Głębski Jacek - Kryminalista.doc

(813 KB) Pobierz
KRYMINALISTA

"Kryminalista"

Jacek Głębski

 

 

UWAGA! TEKST ZAWIERA SCENY DRASTYCZNE.
CZYTELNICY OŚWIADCZAJĄ, ŻE SĄ PEŁNOLETNI I ZAPOZNAJĄ SIĘ Z TEKSTEM NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ

Monice Podgórniak i Arkowi Jadczakowi

– Dzień dobry…
Wybuchnęliśmy śmiechem. Dawno nikt tu nie słyszał czegoś takiego. Nawet Burak, strażnik, chłop małorolny i przygłup jakich mało, też się roześmiał. No, ale jemu to niby nie wolno, więc ściągnął usta i tylko popchnął nowego na środek celi, a sam wycofał się za drzwi. Zapadła klamka, zgrzytnął zamek.
Chłopak stał na środku, tak jak go zostawił Burak, i nie wiedział, co ze sobą zrobić. Przypomniały mi się moje pierwsze kroki. Jakby cofnąć film i obejrzeć go jeszcze raz. Ileż to lat temu też tak stałem na środku celi, z mandżurem w dłoni i nie wiedziałem, od czego zacząć. Ale wtedy i tak zaczęło się od początku. Muki. Blachy. A potem regularne bęcki. Tak witali na klęczkach. (JAKIŚ PROBLEM ZE SŁOWNICTWEM? NA KOŃCU ZNAJDUJE SIĘ SŁOWNIK GRYPSERKI)
Ale teraz czasy się zmieniły. Już nie jest tak jak kiedyś. Grypserka się odwróciła, dziś doszło do chamstwa. Chociaż zawsze to atrakcja, jak pojawi się ktoś nowy. Ostry sam co prawda wydał zakaz gnębienia nowo przybyłych, bo niektórzy ludzie nazbyt wiele już sobie pozwalali, ale bo to widział on kiedy noworodka? Ktoś taki w naszej celi? W głowie się nie mieści! A tu taka atrakcja!
Spojrzałem na Ostrego, a ten aż ślinkę łyka. Znaczy, że jego własny zakaz już jakby go nie dotyczył. A z Ostrym nie ma żartów. Nie darmo jest mącicielem i ma wydziarganego buraka pod lewym lipkiem .
Chłopak stoi na środku i aż żal patrzeć. Sam się naprasza. Nie to, żeby mi go było żal, ale to wspomnienie, jak ja kiedyś…
Ostry podchodzi do niego, a za nim cała reszta: Suchy, Niedźwiedź i Gonzo. Nawet Maryśka się odważyła. Widząc ją, Ostry rzucił jej wiąchę.
– Mańka, parówo w styję szlojona, a ty gdzie?!
Maryśka wycofała się pospiesznie i usiadła na swym łóżku.
Ludzie otoczyli nowego. Oglądali go z przesadnym zainteresowaniem, jak atrakcyjny towar na wystawie. Ten i ów cmokał i kręcił głową. Pomyślałem, że nie jest dobrze trzymać się tak na uboczu, podszedłem więc i ja.
Chłopak najwyraźniej był przestraszony. Rozglądał się niepewnie. Nogi mu lekko drżały. Sprawiał wrażenie, jakby trafił do więzienia po raz pierwszy. To było widać. Nie rozumiałem, dlaczego dali go pod naszą celę. Przecież u nas sama recydywa, a tu nagle skądś nowicjusz, szczeniak bez przeszłości. Tłumaczenie mogło być jedno: dostał bez oddechu. Dożywocie. Widocznie nieźle sobie nagrabił. Gdy o tym pomyślałem, jakby zrobiło mi się go mniej żal. Morderca albo gwałciciel, może rozbój ze szczególnym okrucieństwem… Ale jakoś mi na takiego nie wyglądał. Za dobrze mu z oczu patrzyło. Choć kto go tam wie? Tacy właśnie mogą być najgorsi: grzeczni chłopaczkowie z dobrych domów, co to chodzą akuratnie do szkoły, jeżdżą dobrym wozem tatusia, a jak przyjdzie co do czego – potrafią załatwić człowieka z uśmiechem na ustach.
– No, no! – odezwał się Ostry, obchodząc nowego dookoła. – I co tam, mały?
Powiedzieć do któregoś z nas „mały” oznaczało w najlepszym wypadku sygnał do rozpoczęcia krwawej bójki. Ludzie zarechotali. Wiadomo już, o co chodziło Ostremu. Najwyraźniej pod celą szykował się nowy cwel. Już na samym początku. Jeżeli nawet dostał bez oddechu, to niech mu chociaż dadzą szansę. Podszedłem do Ostrego.
– Ostry, odknaj się od noworodka!
– Kitraj się, Cichy!
– Sam się kitraj! Przecież lipujesz, że to noworodek. A jakby tak ciebie spuścili do wora na starcie? Chciałbyś być w styję szarpany od okładki do okładki za frajer? Kopsnij mu luzu, niech się jorgnie, o co biega. No nie? – zwróciłem się do chłopaka. Chciałem powiedzieć: „No nie, mały?” ale na szczęście w porę ugryzłem się w język.
Chłopak tymczasem przysłuchiwał się nam z szeroko otwartymi ustami. Mrugał powiekami i marszczył czoło. Usiłował pojąć, o czym mówimy. Na początku to wydaje się trochę trudne, ale z biegiem czasu do wszystkiego człowiek przywyka. Słonia tańczyć nauczą, to i człowiek mówić się nauczy jak człowiek.
Ostry miał jednak ochotę trochę się zabawić. Stanął naprzeciw chłopaka, twarzą w twarz, zajrzał mu w oczy i wolno cedząc słowa, zapytał:
– Pierwszy raz schowali do pudełka? Zacynkuj, za co leżysz. Co kat dał?
Chłopak nerwowo przełknął ślinę i rozejrzał się niepewnie.
– Ostry, zbastuj! – stanąłem pomiędzy nimi. – On nie jorga nawijki!
– Haukacz się przyknajał! – mruknął Ostry.
– Chcesz być git, to mu wypłać blachę albo mukę i odkitraj się – odsunąłem się nieco, by nie zasłaniać już nowego.
Ostry zrobił szybki ruch, jakby chciał otwartą dłonią uderzyć go w czoło. Czy jednak chłopak nie skoncentrował się na tym geście, czy też może myślami był gdzie indziej – dość, że się nie uchylił, nie drgnął nawet.
– No, no, taki mikry, a nie cykoruje się! – rzekł Ostry z nieukrywanym zdziwieniem. Pozostali z pomrukiem uznania kiwnęli głowami. Wiedziałem, że na razie zostawi chłopaka w spokoju. A przynajmniej da mu szansę.
– Tam będziesz kojował – rzekł Ostry i wskazał nowemu wolne łóżko, wolne od tygodnia, gdy Cienkiemu skończył się wyrok. Mówiąc to, popchnął go we wskazanym kierunku. Gonzo skrzętnie wykorzystał moment: podstawił nowemu nogę i ten, wśród śmiechów, rozłożył się jak długi na podłodze. Z jego mandżura wysypały się, oprócz betów, jakieś drobiazgi. Wśród nich była fotografia. Suchy schylił się po nią i obejrzał.
– Gites mana, kuken! – pokazał ją reszcie ludzi. – Hej, harcerzyk – machnął fotografią w stronę nowego – kopsa ci smutne oko czy to suchy brandzel?
Ludzie zaśmiali się z udanego dowcipu. Nowy zerwał się z podłogi i doskoczył do Suchego.
– Daj to!
Nie dokończył. Suchy z zimną krwią, precyzyjnie wymierzonym ciosem posłał nowego na parkiet, po czym nachylił się nad nim i wycedził:
– „Daj” to możesz gamzać, jak będziesz chciał mnie walić w styję.
Chłopak powoli gramolił się z podłogi. Z rozbitego nosa kapała krew.
Bez słowa odebrałem Suchemu zdjęcie i podałem je nowemu.
– Masz. I nie kozakuj. Za cienki tu jesteś – spojrzałem na resztę ludzi. – No i git. Na dziś basta.
– Co basta, co basta! – nie wytrzymał cichy dotąd i spokojny Niedźwiedź. – Kłapiesz jak najmimorda! Co, chrabąszcza już nie da się stuknąć?
– Ty, Niedźwiedź, masz krzywości? Masz! To zhaltuj szamot. Damskie głosy śmigają pod niebiosy!
– Damskie to niby czyje?!
– Damskie to damskie.
– Chcesz mi bluznąć?!
– Jeszcze nie, ale jak mnie zjeżysz…
– Basta! – zdecydowanie wkroczył Ostry. – Niedźwiedź ma krzywo, ale to się obłatwi.
– Jak mu jareccy kopsną rakietę? – uśmiechnąłem się krzywo.
– Cichy, nie bądź taki mózgowiec i nie szpońć, bo ci się mózg zlasuje.
– No i git. A chrabąszczyka zostawcie mnie. Będą z niego ludzie.
– Jak leżałem na klęczkach, to takich harcerzyków my… – zaczął Gonzo, ale przerwałem mu ostro:
– Ty, Gonzo, nie żeń tu bałachów. Teraz grypserka się odwróciła. Ja też leżałem na klęczkach! Było, a nie jest.
Ludzie niechętnie rozeszli się do swych zajęć. Gonzo wziął się do robienia fajansu: rzeźbił jakieś figurki z wosku, wsadzał tam knot i były z tego takie fikuśne świece. Miał do tego smykałkę, a mrowisko nie wiedzieć czemu brało od niego to barachło. Ostry zasiadł przed telewizorem, a Niedźwiedź i Suchy zaczęli grać w karty. Nie mając nic lepszego do roboty, podszedłem do łóżka, na którym leżał nowy.
– Ej, ty – zagaiłem – wiesz, dlaczego mówi się o więzieniu, że tu się siedzi?
Spojrzał na mnie i tylko wysmarkał resztki krwi w chusteczkę.
– Bo tu się nie leży, jak nie jest pora. Siedzieć możesz albo stać. Wstawaj, zanim cię strażnik przyuważy.
Nie odezwał się. Nie wykonał najmniejszego gestu. Patrzył tylko na mnie, i patrzył… Zresztą, jego sprawa. Jak chce, niech sobie leży. Przyjrzałem mu się uważnie. Mógł mieć ze dwadzieścia lat. Szczupły, mizerny chłopaczyna. Takie sobie nic.
– Za co siedzisz? – specjalnie nie użyłem słowa „leżysz”. Wiedziałem, że szczeniak nie rozumie grypserki, ale wiedziałem też, że jeśli chce się tu jakoś urządzić, będzie musiał się jej nauczyć. Przez trzy miesiące. Niby dużo, a jednocześnie mało. Na dziś miał chyba dosyć wrażeń. Na tłumaczenie grypserki przyjdzie czas.
Nie odzywał się.
– No, ty – zdenerwowało mnie jego milczenie – odpowiadaj, jak pytają! Może jeszcze do ciebie to nie dotarło, ale spędzisz tu z nami jakiś czas.
Nic. I tylko ten wzrok. Przerażony, dziki…
– No, koleś, wyluzuj się, chcę ci pomóc…
– Odpierdolcie się wszyscy!!! – krzyknął niespodziewanie i ukrył twarz w poduszce.
I wówczas wstąpił we mnie diabeł. Działałem jak automat. Chwyciłem go za ramiona i siłą zwlokłem z łóżka. Trzymałem go jedną ręką za kark, a drugą tłukłem po twarzy, po brzuchu, gdzie popadnie. Nie bronił się nawet. Waliłem w niego jak w treningowy worek. W końcu pchnąłem go z całej siły na ścianę. Osunął się bezwładnie na podłogę. Już miałem doskoczyć i strzelić mu z glana, gdy nagle usłyszałem drwiący głos Niedźwiedzia:
– Kuken, jak się najmimorda zabawia! Skitrał chrabąszczyka dla siebie!
To mnie otrzeźwiło, bo nie wiem, co bym zrobił. Ciężko dysząc, oparłem się o ścianę. Nowy podnosił się z ziemi. Z nosa znów puściła mu się krew. Na dodatek rozkwasiłem mu jeszcze wargę. Wzruszyłem ramionami i podszedłem do Ostrego. Usiadłem obok niego przed telewizorem. Ostry bez słowa wyciągnął do mnie paczkę z papierosami. Zapaliliśmy.
– Masz kopyto!… – mruknął, zaciągając się dymem i zerkając na gramolącego się z ziemi nowego. – Czym cię ten harcerzyk tak podjarał?
– A bo to frajer jest… – zacząłem, ale opamiętałem się. – Chociaż będą z niego ludzie.
– Ma trzy wojtki. A jak nie – to do wora. Maryśce przydałby się zmiennik, bo już nie wyrabia.


W nocy obudziły mnie szepty. Chciałem wrzasnąć, żeby przerwali gadkę i dali ludziom spać, ale coś mnie powstrzymało. Nadstawiłem uszu.
Szepty dobiegały od strony łóżka, które należało odtąd do nowego. Trochę mnie to zdziwiło. Wpatrywałem się w mrok, ale nadaremnie. Nie mogłem dostrzec rozmawiających. Jednym z nich musiał być nowy, ale kim był ten drugi? Czyżby Ostry? Nonsens. To kto? Gonzo? Nie, ten by sobie nawet nie zadawał trudu. Niedźwiedź? A może Suchy? Ten to lubi nawijać… Pozostało mi tylko słuchać, choć głos zniżony do szeptu utrudniał identyfikację rozmawiających.
– …widzisz, lepiej siedź cicho. Rób, co ci każą. Nie masz innego wyboru. Inaczej zostaniesz zgnojony. A nawet przecwelony.
– Prze… co?
– Przecwelony. Zrobią z ciebie męską dziwkę. Będziesz musiał im lizać. Albo brać w dupę.
– Ale dlaczego?
– Ktoś musi. Tu nie ma kobiet, a ludzie mają swoje potrzeby. A tak wszystko w porządku. Że niby za karę. Że jesteś za miękki, nie grypsujesz, jesteś frajer. A bić się chociaż umiesz?
– Ćwiczyłem kiedyś karate. W ogólniaku. Ale wyszedłem z wprawy.
– To masz szczęście, że nie dołożyłeś Cichemu albo Suchemu, jak cię oprawiali. Bo wtedy by cię roznieśli. Wszyscy.
– I tak mnie roznieśli.
– E, tam. To naprawdę nic. Nie dostałeś jeszcze prawdziwych bęcków.
Nie mogłem dojść, z kim gada nowy. Suchy odpadał. Nie mówiłby przecież o sobie „Suchy”. A więc to Niedźwiedź? Jakoś nie mieściło mi się to w głowie: Niedźwiedź, ortodoks na punkcie grypserki, prawdziwy ekspert grypserskiej nawijki, bywalec Ptakowa, Koszar, Klęczków, a tu nagle frajerska gadka? Nie, nie chodzi o to, że gada jak frajer. On pewnie nie potrafiłby już przestać mówić gwarą. Chyba nawet myśleć nie umiałby inaczej. Tyle lat w więzieniach, krótka przerwa i znów odsiadka, znów garowanie, leżenie, gibanie, kiwanie, klepanie…
– Za co cię posadzili?
– Miałem wypadek.
– E, tam, gadasz! Możesz mówić śmiało! Rąbnąłeś kogoś?
– Jechałem z dziewczyną. Ktoś zajechał mi drogę. Chciałem go ominąć, skręciłem i uderzyłem w zaparkowany na poboczu samochód.
– I za to cię posadzili? Nie gadaj!
– Widzisz, to było tak. Pojechaliśmy do jej domu za miastem.
– Na jebanie… Ech!
– Nic nie rozumiesz. To była… ona była… No, nieważne. Poszliśmy na spacer. Potem napaliliśmy w kominku. Napiliśmy się szampana. Rozumiesz?
– Ale nie ma to jak zakirać goudy.
– Co zrobić?!
– Zakirać. No, znaczy się wypić. Napić się wódki.
– Aha.
– I co było dalej?
– No i uderzyłem. Ona zginęła na miejscu. A u mnie wykryli alkohol. Sam rozumiesz. Nieumyślne spowodowanie śmierci i alkohol. Niewiele tego było, ale wystarczyło.
– I nie dali ci z karoserią?
– Z czym?!
– No, wyroku z zawieszeniem.
– Dostałem pięć lat do odsiedzenia. Ojciec wynajął najlepszych adwokatów, ale nic nie dało się zrobić.
– To twój stary jest bogaty, co?
– Widocznie nie aż tak. Ale nie to jest najważniejsze. Widzisz, ja ją zabiłem. Ja ją zabiłem…
Głos mu się załamał. Zaczął płakać. Słyszałem, jak chlipie w poduszkę. Ładny gips, pomyślałem. Zrobiło mi się go żal. Trafił tu naprawdę za frajer. Ale tym bardziej nie mogłem zrozumieć, dlaczego dali go właśnie nas. Brak miejsc w spokojniejszych celach? Jakaś cholerna pomyłka? Czy też złośliwość klawiszy?
Podniosłem się z łóżka. Szczęknęły sprężyny.
– Niedźwiedź, ty stary ułanie, odknaj się od chrabąszcza i daj komarować!
Sięgnąłem po zapałkę i zapaliłem knot stojący na szafce. W nikłym świetle margarynowej lampki dostrzegłem tego, który rozmawiał z nowym. To nie był Niedźwiedź. To była Maryśka. Zatkało mnie.
– Ach, ty druciaro! Ty szmato!
Zerwałem się z łóżka i podbiegłem do łóżka młodego. Mańka nawet nie próbowała uciekać. Zakryła tylko dłońmi głowę i skuliła się. Jednym silnym ciosem zwaliłem ją z łóżka na podłogę i zacząłem kopać. Nagle ktoś silnie pociągnął mnie za ramię. Omal nie straciłem równowagi.
– Zostaw go! – usłyszałem cienki dyszkant nowego.
Przestałem kopać Maryśkę i spojrzałem na chłopaka z niedowierzaniem. Odważył się mnie szarpać? Mnie, który byłem prawie dwa razy starszy, wyższy i o wiele silniejszy? Mogłem go po prostu roznieść. Ciężko pobić. Nawet zabić, gdybym chciał. Chłopak po prostu mi zaimponował. Mimo szczupłej sylwetki i wątłej budowy, mimo iż wiedział, że gdyby chciał ze mną walczyć, nie miałby żadnych szans, odważył się stanąć pomiędzy mną a…, no właśnie, kim? – cwelem. Parówą. Popychadłem. Szmatą najgorszej kategorii. Najcięższym frajerem. Pomiędzy mną a Mańką. I dopiero teraz przypomniało mi się prawdziwe, dawno już zapomniane imię Mańki: Marek. A dalej? Miał nawet jakąś ksywę. Chyba coś od nazwiska…
– Zostaw go! – powtórzył.
– Przecież to cwel – spojrzałem na niego zdziwiony. – Robi tu za kobietę. To panienka. Rozumiesz?
– I co z tego? Lubi facetów. Tak jak inni lubią kobiety.
Aż zakrztusiłem się ze śmiechu, ale mimo wszystko starałem się nie śmiać na głos, by nie pobudzić śpiących.
– No, mały… – powiedziałem, gdy udało mi się opanować. – Dawno się tak nie uśmiałem!
– Niby co w tym śmiesznego? – spojrzał na mnie niepewnie.
– Słuchaj – spoważniałem. – To nie jest tak, jak ci się wydaje.
– Niby co nie jest tak?
– Nic. Kompletnie nic. Rozumiesz?
Patrzył na mnie, ale wiedziałem, że choć usiłuje, niczego nie rozumie. „Tak jak ty, baranie, gdy pierwszy raz…” – przebiegło mi przez myśl. Tak jak ja. Dopóki nie pojąłem, w czym rzecz. Dopóki się nie przekonałem. Nie dotknąłem samemu.
– Posłuchaj, cwel to cwel. On sam wie, kim jest. Możesz go bić, kopać, ładować, a on nic nie powie. Prawda, Mańka? – na dowód tego kopnąłem skuloną na ziemi postać. I nagle uświadomiłem sobie, czym mogła nowemu grozić rozmowa z Mańką. Spytałem więc: – Słuchaj, czy on cię aby nie dotykał?
– No, co ty! – obruszył się chłopak. – Nic z tych rzeczy!
– Ja nie pytam o te rzeczy, ja pytam, czy on cię dotknął. Ręką. Albo może podał ci rękę. No?
– Nie, chyba nie… A czy to takie ważne?
– Bardzo ważne. Nawet nie wiesz, jak bardzo. To jak, dotknął cię?
– Wydaje mi się, że nie. Chociaż nie pamiętam… On ma jakąś chorobę?
– Gorzej – mówiąc to, kopnąłem wciąż leżącą na ziemi Mańkę. – Dotknęłaś go, suko?
– Nie… – stęknęła.
– Pucuj się! – kopnąłem mocniej.
– O Jezu! Pucuję!
– Nie wrzeszcz tak, parówo, bo ludzi obudzisz!
– Ale o co chodzi? – spytał chłopak, ze zdumieniem przyglądając się tej scenie i na próżno usiłując cokolwiek zrozumieć.
– Wiesz, jaka jest podstawowa zasada, gdy trafiasz pomiędzy obcych, których zachowań i języka nie rozumiesz? – zrobiłem dłuższą pauzę.
– No?
– Milczeć, słuchać i nie wtrącać się. Zwyczajów nie zmienisz, a sobie możesz tylko zaszkodzić.
Mały milczał.
– Nie rozumiesz, co?
– Nie rozumiem – przyznał.
– Więcej z cwelem nie gadaj, bo możesz się przecwelić. Wystarczy, że podasz mu rękę albo weźmiesz papierosa i już po tobie. Lubisz facetów?
– No, co ty!
– Gdybyś został cwelem, musiałbyś polubić. Zresztą, nie musiałbyś lubić. Musiałbyś dawać dupy, sprzątać kible, czyścić buty i nadstawiać karku, jeśli komuś przyszłaby ochota cię uderzyć.
Widząc skuloną na ziemi Mańkę, cwela, o wiecznie brudnej, kostropatej twarzy, w wyświechtanej, lepkiej od śliny i spermy bluzie, odczułem nagłe pożądanie.
– A teraz lekcja pierwsza – powiedziałem do chłopaka i końcem buta szturchnąłem Mańkę. – Wstawaj, Marycha. Jazda na tron. Czas na nocną audiencję.
Mańka doskonale wiedziała, o co chodzi. Bez słowa wstała z podłogi i poczłapała w stronę kibla. Gdy już usiadła na tronie i oblizała spieczone wargi, rozpiąłem rozporek.
– Tylko delikatnie! – zastrzegłem.
Nie, nie robiłem tego, żeby pokazać nowemu, do czego służy cwel. Nie miałem też zamiaru zmuszać chłopaka, żeby skorzystał z Mańki. Takie, a nie inne traktowanie cwela jest bowiem jednym z więziennych rytuałów. Jeśli ten, kto rządzi w celi, wyda rozkaz: „jedziemy w derby!” to się po prostu jedzie. A jeśli powie: „jazda, ułani, cwel na tronie leży i audiencję daje”, to też nikt się nie wyłamuje. I nie chodziło mi o to, by młody stanął przed wyborem: albo narazić się i odmówić, albo przełamać się, zapomnieć o kobietach i zrobić to z Marychą, a w dodatku zapomnieć o niedawnej koleżeńskiej gadce i potraktować cwela jak cwela. Takiego zamiaru nie miałem. Ale w końcu stało się. Obudził się Gonzo. Dochodziłem właśnie, gdy usłyszałem trzeszczenie sprężyn jego łóżka, a potem ziewnięcie i wkrótce potem charakterystyczny, schrypnięty głos:
– Orient, ludzie! Mańka na bardachu w szamę bierze!
Po chwili wygramolił się z łóżka i podszedł bliżej. Za nim, poziewując, przydreptał Niedźwiedź. Skończyłem właśnie z Marychą i wycofałem się.
– No, no! Nasz chrabąszczyk! – Gonzo dostrzegł nowego, który dotąd trzymał się na uboczu. – Ej, harcerzyk, ustąpisz kolejki?
– Ja… ja wcale… – zaczerwienił się chłopak. – Ja nie…
– Nie dygaj. Git brodzisz kimą piedolnąć. Pyrgaj się.
Nowy zrobił wielkie oczy i przerażony spojrzał na mnie. Ruchem głowy wskazałem mu jego łóżko. Zrozumiał bez słów. Pomknął do łóżka i nakrył się kocem aż po końce włosów.
Gonzo nie potrzebował wiele czasu. Niedźwiedziowi też poszło szybko. Myślałem, że pójdą teraz spać, ale Gonzo miał lepszy pomysł.
– No, harcerzyk! Śmigaj tu! Już możesz!
Chłopak łypnął spod koca.
– Co, kurwa twoja mać, migasz się?!
Podszedłem do łóżka nowego.
– Wstawaj.
– Ja nie chcę! – spojrzał na mnie przerażony.
– No, już, wstawaj – powiedziałem ciszej, żeby tamci nie słyszeli. – Z nimi nie ma żartów. Co ci szkodzi dać Maryśce possać. Pomyśl, że to twoja dupa.
– Ale ja… ja…
– Masz do wyboru: albo to zrobisz, albo oni zrobią z ciebie cwela.
Chłopak wstał. Powoli, może aby jak najbardziej odwlec to, co ma się wydarzyć, podszedł do kibla, na którym siedział cwel.
– Cykorujesz, harcerz? – Gonzo uśmiechnął się zjadliwie. – Ulżyj se, nie dygaj!
– Niezły ułan – wtrącił się Niedźwiedź. – Pierwszą kimę garuje i już najarany!
– No, harcerz! – ponaglał Gonzo.
Nowy zamknął oczy i rozpiął spodnie. Mańka zabrała się do roboty. Doskonale wiedziałem, że to dla niego niespecjalna przyjemność – w przeciwieństwie do nas wszystkich, pozbawionych kobiet, po zamknięciu oczu wyobrażających sobie miłosne przygody z wolności, te minione i te, które nas jeszcze czekają – ale wiedziałem też, że lata doświadczenia Maryśki (kiedy została przecwelona? dwa lata temu? trzy?) zrobią swoje. I rzeczywiście. Mały jęknął przeciągle, a po brodzie Mańki spłynęła sperma. Otarła ją wierzchem zaskorupiałego rękawa.
Choć taka scena nie miała w sobie nic nadzwyczajnego – audiencje na tronie odbywały się dość często i sam korzystałem z okazji nader chętnie – to teraz wszystko wydało mi się wstrętne i żałosne.
– Basta! – trąciłem w ramię najbliżej stojącego Niedźwiedzia. Z Gonzem lepiej było czegoś takiego nie próbować. Miałem co prawda mocną pozycję jako charakterniak i doradca Ostrego, ale Gonzo, choć niewątpliwie słabszy i mniej sprytny, jeśli chodziło o honor, nie liczył się z nikim i niczym, a w czasie bójki stawał się nieobliczalny.
– Co basta, co basta! – Niedźwiedź, jako że jego pozycja w grupie była niepewna i Ostry miał właśnie podjąć decyzję, czy przywrócić go do społeczności ludzi, czy też pogrążyć ostatecznie, był bardziej ustępliwy.
– Basta z gierkami! – powiedziałem i uderzyłem go otwartą dłonią w czoło. – Cwelujcie z glana, bo ludzie kimają!
Gonzo odwrócił się na pięcie i poczłapał w stronę łóżka, ale Niedźwiedź postanowił wyżyć się na nowym. Na odchodne uderzył go silnie otwartą dłonią w ramię.
– Gula! Orientuj się, harcerz!
Temu zapobiec nie mogłem, ani nawet nie miałem prawa. Pomyślałem, że jak na pierwszy dzień i tak dostał taryfę ulgową.


Pięć krótkich dzwonków oznaczało, że jest siódma i pora rozpoczynać kolejny dzień, jeszcze jeden, ale już o jeden mniej do odsiedzenia. Za mną już prawie dwa tysiące takich dzwonków i dwa tysiące następujących po nich dni, jeden podobny do drugiego… Gdybym miał nawet odsiedzieć cały wyrok od klepki do klepki, gdyby nie udało się załatwić warunkowego, przedterminowego zwolnienia, takich dni pozostałoby jeszcze półtora tysiąca, czyli jest już z górki… Nie, nie, nie!.. Tak nie wolno, to dobre dla frajerów z krótkimi odsiadkami, którzy żałują za grzechy i myślą o poprawie i wolce. Nie wolno liczyć dni po i przed, od tego można zgłupieć, załamać się, ześwirować. Przecież nie jest źle. Jest wszystko, co trzeba: czaj, fajki, jest naprawdę git…
– Kurwa jego mać – mruknąłem i otworzyłem oko. Tylko jedno. Pobieżnie wybadałem sytuację. Ludzie niespiesznie zwlekali się z łóżek. Tylko Ostry z właściwą sobie werwą wyskoczył z koja jak sprężyna i zajął umywalkę. Obserwowałem, jak namydla sobie twarz i kładzie na brzegu zlewu przedmiot zazdrości wszystkich – oprócz mnie – lokatorów celi: prawdziwą brzytwę. Codziennie ostrzoną na skórzanym pasku. Wiadomo: brzytwa to nie to samo co żyletka. Nie tylko goli czyściutko, do samej skóry, ale i respekt wzbudza, bo to prawdziwa golicha, a nie jakiś fajansiarski nożyk robiony cichcem na warsztatach z kawałka byle jakiego żelaza, albo co gorsza, z trzonka łyżki. Ja mu jednak nie zazdrościłem. Miałem swoją kosę, sztylet zrobiony z dobrej stali narzędziowej, długi, cienki, ale ostry jak cholera, i do chleba, i do ożenku, bo ze szpicem, jak to sztylet, ba, nawet pomidora ze skórką kroił na cieniutkie plasterki. A do golenia miałem elektryczną maszynkę. Nie szło się zaciąć, a i żyletek nie trzeba było kupować. A dobrze się ogolić i schludnie ubrać to dla człowieka rzecz podstawowa.
Patrzyłem, jak Ostry z namaszczeniem, nadmuchując policzki, delikatnie zbiera brzytwą pianę. Nagle usłyszałem syknięcie, cichy okrzyk: „Kurwa!..”, i ujrzałem czerwoną strużkę płynącą Ostremu po twarzy. Dlatego nie zazdrościłem mu brzytwy jak inni. Wolałem swoją maszynkę, którą pod celą złośliwie nazywano wibratorem.
Otworzyłem drugie oko i uniósłszy się na łokciach, zawołałem do Ostrego:
– Co, Ostry, sznytem wiedeńskim jedziesz?
Ludzie zachachali się. Sznyt wiedeński w całym pudle miało tylko dwóch wariatów. Jedzie się na skos od ucha, przez szyję, klatkę, brzuch, udo, aż do kostki.
– Zhaltuj szamot, kurwa twoja pierdolona w dupę! – warknął Ostry, usiłując zatamować krwawienie.
– Masz więcej sznytów na puzonie od golichy niż na witkach! – skwitowałem.
Znów rozległy się śmiechy. Fakt. Ostry miał ręce całe w bliznach. Po pięć głębokich cięć ze śladami szwów na każdej.
Gdy wreszcie zdecydowałem się zwlec z łóżka, wszyscy byli już na nogach. Wszyscy z wyjątkiem nowego.
– Gdzie harcerzyk? – spytałem przechodzącego obok Suchego.
– Gnije – odparł Suchy. – Liże rany.
Wstałem i podszedłem do łóżka nowego. Leżał przykryty, z głową pod kocem. Odchyliłem koc. Chłopak miał opuchniętą twarz. Spojrzał na mnie. W jego oczach ujrzałem strach. Ale był to strach przemieszany z wściekłością i determinacją. Znałem to spojrzenie. Choć nie miałby żadnych szans, wiem, że gotów byłby rzucić się teraz na każdego.
Nieopodal łóżka leżał zwinięty w spiralę mokry ręcznik. „Marchewa”. Widocznie ludzie namówili się przed spaniem na gierkę. Taki był zwyczaj. Nie wiem, dlaczego sądziłem, że ominie to akurat nowego. Bałem się jednak, że chłopaki przesadzili. Przecież to noworodek. Prawiczek. Pierwszy raz w więzieniu. I ta idiotyczna historia z samochodem. Głupi, nieopierzony szczeniak. Bałem się, że nie przetrzyma tych pierwszych paru dni. Że się załamie. Może zadzwoni po strażnika, może zakapuje wychowawcy, a może po prostu zmięknie, zacznie zachowywać się jak baba. A wówczas przecwelą go bez litości. Spuszczą do dołu. Sfrajerują. Rzucą kostkę margaryny z okrzykiem: „Smaruj styję, bo ułani jadą”. I tak już do końca. Pięć lat, dzień w dzień, bicie, szykany, bluzgi, a w nocy pogotowie seksualne, obciąganie druta, branie w piec. Tutaj, pod celą, jest właściwa szkoła życia. To, czy wytrzyma, czy nie, zależeć będzie tylko od niego samego. W tym pomóc mu nie mogę. Może chciałbym, bo widząc go, ciągle mam przed oczami siebie samego, kiedyś, ale przecież nie mogę. Zresztą nie ustaliliśmy z Ostrym, kto ma być jego wprowadzającym. Niby była mowa, że dajemy nowego na staż, robimy mu amerykę, ale nie ustaliliśmy konkretnie, kto ma go uczyć.
Przykryłem go na powrót kocem i rozejrzałem się po celi. Ostry siedział na swym łóżku i zajęty był dłubaniem w nosie. Przymknął oczy i w skupieniu prawą ręką wygrzebywał z nosa stwardniałe smarki. Zdobycz przekładał do lewej i kręcił ze smarków kulki. Roboty na dwa grabsztyki – nie wiedzieć czemu przypomniało mi się złodziejskie powiedzonko. Podszedłem do Ostrego.
– Siemano, Ostry!
– O co biega? – odparł, zostawiając swój nos w spokoju.
– Nawijaliśmy o chrabąszczu, ale nie jorgłem się, kto ma go trzymać do chrztu.
– Trzymać do chrztu? – zdziwił się Ostry. – Za czym?
– To zieloniutki cyc. Ktoś musi mu nabałakać o nawijce i zasadach.
– Może Gonzo? Charakterny człowiek.
– Ale kiepski w trukaniu.
– Niedźwiedź byłby niekiepski.
– Ale ma krzywości.
– A ty? Z ciebie to prawilna omega.
– Mogę ja.
– No i git.
Wstałem z łóżka i zawołałem tak, żeby wszyscy słyszeli.
– Jak kto ma migawy do chrabąszczyka, śmigać z tym do mnie. Chrabąszcz idzie na amerykę.
Wiedziałem już, że tak łatwo teraz go nie ruszą. Spojrzałem na chłopaka. Nie wydawał się tym, że biorę go pod opiekę, ani szczególnie zachwycony, ani zmartwiony. Sprawiał wrażenie, jakby było mu wszystko jedno. Pewnie uważał mnie za takiego samego bandziora i skurwysyna jak tamtych.
– No dobra – rzekłem do nowego, który ciągle ukrywał się pod kocem – wstawaj. Nie jesteś u babci na wczasach. Tu jest pudło. Za wylegiwanie się można obskoczyć karę.
Chłopak bez słowa odrzucił koc, usiadł na łóżku i przetarł wierzchem dłoni opuchniętą twarz.
W samą porę, bo oto drzwi celi otworzyły się i rozległ się tubalny głos oddziałowego, Jana bez Głowy.
– Zabierać łachy!
Niedźwiedź wniósł do celi wystawione na noc taborety z ułożonymi w kostkę dziennymi ubraniami. Każdy z nas podchodził i zabierał swą kostkę wraz ze stołkiem. Jeśli pozwolono się ubierać, musiało być około wpół do ósmej. Za pół godziny raport, za godzinę śniadanie.
Gdy wszyscy byliśmy już ubrani i doprowadzeni po nocy do porządku, znów pojawił się Jan bez Głowy.
– Cela trzy do raportu! – wywrzeszczał tubalnym głosem, folgując swym przyzwyczajeniom z wojska, skąd – jak wieść niosła – wyrzucono go za nieodpowiedzialność i znęcanie się nad poborowymi. Musiał tam sobie nieźle nagrabić, skoro robotę znalazł dopiero w pudle.
Do Jana bez Głowy, mimo że był fanatykiem regulaminu, który zastępował mu samodzielne myślenie, oraz brutalnym chamem, miałem stosunek serdeczny, nieomal ojcowski. Ksywka „Jan bez Głowy” była bowiem moim pomysłem i przyjęła się niemal natychmiast w całym zakładzie.
Ustawiliśmy się w szeregu, wyprężeni jak struny. Do Jana bez Głowy podszedł Niedźwiedź. Stuknął obcasami, wyciągnął się, jakby kij połknął, i wykrzyczał jak do głuchego:
– Panie komendancie! Starszy celi piętnastej! Niewiedzielski! Melduje skazanych na apelu! Porannym! Stan celi! Sześciu! Obecnych! Sześciu!
Jan bez Głowy skinął głową niczym mechaniczna zabawka, zapisał stan celi w notatniku i odkrzyczał:
– Czy ktoś! Chce coś zgłosić!
– Ja chciałbym do lekarza… – zaczął Suchy, ale Jan bez Głowy przerwał mu bezceremonialnie.
– Ile razy mam powtarzać, że najpierw nazwisko, a następnie za jaką potrzebą!
Suchy zgrzytnął zębami, lecz wyprężył się służbiście.
– Suchecki! Do lekarza!
Jan bez Głowy kiwnął głową i zaczął powoli zapisywać w swym notesie.
– Su… che… – zawahał się, po czym spojrzał na Suchego. – Przez jakie „cha”?
– Zwykłe – podpowiedziałem usłużnie, a ludzie aż zaczęli parskać. Nawet nowy, któremu pewnie wcale do śmiechu nie było, zaczął się podejrzanie krztusić.
– Zwykłe… – zamyślił się Jan bez Głowy i nagle aż nim zatrzęsło. – Co wy tu se jaja robicie?! Wiem, że przez „u” zwykłe! Ja się pytam przez jakie „cha”!
– Ce-ha – odparłem, bo żart się udał, ale przeginać nie należało. Gdyby się wściekł, mógłby nikogo nigdzie nie zapisać, a to oznaczałoby dzień spędzony przez wszystkich murem pod celą.
Gonzo, który nie wiem, czy przeczytał w życiu coś poza elementarzem, zapisał się do biblioteki. Ostry zgłosił się do wychowawcy. Ja – do działu księgowości, niby w sprawie stanu mojego konta. Wszystkim nam chodziło o to, by wyrwać się choć na chwilę z celi, poszwendać się po korytarzu, spotkać może jakichś znajomych… Suchy przecież też zapisał się do lekarza tylko po to, by pogadać z innymi więźniami w kolejce do gabinetu i zebrać najświeższe wieści. Był przecież zdrów jak ryba. Gdyby można było zdobyć jakąś robotę, mniej byśmy się nudzili. Ale o robotę wcale nie było łatwo.
– Czy już wszyscy?! – spytał krzykiem Jan bez Głowy.
– Jeszcze ja!
Z szeregu wystąpił nowy. Spojrzeliśmy po sobie. Czyżby chciał, nie daj Boże, coś zakapować?! Przeraziłem się, że mały zaczął pękać. Nic mu to nie pomoże, a nam nie zaszkodzi, ale jeśli spróbuje, ludzie zniszczą go, jak tylko za Janem zamkną się drzwi. Najpierw zniszczą, a potem przecwelą. Jak każdego kapusia.
– Ach, ty barani łbie! – wrzasnął Jan bez Głowy. – Tyle siedzisz, a nie nauczyłeś się jeszcze?! Najpierw nazwisko! Nazwisko i sprawa!
– Wydrzycki. Chciałbym do naczelnika.
Jan bez Głowy już sięgał po długopis, ale zmienił zamiar. Popatrzył na nowego. My zresztą też. Do naczelnika?! Tak od razu?! Z czym? Że trochę go postukaliśmy?
– Do samego naczelnika? A po co?
– W sprawie osobistej.
– Tu nie ma spraw osobistych! W jakim celu?
– Powiem naczelnikowi.
– Gówno powiesz, złodzieju! – wściekł się Jan bez Głowy. – To ja decyduję, czy zgłosić cię do naczelnika, czy nie!
To była prawda. Gdyby Jan zapisał do naczelnika więźnia z jakąś głupią błahostką, naczelnik po wysłuchaniu paru zdań, więźnia i tak by odprawił, za to Janowi zrobiłby awanturę, że przysyła ludzi z byle gównem, które załatwić może od ręki na przykład wychowawca.
– Ja w sprawie zmiany celi.
– Dlaczego? Biją cię?
Wstrzymałem oddech. Oto w tej chwili zdecydować się miał los nowego w tym więzieniu na najbliższych pięć lat. Bo jeśli spróbuje teraz zakapować, i skoro tylko Jan wyjdzie z celi…
– Nie. Nie o to chodzi.
Odetchnąłem z ulgą i spojrzałem na chłopaka z uznaniem. Dostał bęcki, świeży jest, ale nie kapuje. Będą jeszcze z niego ludzie.
– To czego chcesz? – dopytywał się Jan bez Głowy.
– Ch...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin