O krasnolódkach i sierodce Marysi.rtf

(54 KB) Pobierz

O krasnoludkach i sierodce Marysi.

~~~~~~~~~~~~~~~~~

I

 

    Za górami Karpatami,

    Za trójpuszczą, za głęboką,

    Stała sobie mała chatka,

    Chatka zwana „Boże Oko ”.

    Nikt już dzisiaj nie pamięta,

    Kto ją nazwał tak i czemu:

    Że był nad nią lazur nieba

    Oku podobny Bożemu;

    Czy, że rankiem, co najwcześniej,

    Wyzłacała się tu zorza

    I na strzechę blaski siała,

    Jak źrenica jasna Boża;

    Czy, że strumień tu błękitny

    Tak spokojnie, cicho płynie,

    Jakby oko się niebieskie

    Przeglądało w wód głębinie;

    Czy, że gwiazdka drobna, jasna

    Tli nad chatą w letnim zmroku,

    Jakby srebrna łza litości

    Zaświeciła w Bożym oku...

    Czy tu dola, czy niedola

    Błysła światłem, padła cieniem,

    A człek, oczy w niebo wzniósłszy,

    Z Bożym spotkał się wejrzeniem?.

    Tak czy owak, dość że stała

    Za trójpuszczą, za głęboką,

    Za górami Karpatami

    Chatka zwana „Boże Oko”.

 

II

 

    Czy to gołąb leśny grucha

    Tak tęskliwie a żałośnie,

    Czy to słowik tak zawodzi

    Po minionej dawno wiośnie?

    Czy to puszcza tak sumuje,

    Czarna puszcza, w mrokach głucha,

    Czy tak lata nad polami

    Z głośnym jękiem zawierucha?

    Ej! nie gołąb to, nie słowik,

    Ej! nie puszczy to są jęki,

    Ale matka odumiera

    Swojej małej sieroteńki!

    Kto pożywi? Kto napoi?

    Kto przytuli ją na świecie?

    Z modrych ocząt kto łzy otrze?

    Kto przygarnie cudze dziecię?

    Kolebała ją w kolebce

    Z złotej trzciny, rokiciny,

    Teraz dla niej czarna ziemia

    I zapiecek z twardej gliny.

    Piosnką uśpi ją, bywało,

    Piosnką rankiem ze snu budzi,

    A teraz ją wołać będą

    Zimne głosy obcych ludzi.

    Hodowała ją jak ptaszę

    Białym chlebem, złotym miodem,

    Teraz gorzki kołacz nędzy

 

    I sieroctwo przyjdzie z głodem.

    Z lnów bielutkich płótno tkała

    Na koszulki, na zawiązki,

    Teraz przyjdzie sieroteńce

    W zgrzebnych szmatach pasać gąski!

    Gaśnie słonko za górami,

    Zachodowe gasną zorze,

    Odumarła matka dziecię,

    Odumarła w Imię Boże!

 

III

 

    Płacze Maryś całe dzionki,

    Płacze Maryś całe noce...

    Przyleciały już skowronki

    I jaskółka już szczebioce.

    Przyleciały już skowronki

    Na kwietniową, na niedzielę,

    Na mogile matusinej

    Rozkwitnęło bujne ziele.

    Na mogile matusinej

    Sieroteńka cicho kwili.

    Już ją z chaty, z tej rodzonej,

    Obcy ludzie wypędzili.

    Wypędzili na wschód słonka,

    Wypędzili na wschód nieba:

    Idźże we świat,ty sieroto,

    Za kawałek służyć chleba!

    Idźże we świat,ty sieroto,

    Cudze gąski paść na łące,

    Niech cię myją bujne deszcze,

 

    Niech cię suszy jasne słońce.

    Niech cię myją bujne deszcze,

    Niech cię bujny wiatr pomiecie,

    Idźże we świat, ty sieroto,

    Co nikogo nie masz w świecie!

 

IV

 

Taka była dola sierotki Marysi, co miała włoski jak słoneczne światło, oczy jak fiołki leśne, a w sercu tęskność i żałość.

 

    – Marysiu, sierotko!– mówi do niej gospodyni, u której gąski pasła. Czemu się nie śmiejesz, jako insi czynią?

 

A ona:

 

    – Nie mogę się śmiać, bo wiatr po polach wzdycha.

 

Marysiu, sierotko! Czemu nie śpiewasz, jako insi czynią? A Marysia:

 

    – Nie mogę śpiewać, bo brzozy po gajach płaczą.

 

Marysiu, sierotko! Czemu się nie weselisz, jako insi czynią? A ona:

 

    – Nie mogę się weselić, bo ziemia we łzach rosy stoi!

 

Taka była ta Marysia. Przylecą, bywało, ptaszkowie, na drzewinie wpodle niej siędą i śpiewają:

 

    Sieroto, sieroto,

    Co masz główkę złotą,

    W oczach błękit nieba,

    Czego ci potrzeba?

 

A Marysia podnosi na tych śpiewaczków wzrok smutny i nuci z cicha:

 

    Nie trzeba mi srebra,

    Nie trzeba mi złota,

    Jeno onej wierzby

    U własnego płota!

 

    Więc ptaszkowie znowu:

    Sieroto, sieroto,

    Co masz główkę złotą

    Czy wody, czy chleba,

    Czego ci potrzeba ?

    A Marysia na to:

    Nie trzeba mi chleba,

    Nie trzeba mi wody,

    Tylko tej rodzonej,

    Domowej zagrody!

 

Zaszczebiocą na to ptaszkowie ze sobą, główkami kręcą, skrzydełkami trzepocą, aż jeden tak zaśpiewa:

 

    Sieroto, sieroto,

    Co masz główkę złotą,

    Czego sobie pragniesz,

    Prośże teraz o to!

 

A Marysia złoży wychudłe rączyny w zgrzebnej koszulinie, podniesie je ku ptaszętom i mówi:

 

    O moi ptaszkowie

    Mam was prosić o co!

    Niechże mi się przyśni

    Matuleńka nocą!

 

I zdarzało się tak nieraz, że się matuleńka przyśniła nocą Marysi. Cicho, cichuchno, biało, bieluchne szła przez izbę niby promień miesięczny i niby promień otaczała swą jasnością główkę śpiącej sierotki swojej. Śniło się wtedy Marysi, że słońce świeci i że kwiaty pachną. Wyciągała ręce do mateńki i szeptała we śnie:

 

    – Przyszłaś, mateńko?

 

A tuż nad nią głos słodki i cichy:

 

    – Przyszłam dziecino!!

 

A były to słowa jakby dech tylko: Tuli się Marysia do matki i pyta:

 

    –I weźmiesz mnie z sobą, mateńko?

 

A tuż nad nią głos cichszy jeszcze i słodszy: Jeszcze nie pora, jeszcze nie czas, Kto nas rozłączył, ten złączy nas! Więc Marysia na to:

 

    – O, jak ciężko czekać, mateńko!

 

A głos:

 

    - Prędko przy pracy przemija dzień, a wiek i życie – to tylko cień..

 

I cicho, cichuchno, biało, bieluchne znikała mateńka jak promień miesięczny, a sierota budziła się z westchnieniem i chwytała pracy. Pracowała, jak mogła i wedle sił swoich, za ten kąt na cudzym zapiecku, za tę garść słomy, na której sypiała, za tę łyżkę strawy, którą się pożywiła, za tę zgrzebną koszulinę, która jej grzbiet kryła. Kolebała zimą dziecko, nosiła chrust z boru, ze studni wodę, latem gąski pasała.

 

Nazywali ją też ludzie we wsi: Marysią gęsiarką albo Marysią sierotką.

 

Nazywaliją tak rok, nazywali dwa, aż zupełnie zapomnieli, że się ta dziewuszka Kukulanką nazywa i że jest córką Kukuliny, owej to litościwej kobiety, co Podziomka chciała od bicia bronić, kiedy podrzutkiem u baby złej był.

 

Ona sama, gdy ją kto zapytał: – Jak się zowiesz, dziewczę? – odpowiadała: – Marysia sierotka.

 

Łączka, na której pasła gęsi Marysia sierotka, leżała pod lasem, dość daleko, za wsią zwaną od dawien dawna „Głodową Wólką ”,iż tam ziemie chude były, mało chleba dawały, a ludzie częściej głodni niźli syci byli.

 

    Staje piasku, staje wody,

    Rok urodzaj, a dwa – głody!

 

Na tych małych trawach, na tych dużych wodach hodowały się całe stada gęsi, a jak to wszystko zaczęło rwać się a trzepotać, a gęgać, a wrzeszczeć, to dobrze o milę wokół słychać było. Wszystkie dzieci we wsi robotę z tymi gęśmi miały, pasając je gromadą albo po osobno, jak któremu w chacie przykazali.

 

Dopiero pod wieczór rozdzielała się gromada na pomniejsze stadka i każdy swoje do domu gnał. Już też wtedy nic inszego w całej Wólce Głodowej słychać nie było, tylko:

 

    – Halela, gąski!... Halela! halela, do domu!...

 

A do tego taki z biczów trzask, jakby wesele jechało.

 

Długo jeszcze po zachodzie słońca uspokoić się nie mogło gęganie w zagrodach i chlewikach; a i w nocy nieraz powstawał ni stąd, ni zowąd wrzask gęsi na całą okolicę.

 

Ale Marysia sierotka pasała gąski swoje osobno, pod lasem.

 

Siedem ich tylko było, więc im gospodyni dogodzić chciała i na wspólne pastwisko nie dawała gnać. Dziewczynina też rada temu była, bo się inne dzieci z niej śmiały; a to, że się w chowanego bawić nie umie, a to, że w zajączka nie dość prędko biega, a to, że z dziewczynami tańcować po trawie nie chce.

 

I prawda. Czy to, że mocy wielkiej na tym cudzym chlebie nie miała, czy też tak już z tego sieroctwa swojego nie lubiła Marysia biegać, tańczyć, gonić się ani w zajączka z dziećmi grać. Lubiła za to śpiewać. A piosenek umiała tyle, że cały dzień coraz to inszą śpiewała, a nigdy ich nie brakło.

 

A to „Jak Zosi chciało się jagódek, a kupić ich za co nie miała”, a to jak „Konik siwy długogrzywy mogiłę panu swemu nóżką w polu grzebał ”, a to o zaklętej fujarce, co mówiła do pastuszka:

 

    ... Graj, pastuszku, graj,

    Bóg ci pomagaj!

 

A to znów jak „Niedźwiedź kudłaty przywędrował do wilczycy we swaty”, a to jak „Babuleńka miała kozła rogatego, co był bardzo rozpustny”, a to jak „Siwe łabędzie leciały za morze...”

 

Najbardziej wszakże lubiła Marysia i najczęściej śpiewała piosenkę o sierocie, co gąski zwoływała do domu, bo ta piosenka była taka jakby o niej samej.

 

Kiedy więc wieczorne zorze ugasać zaczęły nad lasem, zaraz Marysia wyciągała najgłośniej i najcieniej, jak tylko mogła.

 

    Pójdźcie, pójdźcie, gąski moje!

    Pójdźcie, pójdźcie do domu!

    Noc nadchodzi, ja się boje,

    Bronić mnie nie ma komu.

 

Była to prześliczna piosenka, a tak wprost do serca szła, że kto w pobliżu szedł, to stawał i słuchał, a często i łzy miał w oczach.

 

Kto tych wszystkich piosenek wyuczył Marysię, nie wiadomo zgoła, a gdyby jej się kto spytał o to, ona sama nie wiedziałaby także.

 

Może ją uczył piosenek bór szumiący, czarny, może trawy łężne, szepczące słóweczka ciche;może gaje młodym liściem okryte, które, za wiatrem lekuchno się chwiejąc, gwarzą cości a gwarzą, jakby żywym głosem. A może nawet i ta cichość, która przez pola szła, przez ugory i która była tak dzwoniąca w sobie właśnie, jakby powietrze śpiewało.

 

Słuchała też, nasłuchiwała Marysia sierota wszystkich tych głosów, nie czując nieraz w tym zasłuchaniu ni głodu, ni chłodu; a kiedy słońce zaszło i do domu wracać trzeba było, nie wiedziała sama, jak ten dzionek przeleciał.

 

Ani jej też w głowie nie postało, że z zarośli borowych patrzy na nią i wygląda wzrok bystry i chytry, pałający i okrutny, wzrok przebiegłego Sadełka, owego to lisa z sąsiedztwa Kryształowej Groty, który sobie w tym lesie norę uczyniwszy pod pniem wywróconej sosny, pustelnika udawał, a po stronach węszył, skąd by jaki dobry kąsek pochwycić.

 

Szczególniej do gęsiny uczuwał nieprzeparty pochop i apetyt. Wielkich stad gęsi, strzeżonych pilnie przez mocnych chłopaków, unikał zakładając głównie swe nadzieje na owych siedmiu gąskach przez Marysię pasionych. Toteż co dzień bliżej a z cicha podkopywał się krzakami ku łączce. Bezpiecznie pasła gąski swoje Marysia, nic o tym nie wiedząc; bezpiecznie o zmroku do zagrody stadko swoje gnała, a jedynym jej pomocnikiem był mały, żółty piesek, Gasio, który ogromnie dziewczynkę polubiwszy, całe dnie przy niej na łączce przesiedział.

 

Sadełko wielką niechęć czuł do tego Gasia.

 

    – Obrzydliwe psisko! – mawiał nieraz sam do siebie, spluwając i krzywiąc się szpetnie.– Nigdym chyba szkaradniejszego stworzenia nie widział! Co to na przykład za uszy! Spiczaste jakieś, ostre, zupełnie dla psa niestosowne! Albo sierść! Toć on rudy jak ten Judasz zdrajca!

 

Co to za paskudny charakter być musi! Co za obyczaje! Jakie nawyknienia! Toć to darmozjad skończony! Wypowiedzieć nie potrafię, jak mi się to zwierzę nie podoba! Sam widok jego o mdłości mnie przyprawia. Czy kto widział, żeby porządny pies cały dzień na jednym miejscu siedział i mizernych siedmiu gęsi pilnował? Toć to wstyd prawdziwy! Siedem gęsi! Cha, cha, cha!... Śmiać mi się chce! Gdzież jest prostak, który by w gęsinie smakował i na tę nędzę się łakomił? Dawniej to może było przyjęte, żeby się na stołach lisich i taka potrawa znajdowała, wiadome rzeczy ,że starzy mieli swoje dziwactwa. Ale co teraz, to żaden szanujący się lis takich specjałów nie jada! Przynajmniej co do mnie, brzydzę się gęsiną. A na tego żółtego psa i na tę obdartą dziewczynę wprost patrzeć nie mogę. Gdyby nie to, że mam zamiar pustelnikiem tu zostać, dawno bym się już wyniósł z okolicy. Ale cóż! Kiedy się kto cały cnocie i pięknym czynom poświęci...

 

Tu wzdychał tak mocno, że aż mu się wąsy podnosiły u nosa, i mrużąc to jednym, to drugim okiem, śledził poruszenia Gasia, gąsek i Marysi. Po czym, odwróciwszy się od nich, brzydko się uśmiechał.

 

 

Widniała już z daleka w księżycowym świetle Wólka Głodowa. Do niej to dążył Skrobek skręciwszy w bok z gościńca. Nagle odwrócił się do jadących na wozie Krasnoludków i rzecze:

 

    – Na mój kiepski rozum, trza by nie wszystkie panięta w jednym miejscu naraz wysypać; bo jakby tyle gąb w jednej wsi przybyło, to by się taka drogość stała, że to ha, i mogłoby być głodno. – Racja! – odezwał się na to z głębi wozu głos jakiś, a był to głos zakopanego po uszy Podziomka.

    – Ano po dwóch, po trzech, po pięciu poprószyć sam, tam, to i paniętom lepiej będzie, i tym ludziom we wsi też!

 

Na to król:

 

    – Roztropny z ciebie człek! Uczyń, jakoś powiedział.

 

Przystanął tedy Skrobek, podrapał się w głowę, a ukazując na wieś przydrożną, rzecze:

 

    – A choćby, na ten przykład, hąjno, do tej tam wioski dwóch, trzech dać? Oj, dobrze by się miał taki, bo to Sytna Wólka jest, bogata wieś na całą okolicę, chłop w chłopa same gospodarze, a każdy spasiony tak, że za wołu waży! Te dzieci, te baby to to się aż toczą jak kule, takie okrągłe, takie tłuste! Jak nie ma tłuste być, kiedy w każdej chałupie od rana do nocy warzą a kraszą, a solą, a zasiekują jakby na Wielkanoc, a siądzie chłop do miski z rana, to nie wstanie od niej aże do południa, by się do drugiej przysiąść.

    – Stój!... Stój!... – zakrzyknie na to zagrzebany w sianie Podziomek.

 

Ale chłop prawił dalej, jakby go nie słyszał:

 

    – Co by sięgnie miał przesiadać od miski do miski, kiedy tam ziemia taka, że sama bez człeka plonuje setnym ziarnem. A co tu sadła, słoniny,a gęsiego szmalcu! Nieprzejedzone rzeczy!... Stój! Stójże! – krzyknął głośniej teraz, gramoląc się z siana, Podziomek. – Stójże, kiedy wołam.

    – A co tam? – zapytał chłop, jakby jego pierwszy raz słyszał.

 

Wygrzebał się Podziomek i patrząc bystro chłopu w oczy zapyta:

 

Nie łżeszże ty, chłopie?

 

A Skrobek:

 

    – Co bym miał łżyć? Prawda jest, i już!

    – Jadła dość, mówisz?

    – Co żywot strzyma!

    – I kraśno?

    – Omasta aż po brodzie kapie!!

    – A misy duże??

    – Jak to miesięczne koło!!

 

A księżyc już zachodzić zaczął.

 

    – Kiedy tak – rzecze Podziomek, do króla się obracając – to ja się tu, miłościwy królu, zostaję!

 

To mówiąc ścisnął królewskie kolana, towarzyszom stojąc w półdrabku na waletę zakrzyknął i na chłopa wołać począł, żeby ku tej wsi nawrócił.

 

Co gdy Skrobek zbyt skwapliwie uczynił, zawadził o kamień kołem, wóz się zatoczył cały, aż podskoczył, i Podziomek, jak stał,tak wyleciał z niego.

 

Nie uczyniła mu się, co prawda, najmniejsza krzywda, bo na głęboki, drobny piasek padł jakby na pierzynę, wszakże narobił tak srogiego krzyku, że się wszystkie psy pobudziły we wsi i głośno ujadać poczęły.

 

Odezwał się na to szczekanie jeden, drugi gestor, zagęgała tu, to tam jakaś gęś czujniejsza, za nią druga, dziesiąta, dwudziesta; za czym podniósł się po podwórkach i chlewikach wrzask tak przeraźliwy, jakby się cała wieś paliła.

 

    – Ąj, kości moje, kości!... – krzyczał macając się po żebrach Podziomek w nagłym przestrachu, z powodu owego szczekania i gęsiego wrzasku, ale głos jego niknął w tej wrzawie tak, że go i niewiele słychać było.

 

Skrobek zaciął szkapę i ruszył sporym kłusem. Podziomek wstał, a obejrzawszy się spostrzegł, że obok niego w piasku grzebie się ktoś drugi jeszcze; a kiedy księżyc wyjrzał spoza chmury, poznał z największym zdumieniem Koszałka-Opałka.

 

    – Czy mnie wzrok myli? – rzecze Podziomek. – Czyliś to ty, uczony mężu, we własnej swojej osobie?

    – Jam jest, bracie! – rzecze na to Koszałek-Opałek.

    – Czyliżbyś, uchowaj Boże, wypadł takoż z woza?

    – Ej, nie! – rzecze Koszałek. – Wyskoczyłem tylko za pozwoleniem królewskim. Bo widzisz, bracie, kiedy tu taki wrzask gęsi jest, to same gęsi też być muszą. Czy jasno?

    –Jasno jak słońce.

    – A gdy gęsi są, to i pióra muszą być! – rzecze Koszałek-Opałek. – Jakże?

    – Jak dwa a dwa cztery! – zakrzyknie ów na to.

    –A jak są pióra – prawi znów uczony – to i moja sława nie przepadnie, gdy księgę nową zamiast tej zgubionej napiszę. Nieprawdaż?

    – Prawda jak wół – potwierdził z zapałem Podziomek.

 

Ale choć tak gorąco potakiwał towarzyszowi swemu, w rzeczy samej nie bardzo był rad, że do tych tłustych kęsków, jakie sobie obiecywał, kompana ma. Więc po chwili rzecze:

 

    – Wiesz co, uczony mężu? Moim zdaniem, nie przystoi mędrcowi między chłopstwo się pchać i razem z prostakami u misy siadać. Bo łatwo taką drogą uczoność na szwank narazić można. Zrobim tedy tak: ja pójdę do wsi, a ty do lasu. Jak już noc się zrobi i wszyscy się pośpią, ja cię, uczony mężu, sprowadzę i posilisz się tym, co tam gdzie na misie zostanie. Choćby i przyskąpo czasem wypadło, nic to, bo wszakże nie samym chlebem człowiek żyje.

 

A tak przynajmniej honor twój utrzymany będzie. A honor – rzecz główna!

 

    – Dobrze radzisz, kochany bracie! – rzecze na to rozrzewniony Koszałek-Opałek. I rzuciwszy się na szyję Podziomka, nuż go ściskać i całować.

 

Markotno się zrobiło Podziomkowi, gdyż dobre serce miał, że jego podstępna rada tak zaraz przyjęta została, ale iż głos łakomstwa mocniejszy w nim był niżeli głos serca, wprędce się tedy z swej markotności otrząsnął i uściskawszy nawzajem Koszałka-Opałka, sam go do boru odprowadził, pożegnał raz jeszcze, życząc jak najmędrszych myśli, po czym chyłkiem pod płotami krążąc do najpokaźniejszej chaty skierował swe kroki.

 

Nie było podobno nigdy większego zawodu jak ten, który spotkał w chacie tej Podziomka.

 

W komorze pustka, że i mysz by zdechła, dzieża od chleba nasypana otrębami, słoniny w ząb,kaszy ani śladu, o szmalcu i półgęskach ani się śniło.

 

Zajrzał Podziomek do garnków – puste; nie znać nawet, żeby się w nich w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin