Mike Resnick
Niebieskonosy renifer
Opowieść o Johnie Justinie Mallorym
Przełożył Robert J. Szmidt
Też coś – mruknął Mallory, wchodząc do biura ze zwiniętym egzemplarzem „Gońca wyścigowego” pod pachą. – Jak się nad tym dobrze zastanowić, czyste oszustwo.
Winnifreda Carruthers odwróciła się do niego, ocierając pot z pulchnej twarzy.
– Nie podoba ci się sposób, w jaki przystroiłam choinkę? – zapytała.
– Choinki, moja droga, powinny mieć kolor zielony – odparł detektyw.
– To, że na twoim Manhattanie miały taką barwę, nie oznacza wcale, że wszędzie muszą być takie same, Johnie Justinie – zgasiła go wspólniczka. – Osobiście uważam, że fioletowy kolor jest o wiele przyjemniejszy dla oka. – Zdmuchnęła niesforny kosmyk siwych włosów z czoła i cofnęła się o krok, aby podziwiać swoje dzieło. – Nie sądzisz, że przydałoby się trochę więcej ozdób?
– Jeśli dołożysz choć jedną bombkę, to cholerne drzewko załamie się pod własnym ciężarem.
– To może chociaż lametę? – zasugerowała.
– Przecież to tylko służbowa choinka, Winnifredo – powiedział Mallory. – Jeśli ludzie potrzebują agencji detektywistycznych, przychodzą do nich bez względu na to, czy stoją w nich choinki czy nie.
– Dzięki, od razu poczułam się lepiej – rzuciła. – Nanizałam na nitkę ziarenka popcornu, ale... – Spojrzała z wyrzutem na przypominającą człowieka, lecz przy tym bezwzględnie kocią sylwetkę spoczywającą na parapecie, skąd było świetnie widać padający śnieg.
– Tak. Rozumiem – bąknął Mallory. – Z pewnością wolałaby, żebyś raczej nanizała na tę nić rząd zdechłych myszy, a nawet dwa.
– Z pewnością to ja bym wolała sama je pozabijać – wymruczało stworzenie. – Wy za szybko to robicie. A przez to traci się całą zabawę.
– Czujemy potworny głód krwi w te święta, nieprawdaż, Felino? – zapytał detektyw.
– Ja zawsze się tak czuję – zapewniła dziewczyna-kot, nie odrywając wzroku od opadających płatków śniegu.
– O tym przecież mówiłem – dodał sardonicznie Mallory.
– Muszę odpocząć przez chwilę – wtrąciła Winnifreda. – Nie mam już tego zdrowia co pięćdziesiąt lat temu.
– Chcesz, żebym założył gwiazdę na szczycie? – zapytał detektyw. – Mam dłuższe ręce.
– Gdybyś był tak uprzejmy – odparła pułkownik Carruthers z wdzięcznością.
– Nie chcesz tego teraz robić – powiedziała Felina.
– Niby dlaczego? – zainteresował się Mallory.
– Bo zaraz będziesz miał gościa.
– Widziałaś go przez okno?
Pokręciła głową i obdarzyła go przeciągłym, kocim uśmiechem.
– Usłyszałam, jak lądował na dachu.
– To gość czy złodziej?
– Albo jeden, albo drugi – zapewniła go Felina.
Mallory podszedł do biurka i wyjął z górnej szuflady pistolet. Potem zaczaił się tuż za drzwiami.
– On tędy nie wejdzie – powiadomiła go dziewczyna-kot.
– Zatem które okno wybierze?
– Żadne.
– Nie ma innego sposobu na wejście do tego biura – pokręcił głową Mallory.
– A właśnie że jest – odrzekła Felina, wciąż szczerząc się w uśmiechu.
Detektyw już otwierał usta, aby spytać ją, jakiż to sposób, gdy nagle z wnętrza kominka rozległ się głośny łomot i przeciągły jęk. Pobiegł tam szybko i wymierzył broń w tłuściocha, który siedział na palenisku, strzepując popiół z jaskrawoczerwonej peleryny.
– Nie umie pan milej przywitać się z klientem? – zapytał mężczyzna, wpatrując się w lufę pistoletu Malloryego.
– Klienci zazwyczaj wchodzą tutaj drzwiami – odparł detektyw, nie opuszczając broni. – Kominem wślizgują się wyłącznie złoczyńcy i niechciani goście.
– Ja bym nie przesadzał z tym ślizganiem – burknął mężczyzna. – Coraz ciaśniejsze kominy dzisiaj stawiają.
– Może zacząłby pan raczej od wyjaśnień, co pan robił w moim kominie? – zaproponował detektyw.
– Przecież to nasza tradycja. Zamierza pan tak stać z tym pistolecikiem wycelowanym w moją głowę, czy poda pan otyłemu staruszkowi pomocną dłoń, aby mógł wstać i kto wie, może nawet porozmawiać o interesach?
Mallory obserwował go uważnie przez kolejną minutę, a potem wsunął broń za pasek i pomógł grubasowi stanąć na nogach.
– No, już mi lepiej! – wysapał mężczyzna, otrzepując się z resztek popiołu i prostując długą, siwą brodę. – To wy znaleźliście tego jednorożca w sylwestrową noc, nieprawdaż, i odkryliście przekręt z Pucharem Quatermaina? Ludzie powiadają, że agencja detektywistyczna Mallory&Carruthers jest najlepsza w mieście.
– Chyba tylko dlatego, że jest tutaj jedyna – odparł Mallory. – Czym możemy panu służyć?
– A z kim ja rozmawiam? Z Mallorym czy z Carruthersem?
– Nazywam się John Justin Mallory a to moja wspólniczka, pułkownik Winnifreda Carruthers.
– A to? – Mężczyzna wskazał na Felinę.
– To nasz biurowy kot – wyjaśnił detektyw. – A kim p an jest?
– Wątpię, by pan o mnie słyszał. Nie pochodzę z tego miasta.
– Co nie zmienia faktu, że będziemy potrzebowali pańskiego nazwiska do podpisania kontraktu – wtrąciła Winnifreda.
– Ależ oczywiście, moja droga – przyznał mężczyzna. – Jestem Nick.
– Nick Grek? – zapytała pułkownik Carruthers.
Obdarzył ją uśmiechem.
– Nick Święty.
– Czym zatem możemy panu służyć, panie Święty? – Winnifreda zadała kolejne pytanie.
– Mów mi Nick, wszyscy tak się do mnie zwracają.
– Niech będzie... W czym możemy ci pomóc, Nick?
– Okradziono mnie – odpowiedział. – Straciłem coś niezwykle cennego. I chcę to odzyskać.
– Co zostało ukradzione?
– Renifer.
– Renifer? – powtórzył za nim Mallory.
– Zgadza się.
– Mówimy o takim prawdziwym, żywym? – dopytywał detektyw. – Nie o ceramicznej albo jaspisowej figurce?...
– O jak najprawdziwszym żywym zwierzęciu – zapewnił go Nick Święty.
– Wiedziałem – mruknął Mallory. – Najpierw jednorożec, potem różowe słonie, a teraz to. Dlaczego zawsze muszę robić w zwierzakach?
– Co pan tam mamrocze? – zapytał klient.
– Nie, nic takiego – uspokoił go detektyw. – Ale nie chodzi tutaj przypadkiem o Rudolfa?
– Tego renifera nazwałem Jasper – odparł Nick Święty.
– Chociaż na Manhattanie raczej nie roi się od reniferów – powiedział detektyw – wolałbym, aby mi pan opisał to zwierzę ze szczegółami i wyjaśnił, dlaczego jest takie cenne.
– Jasper wygląda normalnie, jak każdy renifer – zaczął mężczyzna. – Tylko ma niebieski nos.
– Ale nie popija ukradkiem?
– Nie widzę w tym nic śmiesznego, panie Mallory – żachnął się klient. – Muszę go odzyskać do Wigilii, a od niej dzielą nas już tylko cztery noce.
– Wróćmy jeszcze do tego nosa. – Mallory nie dawał za wygraną. – Czy on spełnia jakieś dodatkowe funkcje... na przykład świeci w ciemnościach?
– Wie pan, w jaki sposób astronomowie obliczają prędkość oddalania się ciał niebieskich od Ziemi? Chodzi o przesunięcie barwy czerwonej – wyjaśnił Nick Święty. – A dzięki przesunięciu barwy niebieskiej określa się prędkość zbliżania tych obiektów. Tam, gdzie pracuję, pęta się sporo kosmicznego śmiecia, wie pan, stare satelity, promy kosmiczne i cała ta reszta, a stary, dobry Jasper ostrzegał mnie zawsze, jeśli znalazłem się zbyt blisko któregoś z nich. Im jaśniejszy miał nos, tym szybciej musiałem zmienić kurs, aby uniknąć kolizji.
– Wyczuwał je jakoś – domyślił się detektyw.
– Nie mam pojęcia, jak to robił, panie Mallory. Wiem tylko, że jego metoda była niezawodna. Bez Jaspera będę łatwym celem dla każdej rakiety naprowadzanej na podczerwień.
– Rozumiem – poddał się detektyw. – A gdzie pan go trzymał? Na biegunie północnym?
– Tam jest cholernie zimno – odparł Nick Święty. – Mam tam tylko skrzynkę pocztową. Nie, trzymałem Jaspera na ranczu reniferów w Słonecznej Dolinie, na północ od miasta, na terenie hrabstwa Westchester.
– Kiedy zauważył pan jego zniknięcie?
– Około trzech godzin temu.
– I dotąd nie otrzymał pan żadnego żądania okupu?
– Jeszcze nie – potwierdził Nick Święty.
– Kto jest właścicielem tego rancza reniferów w Słonecznej Dolinie?
– Stary Grek imieniem Aleksander.
– Pokłócił się pan ostatnio z nim albo którymś z jego ludzi?
– Na pewno nie było to nic takiego, żeby zaraz chciał ukraść mi renifera.
– A coś takiego, żeby zechciał go zabić? – zapytał Mallory.
– Ugryź się pan w język, panie Mallory! Bez Jaspera podczas lotu będę jak cel na strzelnicy!
– Czy pan aby nie przesadza z tymi zagrożeniami? – zdziwił się detektyw. – Słyszałem, że latanie jest najbezpieczniejszym sposobem podróżowania.
– Polataj pan sobie nad Irakiem albo Iranem, a potem pogadamy – odciął się Nick Święty.
– Wezmę to pod rozwagę – rzekł pojednawczo Mallory. – Zna pan może kogoś, komu zależałoby na tym reniferze?
Mężczyzna pokręcił głową.
– Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby chcieć mnie okradać. Jestem najbardziej przyjaznym facetem na tym świecie. Zawsze gotowy zawołać ho, ho ho! Zawsze radośnie uśmiechnięty. Zawsze pierwszy zakładam sobie abażur na głowę podczas dorocznego zjazdu... Nie, nie znam nikogo, kto by mnie nie lubił.
– Cóż, w takim razie pozostaje nam założenie, że Jaspera uprowadzono dla okupu – oświadczył Mallory. – Pułkownik Carruthers i ja zrobimy wszystko co w naszej mocy, ale radzę panu z dobrego serca, proszę się teraz nie ruszać od telefonu. Nie zdziwi mnie, jeśli w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin ktoś zadzwoni i poinformuje, ile chce i gdzie ma pan zostawić pieniądze.
– Pieniądze?
– Na okup.
– Zatem przyjmuje pan moją sprawę? – upewnił się Nick Święty. – Doskonale! Wracam do domu i czekam na telefon.
– Ale proszę tym razem skorzystać z drzwi – przypomniał mu detektyw.
– Nie ma pan za grosz poczucia stylu, panie Mallory – zganił go klient.
– Ale mam za to doskonale wykształcony zmysł ekonomiczny – odrzekł detektyw. – Zanim nas pan opuści, poproszę o zaliczkę.
– Zaliczkę? A mnie się wydawało, że i bez niej dobrze nam idzie.
– Pójdzie nam jeszcze lepiej, jeśli będę wiedział, że moje wysiłki są skromnie wynagradzane.
– Ile pan bierze?
– Pięćset za dzień, plus wydatki i dziesięcioprocentowa premia, jeśli odzyskamy Jaspera przed Wigilią.
– To zdzierstwo!
– Nie – zaprotestował Mallory. – To biznes.
– Niech wam będzie... – mruknął Nick Święty, wyciągając z kieszeni gruby plik banknotów i rzucając go z hukiem na biurko. – Ale nie zdziwcie się, jeśli pod choinką znajdziecie w tym roku tylko rózgi.
* * *
– Wydaje mi się, że najrozsądniej będzie skontaktować się na początek z Grundym – powiedział Mallory.
Felina zasyczała.
– Musisz to robić, Johnie Justinie? – zapytała Winnifreda. – On jest taki straszny.
– Ale jest też najpotężniejszym demonem Wschodniego Wybrzeża – zauważył detektyw. – Rozpoczęcie dochodzenia od niego wydaje mi się najlogiczniejszym posunięciem.
– Nie zamierzasz chyba udać się do jego zamku?
– Ależ skąd, zastanawiałem się raczej nad zaproszeniem go tutaj.
– Nie chcę mieć z tym nic wspólnego – stwierdziła Winnifreda i zaraz podeszła do szafy, aby zabrać z niej swój płaszcz oraz kapelusz. – Nie znoszę jego widoku. Zrobię w tym czasie zakupy.
– Był naszym pierwszym klientem – przypomniał jej Mallory.
– Nie ufałam mu wtedy i teraz też nie mam zamiaru – oświadczyła pułkownik Carruthers i opuściła biuro, trzaskając drzwiami.
– A ty co zamierzasz? – zapytał detektyw Felinę. – Idziesz czy zostajesz?
– Zostaję – powiedziała dziewczyna-kot.
– To miło z twojej strony.
– Och, przecież wiesz, że w końcu i tak cię opuszczę, Johnie Justinie – dodała. – Tylko że to jeszcze chwilę potrwa.
– Ale mnie pocieszyłaś.
Mallory podniósł słuchawkę i wystukał numer: G-R-U-N-D-Y i odczekał moment. A potem, nagle, Grundy zmaterializował się na środku pokoju. Był wysoki, mierzył sześć stóp i kilka cali, jeśli liczyć do wzrostu wydatne rogi wyrastające z jego łysego czoła. Oczy płonęły mu intensywną żółcią, nos miał wąski, orli, zęby białe i lśniące, a skórę czerwoną. Koszulę i spodnie nosił z pomiętego atłasu, kołnierz i mankiety były wyszyte futrem jakiegoś białego, polarnego zwierza. Do tego grube, lśniące czarne rękawice i takież buty. Z szyi zwisały mu na złotym łańcuchu dwa wielkie magiczne rubiny. Gdy robił wydech, z jego ust i nozdrzy wydobywały się niewielkie obłoczki pary.
– Przyzywałeś mnie, Johnie Justinie Mallory? – zapytał Grundy.
– Tak – odparł detektyw, a Felina cichcem wycofała się do kąta pokoju. – Słyszał pan kiedyś o facecie nazwiskiem Nick Święty?
– O tym nadzianym gościu z Północy? – upewnił się demon. – Czy to nie on jest właścicielem „Przytuliska Kringlemana”?
– Tak, to on.
– A co z nim?
– Właśnie zginął mu najcenniejszy renifer – wyjaśnił Mallory. – Pomyślałem, że może pan coś o tym wiedzieć.
– Mogę i wiem.
– Ma pan już władzę, pieniądze, kolekcję klejnotów – wymieniał Mallory – krótko mówiąc, wszystko, czego ucieleśnienie zła może zapragnąć. Ale po jaką cholerę panu renifer jakiegoś dziadka?
– Ja go nie ukradłem, Johnie Justinie – sprostował Grundy. – Ja tylko powiedziałem, że wiem o kradzieży.
– A co pan o niej wie?
– Wiem, kto jej dokonał.
– Świetnie – powiedział detektyw. – Kto taki?
Demon roześmiał się.
– Obawiam się, że to nie będzie takie proste, Johnie Justinie – stwierdził. – Czyż twoją życiową rolą nie jest wykrywanie tych złoczyńców, których ja muszę za wszelką cenę kryć, utrudniając jednocześnie życie wszelkim moralizatorom?
– Czy pańskie odpowiedzi muszą zawsze brzmieć jak sentencje ze „10l zabaw filozoficznych”? – westchnął Mallory.
– Taka już moja natura.
– Właśnie, to pańska natura. Ale powie mi pan, kto ukradł tego renifera czy nie?
– Na pewno nie powiem.
– Zatem znajdę go bez pańskiej pomocy – oświadczył detektyw. – Ale gdyby ułatwił mi pan życie, podzieliłbym się z panem honorarium.
– W mojej umowie o pracę nie ma takiego punktu, jak ułatwianie pańskiego życia, Johnie Justinie Mallory – powiedział Grundy i zaczął się śmiać. A gdy tak rechotał, jego ciało stawało się coraz mniej materialne i coraz bardziej przezroczyste. Po chwili zniknął zupełnie i tylko wciąż jeszcze słyszalny śmiech świadczył o jego niedawnej bytności w tym miejscu.
– Cóż – mruknął Mallory – mimo wszystko warto było spróbować.
Nalał sobie szklaneczkę whisky i zaczekał na powrót Winnifredy.
– Pokazał się? – zapytała w drzwiach.
– Ale nie pomógł.
– A kiedyś pomagał?
– Mimo wszystko darzę go pewnym szacunkiem – rzekł Mallory. – Jest jedyną osobą na waszym Manhattanie, oczywiście oprócz ciebie, która jeszcze nigdy mnie nie okłamała.
– Co teraz zamierzasz zrobić, Johnie Justinie? – zapytała Winnifreda.
– Chyba powinienem poczekać, aż porywacze zadzwonią do Nicka Świętego – odparł detektyw. – Przecież ten renifer, do cholery, nikomu do niczego się nie przyda. Ale z drugiej strony rozprostowanie nóg też mi nie zaszkodzi, niech klient wie, że uczciwie zarabiamy na honorarium.
– Gdzie się wybierasz?
– Na ranczo reniferów w Słonecznej Dolinie. Tam powinienem zacząć – powiedział Mallory. – Pojadę sam. Ty zostań tutaj, na wypadek gdyby Nick Święty zadzwonił. Dasz mi znać, jeśli ktoś skontaktuje się z nim w sprawie okupu.
– Witam na ranczu renife...
modrimer