pacjenci pewnie by się zastanawiali, czy mam zamiar wyjąć
klucz i przykręcić im głowy we właściwym miejscu. A moje maniery zawsze bardziej
nadawały się do rur niż do dusz ludzkich.
Miałem kiedyś żonę. Nasze małżeństwo nie przetrwało długo, choć ona była bardzo
miła na swój sposób. Miała na imię Jane i marzyła o schludnym domu na
przedmieściach, telewizorze i lśniącym samochodzie, ja zaś, jeśli jeszcze
potrafiłem marzyć, na pewno chciałem czegoś innego. Spędziliśmy razem trzy lata,
patrząc w milczeniu na tapety, po czym ona wróciła do domu rodzinnego w Duluth.
Może nie powinno się wiązać z ludźmi z Duluth?
A ja zostałem tutaj, w Connecticut, z moją firmą i kotem Shelleyem, i ze
wszystkich sił starałem się uwieść kelnerkę z restauracji "Pod Jałówką", lecz
udawało mi się zaledwie rozpiąć jej wysokie buty kowbojskie. Żyło mi się nie
najgorzej, uważałem, że jakoś sobie radzę, choć wiele spraw zawaliłem.
Wjechałem do New Milford. Było to małe, senne miasteczko przy autostradzie, z
tuzinem ślicznych, dziewiętnastowiecznych domów oraz główną ulicą z dużym
skwerem i estradą. Zaparkowałem koło banku i wyłączyłem silnik. Shelley, który
obudził się z twardego snu, przeciągnął się i ziewnął szeroko.
Wyjąłem z kieszeni słoik i sprawdziłem, czy nie cieknie. Może sprawił to
zapadający zmierzch, ale woda wydała mi się ciemniejsza niż wtedy, gdy ją
nalewałem. Odkręciłem pokrywkę i powąchałem zawartość.
W tym momencie kot zaczął węszyć i prychnął tak przeraźliwie, że aż włosy
stanęły mi dęba na głowie. Wygiął się w pałąk, niemal złożył na pół i nastroszył
ogon. Jego ślepia rozszerzyło gwałtowne uczucie lęku lub nienawiści.
- Shelley, na miłość boską - zacząłem.
Darł pazurami skajowe pokrycie siedzenia i nigdy wcześniej nie słyszałem, by tak
prychał. Zwróciłem się w jego stronę, ale tylko drapał jeszcze mocniej i
miauczał przeszywająco: na taki dźwięk w środku nocy ludzie rzucają butem z
okna.
Zakręciłem słoik. Niemal natychmiast Shelley się uspokoił i przestał jeżyć
sierść. Patrzył na mnie podejrzliwie; koty doskonale wiedzą, w jaki sposób w
ludziach, którzy je rozgniewali lub zaniepokoili, wzbudzać poczucie winy.
Spojrzałem na niego marszcząc brwi, po czym znów zerknąłem na słoik. Przecież to
tylko woda; dlaczego więc kot niemal dostał szału?
Może Alison miała rację i woda pachniała rybą lub czymś podobnym? W końcu obaj,
Jim i ja, paliliśmy od czasu do czasu cygara i może nasze powonienie nie było
tak czułe, jak jej. Ale przecież Shelley nie reagował gwałtownie na zapachy,
nawet ryby. Najbardziej lubił resztki pizzy, może by i oszalał na widok salami,
ale szczerze w to wątpię.
Wysiadłem z samochodu i zamknąłem drzwi, po czym jeszcze raz odkręciłem słoik i
powąchałem. Tym razem wyczułem cień jakiegoś zapachu. Nieprzyjemna, ostra woń,
bardziej metaliczna niż rybi odór. Dziwnie się poczułem, jakbym zetknął się z
czymś nieznanym i wrogim. Gdy tak stałem o zmierzchu pośrodku miasteczka,
ogarnęło mnie niezwykłe wrażenie samotności. Za estradą dzieci grały w piłkę,
ich okrzyki przypominały pisk ptaków.
Obszedłem skwer i po schodach ruszyłem ku wejściu do Okręgowego Wydziału
Zdrowia. W oknach na piętrze się świeciło, więc uznałem, że Dan Kirk i jego
zespół jeszcze pracują. Otworzyłem wysokie, czarne drzwi i po szerokich schodach
wszedłem na pierwsze piętro. Wnętrze jasno oświetlały jarzeniówki, ściany
pomalowano na burozielony kolor. Otworzyłem drzwi z napisem "Wydział Zdrowia.
Biuro". W pierwszym pomieszczeniu siedziała przy biurku pani Wardell, w
okularach i z mocno umalowanymi ustami.
- Cześć, Mason. Co cię do nas sprowadza? - rzuciła na powitanie.
Uniosłem słoik z wodą.
- Zatruwają studnię - odparłem melodramatycznym tonem. - Dan jeszcze jest, czy
się wymknął wcześniej?
- Dan wymykający się wcześniej? To miał być dowcip? On uważa, że jeśli wyjdzie o
świcie, to się wcześniej wymknął. W Sherman panika, bo wybuchła zaraza wśród
świń.
- Mogę wejść? - spytałem.
Zapukawszy, wszedłem do laboratorium. Dan siedział przy długim lśniącym stole i
patrzył w mikroskop. Był młody i zupełnie łysy, w białym fartuchu przypominał
szalonego profesora lub, co gorsza, ugotowane na twardo jajko. Zauważyłem z
radością, że w pokoju jest również Rheta Warren, asystentka Dana, która
rozpoczęła u niego pracę po ukończeniu biologii w Princeton. Na tle innych
sikorek z okolic New Milton zdecydowanie rzucała się
w oczy. Miała długie, falujące blond włosy, duże orzechowe oczy i figurę, której
pod żadnym pozorem nie powinna przysłaniać białym fartuchem. Pomachałem do niej
szczególnie serdecznie i podszedłem do Dana.
- Oto nadchodzi hydraulik - powiedziałem, stawiając słoik na blacie.
Dan zerknął znad mikroskopu i zmierzył naczynie ponurym spojrzeniem. Po czym
przeniósł wzrok na mnie.
- Mój horoskop ostrzega, że zapowiada się głupi tydzień.
- Dlaczego głupi? To woda, najprawdopodobniej czymś zanieczyszczona. Chciałbym,
żebyś ją sprawdził.
Uniósł słoik i popatrzył na niego wnikliwie wyłupiastymi, krótkowzrocznymi
oczami.
- Skąd to wziąłeś? - spytał.
- Ze studni Bodine'ów. Jim twierdzi, że od paru dni z kranów leci woda o dziwnym
kolorze. Alison czuje zapach ryb, a Shelley najwyraźniej się z nią zgadza.
- Shelley? Twój kot?
- Tak. Kiedy zdjąłem pokrywkę, niemal oszalał. Gdy ją zakręciłem, powrócił do
zwykłego stanu całkowitej obojętności.
Dan zgasił ostre światło nad mikroskopem i potarł zaczerwienione oczy.
- Jak sądzisz, czy Shelley zgodziłby się tu pracować? Mam wolny etat dla
asystenta z dobrym nosem.
- Dan, ja nie żartuję. Proszę tylko, żebyś to sprawdził. Dan Kirk uśmiechnął się
z wysiłkiem i skinął głową.
- Wiesz, że i tak muszę. Jeśli chcesz, to zabierzemy się do tego od ręki. Na
dziś już mi starczy świńskiej zarazy.
- Aż tak źle?
- Chyba gorzej być nie może. Biedny stary Ken Follard musiał wyrżnąć całe
cholerne stado. A palonym mięsem cuchnie aż do Roxbury.
Wyjąłem chustkę i przedmuchałem nos. W laboratorium było bardzo ciepło,
zwłaszcza po chłodzie panującym na dworze. Gdy Dan ruszył do wirówki, spojrzałem
znad chusteczki na Rhetę i puściłem do niej oko. Może to niezbyt romantyczny
gest, ale moim zdaniem trzeba korzystać z każdej nadarzającej się okazji.
- Może mi powiesz coś jeszcze o tej próbce? - poprosił Dan, zapalając światło
przy pomalowanym na szaro urządzeniu. - Z którego kranu pochodzi? Inne
szczegóły?
- Nalałem wody wprost z kranu w kuchni. Jim mówił, że z pozostałych płynie taka
sama.
Dan odkręcił słoik i powąchał. Przez chwilę analizował zapach, po czym znów
powąchał.
- Może i Shelley ma rację - zwrócił się do mnie.
- Uważasz, że pachnie rybą?
- Można to i tak określić.
- A jak inaczej? Zupą żółwiową?
Dan zanurzył palec w wodzie i go oblizał. Zmarszczył brwi i liznął po raz drugi.
- Zdecydowanie ta woda pachnie i smakuje czymś niezwykłym, ale bardzo trudno to
precyzyjnie określić. W smaku nie przypomina żadnego ze związków mineralnych,
które się trafiają w tych okolicach. Ani to mangan, ani potas. - Urwał kawałek
papierka lakmusowego i włożył do wody. Gdy papierek powoli nasiąkał płynem, jego
kolor zmieniał się z jasnofioletowego na czerwonawy. - Hmm, to wskazuje na
obecność kwasów.
- Jakich kwasów?
- Nie wiem. Będziemy musieli przeprowadzić wszystkie badania. Najpierw wsadzimy
próbkę do...
wszystkolandia